Don Jon
reż. Joseph Gordon-Levitt, USA, 2013
90 min. Best Film
Polska premiera: 15.11.2013
Komedia, Dramat
To już trzecia odsłona tekstu, który nie wiedzieć czemu, stał się jednym z najtrudniejszych z jakim przyszło mi się dotąd we własnej świątyni zmierzyć. Dwukrotnie rozpoczynałem swój wywód dotyczący, przynajmniej w teorii, bardzo lekkiego i niezobowiązującego na pierwszy rzut oka filmu, lecz po kilku akapitach dostawałem nagłego olśnienia, a raczej zwątpienia. Zwątpienia w samego siebie. Jestem tym już trochę zmęczony, dlatego czwartego podejścia nie będzie. Macie więc do czynienia z wersją trzeciego sortu, spłodzoną bez ładu i składu, z wyraźnie zaakcentowaną skazą na mym umyśle. Jak ja mam bowiem i na litość boską zrecenzować film o człowieku, który w wielu elementach stricte życiowych przypomina mi samego siebie? No niemożliwa sprawa.
Spodziewałem się, że może zdarzyć się taka sytuacja, nawet szczerze mówiąc jej oczekiwałem, ale to wszystko miało być przedstawione z wielkim przymrużeniem oka. Nic na przytłaczające serio, ot, luźna gra pozorami i odbitymi od krzywego zwierciadła pozami dnia codziennego. I tak w rzeczy samej w Don Jonie było. Jest to tylko odrysowany od szablonu pewien archetyp współczesnego mężczyzny (z kobietą w tle), w młodym jeszcze wieku, zagubionego w świecie dorosłych, który zewsząd chce od niego jasnych deklaracji. Skoro więc to wszystko jest z pozoru takie zupełnie niewinne, to skąd ten pieprzony mezalians w mej głowie? I to już piąty dzień z rzędu.
Zasadniczo, to nie mam problemu z przedstawieniem swojej skromnej osoby w roli niewdzięcznej i mało fajnej. Żadnego. Szczerze, to mam w dupie co kto o mnie prywatnie sądzi. Głęboko i analnie. Wyrosłem już z tego. Przynajmniej mam taką nadzieję. Dojrzałem do świadomości w której definiuję samego siebie w liczbie pojedynczej i generalnie mocno odbiegającej od przyjętych standardów. W końcu moje ex kobiety, które notorycznie ode mnie odchodzą nie mogą się mylić. Coś jest we mnie spierdolone już na amen. Ale na swój sposób lubię ten stan, bo jest mi z tym całkiem dobrze. Sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, powtarzam to często. Dlatego tak celnie trafił do mnie Don Jon w reżyserii debiutanta w tej materii - Josepha Gordona-Levitta, który także ośmielił się wcielić w głównego bohatera własnej opowieści. On sam jako Jon, koniec końców także godzi się sam ze sobą, w komplecie ze swoimi przywarami, wadami, także z tym, że nie jest w stanie nawiązać szczerych i autentycznych relacji z kobietami (tak mu się wydaje), przez co nie może dać swoim rodzicom upragnionego potomka, matce synowej i tak dalej, ale nie widać w związku z powyższym dramatycznych scen, żadnego szlochania i zagubienia, przesadnego dołowania. Wręcz przeciwnie. Odnajduje w tym wszystkim jakiś sens, prawidłowość i wynikającą z niej naturalną konsekwencję, która doprowadza go do o wiele cenniejszego i zbawiennego dla jego duszy finału. Co prawda zupełnie przypadkowo i niewiele z tego wszystkiego na pierwszy rzut oka wynika, bo też taką to właśnie nieinwazyjną i lekką konwencję postanowił przyjąć za zasadną pan i władca kamery oraz planu, ale za to między wierszami jest tu cholernie tłoczno. I za to ode mnie chapeau bas.
Tytułowy Jon jest przedstawiany w mediach i wszech opisach jako typowe ciacho oraz książkowy przykład macho (nienawidzę tego określenia), który zalicza co noc i bez większego wysiłku dupeczki z przedziału 8-10 (w skali dziesięciostopniowej). Tu akurat śmiało mogę napisać, acz z bólem serca, że w tym się akurat różnimy. Dziewczyny o numerach 8 wzwyż częściej widuje w sennych fantazjach o zabarwieniu erotycznym, aniżeli w moim łożu, ale mniejsza o konwenanse. Ja jednak niezupełnie się z takim jego zaszufladkowaniem zgadzam. Owszem, jego do bólu wylansowany i naszkicowany atramentem sympatycznym żywot lovelasa jest na wskroś prześmiewczy, pod pewnym kątem przypominający nawet bohaterów zjawiskowego i najnowszego sHitu MTV „Warsaw Shore”, ale tylko pod pewnym kątem. Minimalnym. Don Jon w odróżnieniu od typowych jednokomórkowych mięśniaków jest świadomy swych niedoskonałości i słabości, nie jest typem półgłówka oraz tępaka, co to nie potrafi sklecić umiarkowanie złożonego zdania. Jest szczery do bólu (kłamie tylko raz), nie owija w bawełnę, żyje tak jak lubi i z kim lubi, a jeżeli nawet ma się za zajebistego, to nie informuje o tym w każdej sekundzie całego świata, który jak powszechnie wiadomo i tak ma to w dupie. Ja tam się z nim szybko zaprzyjaźniłem, ale wiadomym jest, iż jestem w tym względzie mało obiektywny, bo w pewnym sensie przyznaję przy okazji wszem i wobec, że lubię samego siebie. Proste, że tak. Jestem najlepszą rozrywką jaką mam.
W jego życiu jest tylko kilka rzeczy na których mu naprawdę zależy. Jego ciało (częściowo się zgadzam), jego chata (zgadzam się), jego bryka (zgadzam się bardzo), jego rodzina (zgadzam się), jego kościół (w sumie też), jego kumple (zdecydowanie się zgadzam), jego dziewczyny (pomidor), oraz jego pornosy (bez komentarza). Wspólny mianownik między nami jest więc bliski do osiągnięcia. Myślę, że to samo może powiedzieć miliony samców na całym świecie. Tak. Może taka jest właśnie o nas brutalna prawda. Wszyscy na swój sposób jesteśmy tacy sami i w podobny sposób kreujemy dziś swoje priorytety. Interesują nas głównie bryki, kumple, dobra materialne i systematyczne pukanie, a każda kobieta, która próbuje nas nagle zmienić i odciągnąć od tego co lubimy najbardziej - ssie.
Gorzej, jeśli za tą czynność (ssanie w sensie) biorą się tak znakomite usta w jakie wyposażona jest nie mniej boska Barbara (Scarlett Johansson). Że nam, prymitywnym samcom, nawet typu macho potrafią się kolana ugiąć przed takimi blond bestiami, tajemnicą poliszynela rzecz jasna nie jest. Naszemu Jonowi również nie jest to tak znów obce doświadczenie, bo pada przed nią aż do stóp. (Głosem Krystyny Czubówny) "Następuje zbliżenie dwóch obcych sobie i pięknych młodych ciał, które odtąd definiują swoje współistnienie według standardów stadnych oddając się przy tym i bez opamiętania w ramiona namiętności". Gordon-Levitt przedstawiając nowo wykreowany związek posługuje się różnymi konwencjami filmowymi skacząc raz ze standardów znanych z leciutkich i infantylnych komedii romantycznych, innym razem zatracając się w nieco głębszych i dramatyczniejszych, acz mocno przerysowanych pozach. Nie mniej, całkiem nieźle mu to wyszło. Przynajmniej jak na prawiczka.
Barbara, mimo biczowatości wypisanej na twarzy, okazuje się bardzo wrażliwą i delikatną lilią, ale jednak porzuconą na tafli wzburzonego jeziora. Ją z kolei przedstawia się i charakteryzuje jako niewinną, dobroduszną księżniczkę, która szuka swojego księcia na białym rumaku. Tu także nie do końca się zgadzam. Nasza kokietka idealizuje swoje związki, wszystkich mężczyzn, zwykle nie pozwalając im na posiadanie ich własnych fanaberii oraz samczych przyzwyczajeń. Ma być zawsze tak jak ona chce, ale przynajmniej jest uczciwa. Albo spełniasz moje warunki albo szukaj sobie innej dziury. To właśnie ona próbuje zawłaszczyć Jona, sprywatyzować po swojemu. Oczywiście wydaje się jej (jak większości kobiet), że w ten sposób ratuje go dla świata i przed światem, ale tak po prawdzie, to wcale jej na tym nie zależy. Jon ma spełnić przede wszystkim jej utopijne marzenia o partnerze idealnym, wykreowanym przez słitaśne komedie romantyczne, które ogląda na pęczki. Kradnie go i przepuszcza przez dwa wałki zamontowane w pralce typu Frania. To co z niego zostaje jest tylko wyblakłym hologramem rzeczywistości - dawcą spermy dla jej dziecka.
Wątek z pornosami, a raczej ostrym od nich uzależnieniem przez Jona, który teoretycznie powinien być na pierwszym planie tegoż wywodu, jest według mnie tylko symbolicznym tłem, acz zaiste, mocno rozbudowanym. Będę się mimo wszystko upierał, że to tylko wątek poboczny, ważny dla zobrazowania konkretnych relacji damsko-męskich jakie są w tej opowieści jednak dużo ważniejsze, ale ani przez chwilę nie przejmujący inicjatywy. Zacznijmy jednak od oczywistych oczywistości. Mianowicie. Każdy facet ogląda pornosy. Kropka. Nie każdy się do tego przyzna, zgoda, wielu będzie nawet na stosie wyrzekać się grzechu Onana, do końca, ale nie słuchajcie ich, to są ludzie niepogodzeni sami ze sobą. Wirtualne porno symbolizuje w tej opowieści naszą słabość, która nami zawładnęła. Jest najsłabszym ogniwem prywatnej i ogólnej zajebistości oraz reprezentantem dzisiejszych czasów, w których wszystko krąży wokół dup i cycków. Nie sposób od nich uciec, zwłaszcza będąc wyposażonym w nieposłusznego węża pałętającego się między nogami. Ale też świat porno stanowi pewien wyznacznik, punkt odniesienia, jest dla nas tym, czym latarnia morska dla żeglarzy. Wskazuje bezpieczną drogę do domu, do naszych umiłowań, choćby tych najbardziej wyuzdanych i niegodnych. Nie chodzi o ich krytykowanie, mało tego, sam Pan Bóg za pośrednictwem księdza w konfesjonale daje Jonowi ciche przyzwolenie na masturbację pod cycki i stęknięcia Jenny Jameson. To także symbol ostoi, ciepła domowego (wiem wiem, naciągane), wszystkiego, z czym nam się coś bardzo dobrze kojarzy, tak jak Jonowi właśnie, który zatraca się choćby w samym dźwięku uruchamianego systemu w jego komputerze. Każdy z nas ma taki swój "dźwięk" na który reaguje podobnie i który na swój sposób sobie umiłował. Nałóg nałogiem, ale przyjemność musi być po naszej stronie ;)
Gordon-Lewitt rozwinął ten stricte męski wątek w całkiem ciekawy sposób, przygotowując przy tym kilka pieczeni na jednym ogniu. Przede wszystkim zestawia ze sobą dwa światy, realny i matrix, ale nie pozwala temu pierwszemu wysunąć się na wyraźne prowadzenie. Nawet w bezpośredniej rywalizacji realnego tyłka i cycków boskiej Barbary z tymi wirtualnymi i nienamacalnymi kołyszącymi się na ekranie laptopa, dostajemy garść argumentów, z których wynika, że lepsze jest bałamucenie w matriksie. Przecież to wbrew logice, ale jak się okazuje, niezupełnie. Z bólem serca muszę przyznać, że w wielu przypadkach się to potwierdza niestety. Co prawda dzisiejsze czasy sprzyjają kurewstwu, ale i tak w łóżku nadal i często dochodzi do bolesnych rozczarowań. Większość facetów sądząc, że w realu jego wybranka serca/przypadkowy lachon będzie potrafiła czynić takie same wygibasy i cuda na (nomen omen) kiju jak aktorki porno, zwyczajnie nie zna życia, albo nadal jeszcze z uporem maniaka szuka naiwnie swoich seksistowskich ideałów. Działa to zresztą w obie strony. Wyjątki rzecz jasna zdarzają się zawsze, jak to w przyrodzie, ale odwieczne marzenie mężczyzny, w którym kobieta idealna jest Matką Teresą z Kalkuty za dnia, i Sashą Grey po zmierzchu, można sobie w większości przypadków wsadzić między Czerwonego Kapturka a Królewnę Śnieżkę. Jakkolwiek dwuznacznie to brzmi. Ci szczęściarze, którzy taką kobietę jednak znaleźli... nie puszczajcie! Za Chiny Ludowe nie pozwólcie im odejść. Zamknijcie w piwnicy, przykujcie do kaloryfera i napawajcie się swym zjawiskowym szczęściem. Na zdrowie ;)
Ratunkiem z opresji dla Jona wcale nie jest blond cycata piękność, nie jest nim też rodzina, jego wypasiona bryka, kościół, kumple, ani też zaplamione jego własnym nasieniem mieszkanie. Nic z jego listy. Dopiero otwarcie się na nieznane, jeszcze niezbadane i zupełnie nieoczekiwane pozwala mu odnaleźć drugi koniec tego samego kija. W tej opowieści symbolizuje to kobieta w średnim wieku, po przejściach, ani specjalnie ładna, ani też fajna, wyposażona w duży bagaż przykrych doświadczeń Esther (Julianne Moore). Nie do końca podoba mi się ten wątek, w sensie, że jest jakby doklejony na siłę tylko po to, żeby na nim zakończyć całą opowieść, ale paradoksalnie stanowi w tej historii ważny punkt zwroty, który jednocześnie otwiera furtkę interpretacji szeroko na oścież, jednak niczego konkretnego w ten sposób nie tłumacząc. Przyjemna zagrywka Gordona-Lewitta, która przy zupełnej okazji dostarcza widzom wartościowy, acz do bólu oklepany morał - Nie znasz dnia, ani godziny, na atak niespodziewanego. Tja...
Reżyserski debiut Gordona-Lewitta jest jednak bardzo wartościowy. Nazywa rzeczy po imieniu i walenie konia jest w tym filmie po prostu „waleniem konia”, a "bzykanie" też nie udaje czegoś, czym w rzeczywistości nie jest. Nie ma tu klasycznego happy endu, ani "...i żyli długo i szczęśliwie". Niby nie jest to tak znów nic niespotykanego, podobne założenia stosuje się w dennych hollywoodzkich komediach klasy B i C, ale w świecie dążącym do zaklinania rzeczywistości i okłamywania samych siebie, każda szczerość, choćby najbardziej wyuzdana i nieprzyjemna dla ucha i oka, jest wartością dodatnią. Młody reżyser, niczym doświadczony lekarz trafnie diagnozuje relacje damsko-męskie, rodzinne, seksistowskie, a nawet i te religijne. Z przymrużeniem oka rzecz jasna, bo to nie dramat społeczny, tym bardziej psychologiczny mezalians, ale chwała mu za to, że stosując triki bardzo lekkie i frywolne, charakterystyczne dla kina komercyjnego, trafia we współczesny dogmat życia ludzi w ogóle. Zawsze w kinie ceniłem sobie wciskanie między oczy bolesnych prawd życiowych w sposób humorystyczny, sarkastyczny i zwyczajnie zabawny. Przez śmiech do rozsądku. Przez dowcip do mózgownicy. Przez sarkazm do wewnętrznego zrozumienia i pogodzenia się z prawdą o samych sobie. Don Jon idealnie wpisuje się w ten schemat, acz uczciwie muszę przyznać, że wbrew temu co zdążyłem już o tym filmie przeczytać, film wcale nie jest aż tak bardzo zabawny. Uśmiałem się może ze trzy razy. W duchu pewnie częściej, ale to się przecież nie liczy. I tak wyszedłem z kina zadowolony.
Co prawda Gordonowi-Lewittowi brakuje jeszcze trochę warsztatu, to widać przez większość część filmu, ale nie sposób nie dostrzec wykreowanego przez niego własnego stylu. Kadry są szybkie, rwane i krótkie. Przeskakujemy z jednej sceny na drugą, które tworzą sekwencje obrazków-skeczów-sytuacyjnych żartów i gagów, które są jawną kontynuacją swych poprzedniczek, tworząc w ten sposób zgrabną całość. Ciężko jest się zawiesić na czymś dłużej, montaż jest iście teledyskowy i bardzo hmm… młodzieżowy, ale ani razu nie pomyślałem w kinie, że mi to przeszkadza. Widać nadal jestem młody duchem. Nie jest to film stricte męski i tylko dla mężczyzn, nie mniej wskazuje jakiś azymut przede wszystkim nam, samczym chamom i bezpruderyjnym męskim świniom. Może nie powinienem się z tym tak publicznie obnosić, ale podziwiając ekranowe życie Jona, niczym w zwierciadle i wiele razy dostrzegałem w nim swoje prywatne Idaho. Dam sobie rękę uciąć, że wielu facetów z przedziału 20-30+ we własnym duchu stwierdzi tak samo. To film o nas samych, o naszych relacjach z innymi, z rodziną (najlepiej tylko na zdjęciach), z kobietami (zaliczyć i wiać), kumplami, o naszym stosunku do naszych cacek na czterech kółkach, czy też dwóch, choćby tylko wyimaginowanych, stojących na półce w skali 1:18, et cetera. Natomiast wiele kobiet oglądając Don Jona z pewnością pomyśli: „O tak, to właśnie taki typowy męski głupek z przerostem własnego ego i z dużym mniemaniem o sobie, miałam już takich na pęczki - beznadziejny przypadek”. Zapewne tak. Ale też, po co się oszukiwać i udawać kogoś, kim zapewne nigdy nie będziemy? Bez sensu. Bierzcie nas takich jacy jesteśmy, albo nara.
4/6
IMDb: 7,2
Filmweb: 6,5
reż. Joseph Gordon-Levitt, USA, 2013
90 min. Best Film
Polska premiera: 15.11.2013
Komedia, Dramat
To już trzecia odsłona tekstu, który nie wiedzieć czemu, stał się jednym z najtrudniejszych z jakim przyszło mi się dotąd we własnej świątyni zmierzyć. Dwukrotnie rozpoczynałem swój wywód dotyczący, przynajmniej w teorii, bardzo lekkiego i niezobowiązującego na pierwszy rzut oka filmu, lecz po kilku akapitach dostawałem nagłego olśnienia, a raczej zwątpienia. Zwątpienia w samego siebie. Jestem tym już trochę zmęczony, dlatego czwartego podejścia nie będzie. Macie więc do czynienia z wersją trzeciego sortu, spłodzoną bez ładu i składu, z wyraźnie zaakcentowaną skazą na mym umyśle. Jak ja mam bowiem i na litość boską zrecenzować film o człowieku, który w wielu elementach stricte życiowych przypomina mi samego siebie? No niemożliwa sprawa.
Spodziewałem się, że może zdarzyć się taka sytuacja, nawet szczerze mówiąc jej oczekiwałem, ale to wszystko miało być przedstawione z wielkim przymrużeniem oka. Nic na przytłaczające serio, ot, luźna gra pozorami i odbitymi od krzywego zwierciadła pozami dnia codziennego. I tak w rzeczy samej w Don Jonie było. Jest to tylko odrysowany od szablonu pewien archetyp współczesnego mężczyzny (z kobietą w tle), w młodym jeszcze wieku, zagubionego w świecie dorosłych, który zewsząd chce od niego jasnych deklaracji. Skoro więc to wszystko jest z pozoru takie zupełnie niewinne, to skąd ten pieprzony mezalians w mej głowie? I to już piąty dzień z rzędu.
Zasadniczo, to nie mam problemu z przedstawieniem swojej skromnej osoby w roli niewdzięcznej i mało fajnej. Żadnego. Szczerze, to mam w dupie co kto o mnie prywatnie sądzi. Głęboko i analnie. Wyrosłem już z tego. Przynajmniej mam taką nadzieję. Dojrzałem do świadomości w której definiuję samego siebie w liczbie pojedynczej i generalnie mocno odbiegającej od przyjętych standardów. W końcu moje ex kobiety, które notorycznie ode mnie odchodzą nie mogą się mylić. Coś jest we mnie spierdolone już na amen. Ale na swój sposób lubię ten stan, bo jest mi z tym całkiem dobrze. Sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, powtarzam to często. Dlatego tak celnie trafił do mnie Don Jon w reżyserii debiutanta w tej materii - Josepha Gordona-Levitta, który także ośmielił się wcielić w głównego bohatera własnej opowieści. On sam jako Jon, koniec końców także godzi się sam ze sobą, w komplecie ze swoimi przywarami, wadami, także z tym, że nie jest w stanie nawiązać szczerych i autentycznych relacji z kobietami (tak mu się wydaje), przez co nie może dać swoim rodzicom upragnionego potomka, matce synowej i tak dalej, ale nie widać w związku z powyższym dramatycznych scen, żadnego szlochania i zagubienia, przesadnego dołowania. Wręcz przeciwnie. Odnajduje w tym wszystkim jakiś sens, prawidłowość i wynikającą z niej naturalną konsekwencję, która doprowadza go do o wiele cenniejszego i zbawiennego dla jego duszy finału. Co prawda zupełnie przypadkowo i niewiele z tego wszystkiego na pierwszy rzut oka wynika, bo też taką to właśnie nieinwazyjną i lekką konwencję postanowił przyjąć za zasadną pan i władca kamery oraz planu, ale za to między wierszami jest tu cholernie tłoczno. I za to ode mnie chapeau bas.
Tytułowy Jon jest przedstawiany w mediach i wszech opisach jako typowe ciacho oraz książkowy przykład macho (nienawidzę tego określenia), który zalicza co noc i bez większego wysiłku dupeczki z przedziału 8-10 (w skali dziesięciostopniowej). Tu akurat śmiało mogę napisać, acz z bólem serca, że w tym się akurat różnimy. Dziewczyny o numerach 8 wzwyż częściej widuje w sennych fantazjach o zabarwieniu erotycznym, aniżeli w moim łożu, ale mniejsza o konwenanse. Ja jednak niezupełnie się z takim jego zaszufladkowaniem zgadzam. Owszem, jego do bólu wylansowany i naszkicowany atramentem sympatycznym żywot lovelasa jest na wskroś prześmiewczy, pod pewnym kątem przypominający nawet bohaterów zjawiskowego i najnowszego sHitu MTV „Warsaw Shore”, ale tylko pod pewnym kątem. Minimalnym. Don Jon w odróżnieniu od typowych jednokomórkowych mięśniaków jest świadomy swych niedoskonałości i słabości, nie jest typem półgłówka oraz tępaka, co to nie potrafi sklecić umiarkowanie złożonego zdania. Jest szczery do bólu (kłamie tylko raz), nie owija w bawełnę, żyje tak jak lubi i z kim lubi, a jeżeli nawet ma się za zajebistego, to nie informuje o tym w każdej sekundzie całego świata, który jak powszechnie wiadomo i tak ma to w dupie. Ja tam się z nim szybko zaprzyjaźniłem, ale wiadomym jest, iż jestem w tym względzie mało obiektywny, bo w pewnym sensie przyznaję przy okazji wszem i wobec, że lubię samego siebie. Proste, że tak. Jestem najlepszą rozrywką jaką mam.
W jego życiu jest tylko kilka rzeczy na których mu naprawdę zależy. Jego ciało (częściowo się zgadzam), jego chata (zgadzam się), jego bryka (zgadzam się bardzo), jego rodzina (zgadzam się), jego kościół (w sumie też), jego kumple (zdecydowanie się zgadzam), jego dziewczyny (pomidor), oraz jego pornosy (bez komentarza). Wspólny mianownik między nami jest więc bliski do osiągnięcia. Myślę, że to samo może powiedzieć miliony samców na całym świecie. Tak. Może taka jest właśnie o nas brutalna prawda. Wszyscy na swój sposób jesteśmy tacy sami i w podobny sposób kreujemy dziś swoje priorytety. Interesują nas głównie bryki, kumple, dobra materialne i systematyczne pukanie, a każda kobieta, która próbuje nas nagle zmienić i odciągnąć od tego co lubimy najbardziej - ssie.
Gorzej, jeśli za tą czynność (ssanie w sensie) biorą się tak znakomite usta w jakie wyposażona jest nie mniej boska Barbara (Scarlett Johansson). Że nam, prymitywnym samcom, nawet typu macho potrafią się kolana ugiąć przed takimi blond bestiami, tajemnicą poliszynela rzecz jasna nie jest. Naszemu Jonowi również nie jest to tak znów obce doświadczenie, bo pada przed nią aż do stóp. (Głosem Krystyny Czubówny) "Następuje zbliżenie dwóch obcych sobie i pięknych młodych ciał, które odtąd definiują swoje współistnienie według standardów stadnych oddając się przy tym i bez opamiętania w ramiona namiętności". Gordon-Levitt przedstawiając nowo wykreowany związek posługuje się różnymi konwencjami filmowymi skacząc raz ze standardów znanych z leciutkich i infantylnych komedii romantycznych, innym razem zatracając się w nieco głębszych i dramatyczniejszych, acz mocno przerysowanych pozach. Nie mniej, całkiem nieźle mu to wyszło. Przynajmniej jak na prawiczka.
Barbara, mimo biczowatości wypisanej na twarzy, okazuje się bardzo wrażliwą i delikatną lilią, ale jednak porzuconą na tafli wzburzonego jeziora. Ją z kolei przedstawia się i charakteryzuje jako niewinną, dobroduszną księżniczkę, która szuka swojego księcia na białym rumaku. Tu także nie do końca się zgadzam. Nasza kokietka idealizuje swoje związki, wszystkich mężczyzn, zwykle nie pozwalając im na posiadanie ich własnych fanaberii oraz samczych przyzwyczajeń. Ma być zawsze tak jak ona chce, ale przynajmniej jest uczciwa. Albo spełniasz moje warunki albo szukaj sobie innej dziury. To właśnie ona próbuje zawłaszczyć Jona, sprywatyzować po swojemu. Oczywiście wydaje się jej (jak większości kobiet), że w ten sposób ratuje go dla świata i przed światem, ale tak po prawdzie, to wcale jej na tym nie zależy. Jon ma spełnić przede wszystkim jej utopijne marzenia o partnerze idealnym, wykreowanym przez słitaśne komedie romantyczne, które ogląda na pęczki. Kradnie go i przepuszcza przez dwa wałki zamontowane w pralce typu Frania. To co z niego zostaje jest tylko wyblakłym hologramem rzeczywistości - dawcą spermy dla jej dziecka.
Wątek z pornosami, a raczej ostrym od nich uzależnieniem przez Jona, który teoretycznie powinien być na pierwszym planie tegoż wywodu, jest według mnie tylko symbolicznym tłem, acz zaiste, mocno rozbudowanym. Będę się mimo wszystko upierał, że to tylko wątek poboczny, ważny dla zobrazowania konkretnych relacji damsko-męskich jakie są w tej opowieści jednak dużo ważniejsze, ale ani przez chwilę nie przejmujący inicjatywy. Zacznijmy jednak od oczywistych oczywistości. Mianowicie. Każdy facet ogląda pornosy. Kropka. Nie każdy się do tego przyzna, zgoda, wielu będzie nawet na stosie wyrzekać się grzechu Onana, do końca, ale nie słuchajcie ich, to są ludzie niepogodzeni sami ze sobą. Wirtualne porno symbolizuje w tej opowieści naszą słabość, która nami zawładnęła. Jest najsłabszym ogniwem prywatnej i ogólnej zajebistości oraz reprezentantem dzisiejszych czasów, w których wszystko krąży wokół dup i cycków. Nie sposób od nich uciec, zwłaszcza będąc wyposażonym w nieposłusznego węża pałętającego się między nogami. Ale też świat porno stanowi pewien wyznacznik, punkt odniesienia, jest dla nas tym, czym latarnia morska dla żeglarzy. Wskazuje bezpieczną drogę do domu, do naszych umiłowań, choćby tych najbardziej wyuzdanych i niegodnych. Nie chodzi o ich krytykowanie, mało tego, sam Pan Bóg za pośrednictwem księdza w konfesjonale daje Jonowi ciche przyzwolenie na masturbację pod cycki i stęknięcia Jenny Jameson. To także symbol ostoi, ciepła domowego (wiem wiem, naciągane), wszystkiego, z czym nam się coś bardzo dobrze kojarzy, tak jak Jonowi właśnie, który zatraca się choćby w samym dźwięku uruchamianego systemu w jego komputerze. Każdy z nas ma taki swój "dźwięk" na który reaguje podobnie i który na swój sposób sobie umiłował. Nałóg nałogiem, ale przyjemność musi być po naszej stronie ;)
Gordon-Lewitt rozwinął ten stricte męski wątek w całkiem ciekawy sposób, przygotowując przy tym kilka pieczeni na jednym ogniu. Przede wszystkim zestawia ze sobą dwa światy, realny i matrix, ale nie pozwala temu pierwszemu wysunąć się na wyraźne prowadzenie. Nawet w bezpośredniej rywalizacji realnego tyłka i cycków boskiej Barbary z tymi wirtualnymi i nienamacalnymi kołyszącymi się na ekranie laptopa, dostajemy garść argumentów, z których wynika, że lepsze jest bałamucenie w matriksie. Przecież to wbrew logice, ale jak się okazuje, niezupełnie. Z bólem serca muszę przyznać, że w wielu przypadkach się to potwierdza niestety. Co prawda dzisiejsze czasy sprzyjają kurewstwu, ale i tak w łóżku nadal i często dochodzi do bolesnych rozczarowań. Większość facetów sądząc, że w realu jego wybranka serca/przypadkowy lachon będzie potrafiła czynić takie same wygibasy i cuda na (nomen omen) kiju jak aktorki porno, zwyczajnie nie zna życia, albo nadal jeszcze z uporem maniaka szuka naiwnie swoich seksistowskich ideałów. Działa to zresztą w obie strony. Wyjątki rzecz jasna zdarzają się zawsze, jak to w przyrodzie, ale odwieczne marzenie mężczyzny, w którym kobieta idealna jest Matką Teresą z Kalkuty za dnia, i Sashą Grey po zmierzchu, można sobie w większości przypadków wsadzić między Czerwonego Kapturka a Królewnę Śnieżkę. Jakkolwiek dwuznacznie to brzmi. Ci szczęściarze, którzy taką kobietę jednak znaleźli... nie puszczajcie! Za Chiny Ludowe nie pozwólcie im odejść. Zamknijcie w piwnicy, przykujcie do kaloryfera i napawajcie się swym zjawiskowym szczęściem. Na zdrowie ;)
Ratunkiem z opresji dla Jona wcale nie jest blond cycata piękność, nie jest nim też rodzina, jego wypasiona bryka, kościół, kumple, ani też zaplamione jego własnym nasieniem mieszkanie. Nic z jego listy. Dopiero otwarcie się na nieznane, jeszcze niezbadane i zupełnie nieoczekiwane pozwala mu odnaleźć drugi koniec tego samego kija. W tej opowieści symbolizuje to kobieta w średnim wieku, po przejściach, ani specjalnie ładna, ani też fajna, wyposażona w duży bagaż przykrych doświadczeń Esther (Julianne Moore). Nie do końca podoba mi się ten wątek, w sensie, że jest jakby doklejony na siłę tylko po to, żeby na nim zakończyć całą opowieść, ale paradoksalnie stanowi w tej historii ważny punkt zwroty, który jednocześnie otwiera furtkę interpretacji szeroko na oścież, jednak niczego konkretnego w ten sposób nie tłumacząc. Przyjemna zagrywka Gordona-Lewitta, która przy zupełnej okazji dostarcza widzom wartościowy, acz do bólu oklepany morał - Nie znasz dnia, ani godziny, na atak niespodziewanego. Tja...
Reżyserski debiut Gordona-Lewitta jest jednak bardzo wartościowy. Nazywa rzeczy po imieniu i walenie konia jest w tym filmie po prostu „waleniem konia”, a "bzykanie" też nie udaje czegoś, czym w rzeczywistości nie jest. Nie ma tu klasycznego happy endu, ani "...i żyli długo i szczęśliwie". Niby nie jest to tak znów nic niespotykanego, podobne założenia stosuje się w dennych hollywoodzkich komediach klasy B i C, ale w świecie dążącym do zaklinania rzeczywistości i okłamywania samych siebie, każda szczerość, choćby najbardziej wyuzdana i nieprzyjemna dla ucha i oka, jest wartością dodatnią. Młody reżyser, niczym doświadczony lekarz trafnie diagnozuje relacje damsko-męskie, rodzinne, seksistowskie, a nawet i te religijne. Z przymrużeniem oka rzecz jasna, bo to nie dramat społeczny, tym bardziej psychologiczny mezalians, ale chwała mu za to, że stosując triki bardzo lekkie i frywolne, charakterystyczne dla kina komercyjnego, trafia we współczesny dogmat życia ludzi w ogóle. Zawsze w kinie ceniłem sobie wciskanie między oczy bolesnych prawd życiowych w sposób humorystyczny, sarkastyczny i zwyczajnie zabawny. Przez śmiech do rozsądku. Przez dowcip do mózgownicy. Przez sarkazm do wewnętrznego zrozumienia i pogodzenia się z prawdą o samych sobie. Don Jon idealnie wpisuje się w ten schemat, acz uczciwie muszę przyznać, że wbrew temu co zdążyłem już o tym filmie przeczytać, film wcale nie jest aż tak bardzo zabawny. Uśmiałem się może ze trzy razy. W duchu pewnie częściej, ale to się przecież nie liczy. I tak wyszedłem z kina zadowolony.
Co prawda Gordonowi-Lewittowi brakuje jeszcze trochę warsztatu, to widać przez większość część filmu, ale nie sposób nie dostrzec wykreowanego przez niego własnego stylu. Kadry są szybkie, rwane i krótkie. Przeskakujemy z jednej sceny na drugą, które tworzą sekwencje obrazków-skeczów-sytuacyjnych żartów i gagów, które są jawną kontynuacją swych poprzedniczek, tworząc w ten sposób zgrabną całość. Ciężko jest się zawiesić na czymś dłużej, montaż jest iście teledyskowy i bardzo hmm… młodzieżowy, ale ani razu nie pomyślałem w kinie, że mi to przeszkadza. Widać nadal jestem młody duchem. Nie jest to film stricte męski i tylko dla mężczyzn, nie mniej wskazuje jakiś azymut przede wszystkim nam, samczym chamom i bezpruderyjnym męskim świniom. Może nie powinienem się z tym tak publicznie obnosić, ale podziwiając ekranowe życie Jona, niczym w zwierciadle i wiele razy dostrzegałem w nim swoje prywatne Idaho. Dam sobie rękę uciąć, że wielu facetów z przedziału 20-30+ we własnym duchu stwierdzi tak samo. To film o nas samych, o naszych relacjach z innymi, z rodziną (najlepiej tylko na zdjęciach), z kobietami (zaliczyć i wiać), kumplami, o naszym stosunku do naszych cacek na czterech kółkach, czy też dwóch, choćby tylko wyimaginowanych, stojących na półce w skali 1:18, et cetera. Natomiast wiele kobiet oglądając Don Jona z pewnością pomyśli: „O tak, to właśnie taki typowy męski głupek z przerostem własnego ego i z dużym mniemaniem o sobie, miałam już takich na pęczki - beznadziejny przypadek”. Zapewne tak. Ale też, po co się oszukiwać i udawać kogoś, kim zapewne nigdy nie będziemy? Bez sensu. Bierzcie nas takich jacy jesteśmy, albo nara.
4/6
IMDb: 7,2
Filmweb: 6,5
Muszę go koniecznie zobaczyć :)
OdpowiedzUsuńWrócę tutaj podzielić się opinią jak obejrzę :). To pierwsza, bardziej ... osobista recenzja Don Jona. Ja czekałem na ten film od momentu pierwszych doniesień prasowych / branżowych. Gordon-Lewitt wyrasta na bardzo ważną postać w przemyśle filmowym.
OdpowiedzUsuń