wtorek, 26 listopada 2013

Zapach kosmosu

Kosmonauta
reż. Nicolás Alcalá, ESP, 2013
93 min.
Polska premiera: Zapewne nigdy
Sci-Fi, Dramat




Każdego roku powstaje cały gwiazdozbiór filmów jednego z dwóch moich ulubionych gatunków filmowych jakim jest sci-fi, lecz tych, które zagrzewają miejsce na nieco dłużej w mej otulinie czaszy pozostaje garstka - dwie, może trzy produkcje na krzyż. Natomiast absolutnie genialne dzieło trafia się ewentualnie jedno, i to też tylko przy dobrym układzie gwiazd. Odkąd prowadzę tego oto bloga zepsucia i rozpusty, interesujących produkcji było jak na lekarstwo, kolejno: W 2009 Moon i animowana Metropia, w 2010 jedynie mocno skrytykowany, wyśmiany i opluty półamatorski Monsters. Rok 2011 zaś mocno zawyżył średnią, bo obok kapitalnej Melancholii von Triera, trafiły mi się także udane Druga ziemia, Perfect Sense oraz zjawiskowy Love. 2012 rok przyniósł wielkie rozczarowanie. Jak dotąd wielkie nic pręży się na mym talerzu, ale może coś co przegapiłem wpadnie jeszcze z gościnną wizytą na deser, w każdym bądź razie jest kilka kandydatów. Kończący się właśnie rok niestety nie zapowiada się wiele lepiej. Póki co tylko Kongres dało się strawić przez moją żółć, acz może przekonam się jeszcze do Grawitacji, choć do końca pewny tego nie jestem. Czemu tak słabo? Pewnie temu, że mierzi mnie kino sci-fi oparte jedynie na fajerwerkach stricte technicznych i efekciarskich, które nader często wykorzystują wielkie koncerny i twórcy do zbijania kapitału oraz zaliczania wszech pudeł w box office'ach. Zajebiste efekty specjalne rozpychają się na pierwszym planie i strącają na dalszy to co winno być jednak w takich produkcjach najważniejsze - treść. Walka o ducha mądrego sci-fi nadal więc trwa i jak to zwykle w tej materii bywało - jest ona bardzo nierówna i w zasadzie tylko do jednej bramki. Przywykłem.

Zatem z pominięciem wspomnianej kasowej Grawitacji (jeszcze przyjdzie czas, by nad nią zapłakać), oraz wielkiego (s)hitu minionego weekendu (na całym świecie) - Igrzysk śmierci, poszedłem jak to zwykle leży w mojej zbuntowanej naturze, pod prąd komercjalizacji gatunku. Obejrzałem sobie zupełnie nieznanego nad Wisłą (Dunajem, Renem, pewnie także i nad Wołgą) El Cosmonauta. Hiszpańska niezależna, niemal amatorska produkcja kręcona w Rosji głównie z datków i z poparciem 4000 osób skrzykniętych w internecie (wszystkie są wymienione w napisach końcowych), bynajmniej nie ma szans na kinową rywalizację z hitami poczętymi za grube miliony zielonych, ale za to ma w sobie coś, czego nie można przeliczyć na żadne pieniądze - głębię i myśl. Przynajmniej w założeniu, bo jaka jest ich rzeczywista forma, o tym za chwilę.

Nie chcę się po raz enty przy tego typu filmach powtarzać i tłumaczyć, dlaczego bardziej cenię sobie mądrość i meandry ludzkiego umysłu zderzającego się z potęgą niezbadanego kosmosu, niż osamotnione na ekranie prężące swe cyfrowe muskuły efekty specjalne w dodatku zapodane w 3D. Może po prostu oddeleguję wszystkich ciekawskich do mojego zeszłorocznego wpisu o Love, gdzie pozwoliłem sobie na chwilę zadumy i szerzej podszedłem do tego zjawiska. W skrócie i tak po prostu, to chyba wyrosłem na innym sci-fi, gdzie gwiazdy stanowiły tylko romantyczne tło do głębszych, filozoficznych rozważań nad sensem istnienia człowieka w otaczającym go społeczeństwie. Lem, Clark, Dick, czy nawet King i Orwell, to literackie kanony tego bardzo szerokiego nurtu, do których chętnie dziś po latach powracam i szukam odpowiedzi na różnie postawione pytania. Na ekranie z kolei od lat dominuje pustka w treści. Co prawda jest pięknie opakowana, często bazująca na największych powieściach sci-fi z których czerpie multum inspiracji, ale jest przy tym potwornie wykrzywiona w swej współczesnej wymowie opartej głównie na wizualnych fajerwerkach. Nie o to winno w tym chodzić. Strzelające lasery i zapierające dech w piersiach komputerowo wygenerowane pejzaże są owszem, miłe dla oka, także mojego, ale tylko wtedy, kiedy stanowią one jedynie dopełnienie merytorycznej całości. Oglądając współczesne i komercyjne sci-fi często się męczę i zgrzytam zębami. Gdyby mi zależało na plebejskiej, cyfrowej rozrywce dla mas, to ok, w porządku, raz na pewien czas można się w ten sposób odmóżdżyć, każdy tego potrzebuje, ale cholera jasna, będąc nadal zapatrzony w Odyseję Kosmiczną Kubricka oczekuję od sci-fi głównie przenikliwej mądrości. Samo efekciarstwo już mnie nie kręci. Nara Houston.


El Cosmonauta trochę się jednak w tej materii (mądrości znaczy się) zagalopował. Niestety. A konkretniej, to jego twórca, szerzej nieznany Nicolás Alcalá. Hiszpan z pewnością pozbawiony satysfakcjonującej jego ambicję budżetu, a także wielkiego studia wypełnionego niebieskim prześcieradłem, skoncentrował się głównie na treści. Utkał więc z umysłów trzech głównych postaci pewnego rodzaju spoiwo, które w filozoficzny sposób łączyło Ziemię z Księżycem, miłość z samotnością i życie ze śmiercią, ale muszę to z autentycznym bólem serca przyznać - trochę mu nie wyszło. Nie wiem, może to przez te rosyjskie powietrze, bowiem zdjęcia do filmu powstawały głównie w Gwiezdnym Miasteczku, czyli byłej radzieckiej bazie szkolenia kosmonautów (im. J.Gagarina), a jak powszechnie wiadomo, Rosja to stan umysłu. Trochę jak Polska, tylko że bardziej. Dla leniwych i słonecznych Hiszpanów musiało to być o wiele większe zderzenie z absurdem codzienności niż chociażby dla nas, do cna nim przemokniętych. Zapewne dlatego też odzwierciedlenie lat 70-tych i realiów sowieckiej Rosji nie jest z punktu widzenia naszej szerokości geograficznej zbyt przekonujące, no, może poza ciekawymi lokacjami.

Ale akurat to nie jest mój największy zarzut. Treści, na którą liczyłem najbardziej, mimo, że brzmi momentami nieźle, bo i jest zaduma, głębia oraz poetycka ekspresja, to jednak generalnie towarzyszą jej na ekranie chaos i nuda. Przeintelektualizowane teksty oraz dialogi gubią się jeszcze bardziej w przyjętej przez reżysera ekspresji kadrowej, która to skacze jak szalona z miejsca na miejsce, ze sceny na scenę i z jednego czasu na jeszcze inny, bliżej nieokreślony. Do tego nie wiadomo co tu jest fikcją, marzeniem sennym, urojeniem, a co najprawdziwszą prawdą, acz przyznaję, sam zamysł, by podążyć w tym właśnie kierunku jest akurat jak najbardziej słuszny i chwalebny. Zewsząd widać tu jednak brak reżyserskiego kunsztu i doświadczenia, nie mniej szczerze doceniam starania i trud jaki niewątpliwie został włożony w stworzenie tego bardzo ciekawego projektu. Na szczęście niski budżet i skąpe środki nie są specjalnie odczuwalne w warstwie stricte audiowizualnej, co zwłaszcza w tym konkretnym gatunku filmowym często kojarzy się z tandetą i kiczem scenograficznym. Nie tym razem. Zdjęcia i montaż są najmocniejszą stroną filmu. Jest też tu trochę wykreowanej komputerowo kosmicznej rzeczywistości, która na szczęście nie jest nachalna, a wręcz przeciwnie, stanowi wspaniałe dopełnienie dla niestety trochę zagubionej treści.

Trudno jest mi jednym zdaniem, czy nawet akapitem zdefiniować głębię i sens, oraz opisać o co właściwie biega w tej opowieści. Autor chciał musnąć w nim masę uniwersalnych prawd o naszym człowieczeństwie. Wystrzelił na księżyc młodego i zdolnego radzieckiego kosmonautę, a na Ziemi pozostawił jego ukochaną i najlepszego przyjaciela, pracownika lotów kosmicznych, odpowiedzialnego za cały projekt. Jednak coś idzie nie tak i nasz kosmonauta wraca na Ziemię, lecz tylko w jego, oraz jego najbliższych urojeniach i koszmarach sennych. Obraz co i rusz się zamazuje i pokrywa mgłą. Raz jest bajecznie mleczna, innym razem brzydka i przerażająca. Trudno jednoznacznie stwierdzić co chciał nam ojciec tego projektu dać przez to do zrozumienia, ale na pewnego rodzaju puentę nakierowuje dołączone do filmu intro (acz nie wiem, czy tak jest w oryginale, czy tylko ktoś taką dziwną wersję wrzucił do sieci), w którym zapoznajemy się jeszcze przed seansem z autentyczną opowieścią o pewnych młodych Włochach, którzy w latach 60-tych na amatorsko i rzemieślniczo skleconej stacji radiowej nasłuchiwali tajnych szyfrów sowietów oraz Amerykanów, dzięki czemu mogli podziwiać i być świadkami narodzin kosmicznego wyścigu zbrojeń, który pchnął całą ludzkość w ramiona nieodkrytego jeszcze dotąd kosmosu. Jest to opowieść pełna pasji i marzeń, tak jak chyba właśnie cały film Kosmonauta, który czerpie z tych uniwersalnych pragnień pełne garście.

Za sam zamysł oraz próbę stworzenia obrazu niebanalnego i mądrego należy się twórcom wielki szacunek. Doceniam wysiłek i starania reżysera, a także grę aktorów, bowiem zupełnie obce mi dotąd twarze, bynajmniej nie z pierwszej, ani też z drugiej aktorskiej ligi, zbudowały całkiem przyjemne w odbiorze relacje. Film polecam każdemu fanowi gatunku, ale temu bardziej wyhodowanemu pod skrzydłami Odysei Kosmicznej i Stalkera, aniżeli Matrixa. Nie ma co się oszukiwać, to bardzo trudny w odbiorze film i zdecydowaną większość przypadkowych odbiorców zanudzi na śmierć, dlatego też po Kosmonautę radzę sięgać ostrożnie i w pełni świadomie. Nawet ja, tak bardzo przecież spragniony takich filmów trochę się na nim rozczarowałem, nie mniej nie żałuję ani jednej minuty spędzonej z tą kosmiczną ekspresją. Są momenty, wielkie momenty, które rekompensują liczne niedoskonałości, zwłaszcza w warstwie merytorycznej, ale taki własnie jest wszechogarniający nas kosmos. Piękny w swej ekspresji, wymowie, w literaturze, na filmach i zdjęciach, a jednocześnie tak bardzo przerażający, obcy i nadal złowrogi w bezpośrednim z nim spotkaniu. Właśnie dlatego nadal tak bardzo mnie on fascynuje i szczerze go pożądam. W mojej głowie wciąż kosmos, wszędzie szukam jego zapachu. W filmie, muzyce, czy w ludziach. Nie spocznę.

3/6

IMDb: 4,3
Filmweb: 4,5




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz