wtorek, 5 listopada 2013

e-Life

Disconnect
reż. Henry Alex Rubin, USA, 2012
112 min,
Polska premiera: ?
Dramat



„Internet, internet, łączy ludzi ludzi...” śpiewa naczelny i nieco już przebrzmiały błazen polskiej sieci - Gracjan Roztocki. Może i łączy. Raczej na pewno. Ułatwia życie? To też pewnik. Ale również je rujnuje. W ostatnich latach (a raczej dekadzie), w erze rozkwitu serwisów społecznościowych, międzyludzkie relacje to istny rollercoaster i wodorowa bomba emocjonalna w jednym. Nie jestem przesadnie stary, raczej wygodnie ulokowany w przeddzień kryzysu wieku średniego (oczywiście kupię sobie wtedy sportowe auto), ale dorastałem jeszcze w świecie, gdzie ceglaste komórki dopiero wkraczały w sferę naszej prywatności, a domowe komputery służyły bardziej do obcowania z prymitywnymi graficznie grami, a nie do hejtowania innych w sieci. I jestem z tego dumny, a nawet szczęśliwy, że moje pokolenie (ostatnie takie) dorastające bez tych wszystkich dobrodziejstw współczesnej techniki, uniknęło jej niekwestionowanych błędów. A tych jest/było tak wiele, iż mam wrażenie, że nie da się już niczego naprawić. Coś jest w tym dzisiejszym świecie spierdolone na amen. Niestety.

Spieprzone pokolenie. Może i robi na kimś wrażenie widok kilkuletniego dziecka, który umie już bez problemu posługiwać się smartfonem, oraz wie, gdzie trzeba nacisnąć w laptopie, żeby okienko YT powiększyło się na cały ekran (sam byłem tego świadkiem niedawno). Na pewno zachwycone są tym ich osłupione babcie nadal mające problem z obsługą pilota do telewizora, ale mnie to na swój sposób przeraża. Oczywiście, postępu technologicznego nie zatrzymamy, bo i po co. Jeśli chcemy utrzymywać się na jako takiej powierzchni i być na bieżąco z pędzącym na złamanie karku światem, to nie mamy wyjścia, musimy łykać wszystkie te dobrodziejstwa techniki, nawet, jeśli ogromna większość z nich nie jest nam do szczęścia potrzebna. Sam nie wyobrażam sobie teraz życia bez internetu. Bez telefonu (bardziej, acz ma też internet, więc już mniej), bez licznika sumującego pochłaniane kilosy na rowerze, a nawet bez zegarka z GPS jaki za chwilę sobie pewnikiem sprezentuję. Ale jako reprezentant pokolenia pamiętający czasy, w których na MTV leciała jeszcze muzyka, większość wolnego czasu spędzało się na boiskach, ławkach i trzepakach, a żeby „wydzwonić” kumpla w celu wyciągnięcia go na dwór, po prostu gwizdało się do okna, nie potrafię znaleźć w tym dzisiejszym zdominowanym przez postęp technologiczny świecie pierwiastka hmm... szczęścia.

Z nostalgią wspominam czasy boiskowe. Graliśmy z kumplami za blokiem na obsranym przez psy trawniku, gdzie za słupki robiły bluzy i plecaki. Nasze osiedlowe „Wembley” miało kępki trawy tylko na obrzeżach boiska, na pozostałych jej fragmentach rządził ubity piach. W podstawówce grałem na boisku żużlowym, w technikum na betonowym, ale zawsze z bananem na twarzy. Siatki na bramkach? Żart jakiś? Po każdym strzale dymało się po piłki. Zawsze tylko w jednych butach, które służyły zarówno do chodzenia do szkoły, kościoła i gry w gałę właśnie. Dziś wypasione orliki z podświetlaną i gładką jak pupa Salmy Hayek sztuczną nawierzchnią stoją puste, a ilość młodzieży zwolnionej z W-Fu w szkołach niebezpiecznie zbliża się do poziomu zadłużenia Polski. Całe dnie i wieczory spędzało się na ławkach, w parkach, gdziekolwiek, byle nie w domu. Nie było komórek, fejsbuków i kamerek internetowych, które ponoć tak łączą dziś ludzi, a i tak byliśmy bliżej siebie niż dziś.


Internet może i łączy ludzi. Dwa kliki myszką i możesz sobie pogadać ze skośną Azjatką, która przy zupełnej okazji rozłoży dla Ciebie nogi przed webową kamerą, ale z mojej kilkunastoletniej obserwacji zjawisk zachodzących w sieci niestety wychodzi na to, że internet przede wszystkim... szerzy debilizm. Ogłupia i odmóżdża dzieciaków. Wmawia im iluzoryczną zajebistość i niepowtarzalność, a one same, w pogoni za jakże pożądaną indywidualnością, świadomie robią z siebie debili. Emo-hipsterkie krzyżówki, które wklejając na fejsa smutne zdjęcie opisane Helveticą myślą, że w ten sposób buntują się przeciwko całemu światu. Dziś już nawet bunt nieletnich jest tak samo jak i oni - niepoważny. Pewnie przemawia przeze mnie przebrzmiała nostalgia i poczucie zasłużonej wyższości, ale nam w ich wieku przynajmniej o coś chodziło. Jeśli się walczyło, to z milicją na ulicach, z komuną, cenzurą, czy choćby z durnymi nauczycielami w szkole, a muzykę na wielokrotnie przegrywanych kasetach zdobywało się w bólach, zamiast ściągać dziś w kilka sekund z netu. Tak. To w pewnym sensie jest mój prywatny protestsongtext. Muszę jakoś odreagować. Znów się u mnie trochę zjebało w prywacie.

Dzisiejsze dzieciaki wiedzą o świecie tyle co nic. Interesują ich tylko dobra materialne, nowe rurki na dupie i wyścig gadżetów. Rodzice ciągle ich rozpieszczają, naiwnie sądząc, że dzięki kupowaniu im tego wszystkiego czego sami nie mieli, wychowają je na lepszych ludzi. Błędne założenie. Na całym świecie dorastają kolejne pokolenia młodych zjebów kompletnie nie dostosowanych do otaczających ich brutalnych realiów. Kończą szkoły, które wcale nie uczą ich jak żyć i nagle wychodzą na miasto niczym niepełnosprawni rzuceni na pożarcie lwom, gdzie następuje klasyczne zderzenie ze ścianą zawyżonych oczekiwań. Dlatego właśnie szukają iluzorycznego szczęścia w internecie, w światach równoległych, gdzie mogą stać się kimś, gdzie ktoś ich szanuje i lubi. Acz w zasadzie wypada też w tym miejscu napisać, że to chyba bardziej my jesteśmy powoli coraz bardziej z tego świata wypychani i odstawiani na boczny tor. To samo mogą z pewnością powiedzieć nasi rodzice oraz ich rodzice, dawno już wypchnięci poza margines jakiegokolwiek znaczenia. Taka to po prostu kolej rzeczy, wszystko przemija i ciągle się zmienia, a ja pewnikiem nie umiem się z tym pogodzić. Ciągle chcę obserwować świat oczami tamtego zbuntowanego nastolatka sprzed lat tańczącego pogo do Pantery, ale to se ne vrati.

Opisane tak w skrócie całe to szeroko rozumiane zjawisko, o tym całym przemijaniu i ciągłych zmianach za którymi coraz trudniej nadążyć, jest też świetnym punktem wyjścia dla reżyserów filmowych. Powstało już wiele produkcji na ten temat, które w większym, bądź mniejszym stopniu dotykają problemu kryzysu relacji międzyludzkich, które ugrzęzły gdzieś w zabieganej codzienności po światłowodach. Niestety większość z nich to typowe i odrysowane od szablonu wydmuszki ukazujące jakiś fragment dramatu, przeważnie młodych ludzi, którzy raptem tracą kontakt z realem zdradzając go z matrixem. Brakuje mi nieco bardziej przyziemnego spojrzenia, bez tych przesadnych, jaskrawych irracjonalności występujących chociażby w rodzimej Sali samobójcówHenry Alex Rubin w swoim Disconnect próbował właśnie troszkę szerzej wejść w temat. Posłużył się reprezentantami różnych środowisk i grup wiekowych zagubionych w problemach dzisiejszości, ale i to koniec końców nie zagwarantowało mu uniknięcia tych samych błędów, jakie popełnili jego poprzednicy.


Trzy przeplatające się ze sobą historie, które opowiadają o problemie dzisiejszych „elektronicznych” czasów, sprytnie poruszają całe spektrum globalnego problemu. Począwszy od małoletnich dowcipów na facebooku, przez pornobiznes w sieci, wplątaną w to dziennikarską etykę, by na przestępczości internetowej skończyć. Różni reprezentanci naszego dzisiejszego świata doświadczają wszystkich tych przekleństw, które dla większości z nas wydają się zupełnie oczywiste i znane z autopsji. Jedno tylko zdjęcie, filmik z weekendowej najebni, czy nieświadomie udostępnione w sieci prywatne dane mogą dziś przekreślić oraz zniszczyć ludzkie życie. Disconnect, czyli "rozłączony", to także bardzo pożyteczna alegoria wyobcowanego człowieczeństwa, które utraciło kontakt z realem. Ludzie sami rozłączyli się ze swoimi bliskimi, by pod pretekstem szukania innych definicji szczęścia ugrząźć w równoległych rzeczywistościach. Rubin ukazując problemy swoich bohaterów ukierunkował ich, oraz siłą rzeczy również widzów, na clou tego zjawiska, czyli na to, od czego zwykle wszystko się zaczyna. Na zaniku dialogu. To trochę jak oglądanie Matrixa od tyłu. Można wtedy zaobserwować historię młodego człowieka, który rzucił narkotyki i znalazł pracę ;) Czyli taki to trochę klasyczny ton moralizatorski, ale nie przesadnie nachalny, raczej o charakterze edukacyjnym.

Oglądając więc jak wyobcowany nastolatek nawiązuje internetowy kontakt z fikcyjną Jessicą, kiedy łasa na wieczną chwałę i sławę dziennikarka (fajny milf) dotyka delikatnego tematu pornografii w sieci, a przeżywające kryzys małżeństwo zostaje w najmniej odpowiednim momencie okradzione przez hakera, doskonale widzimy ich wszystkich popełniających proste błędy, które w konsekwencji powodują, że odbijają się oni od dna, osiągając przy tym jakąś życiową mądrość, którą gdzieś wcześniej zagubili. W zasadzie to nic wielkiego, ale warto obejrzeć. Przyzwoita gra aktorów drugiej ligi. Tym bardziej dziwi mnie nazwisko Maxa Richtera pod opisem: Muzyka. Ale to dobrze. Jego brzmienia są świetnym dopełnieniem tego całkiem udanego filmu.

Czy więc internet jest taki zły jak można wyczytać z tego tekstu? Nie. Nie jest. To raczej ludzie stają się źli korzystając z jego dobrodziejstw. Jesteśmy skazani na jedno i drugie. Im mniej naszych danych w sieci tym lepiej. Ale coraz z tym trudniej niestety. Wystarczy że masz konto w banku, rozliczasz się z podatków, czy robisz zakupy w e-sklepie. Nasze dane są wszędzie i nic z tym już nie możemy zrobić. Owszem, zawsze można trzymać kasę w skarpecie, nie posiadać komputera i robić gotówkowe zakupy w Lidlu, ale powiedzmy sobie szczerze, czy nasze życie będzie wtedy lepsze? Nie mamy wyboru. Znam kilku, którzy nadal z tym walczą. Z systemem w sensie. Szanuję i podziwiam, życzę też szczęścia, ale to zwykłe Don Kichoty, które uganiają się za wiatrakami. Wypada nam więc tylko używać tych współczesnych dobrodziejstw z głową i zdroworozsądkowym umiarem. Kontrolować siebie i naszych najbliższych, zwłaszcza najbardziej narażone na przekleństwo internetu dzieci, nie przesadzać w jedną, czy drugą stronę, nie dawać się zawłaszczyć przez gadżety i sieć. Wiem, że to brzmi dość absurdalnie, bo napisane jest z klawiatury człowieka, który anonimowo publikuje na blogu, prowadzi fan page na fejsie i spędza coś pod pół dnia w sieci, ale... ja serio żywię odrazę do tego świata. I durnych ludzi, których nomen omen, uwielbiam hejtować w sieci. Taki to już nasz zasrany e-Life w pigułce. Nie ma przed nami żadnej nadziei.

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,7



4 komentarze:

  1. Świetna analiza dzisiejszego młodocianego (ale nie tylko) społeczeństwa - sam mam identyczne zdanie, co chyba raczej nie dziwi. Mnie aż się łezka zakręciła na samo wspomnienie mojego podwórkowego "Wembley", które opuszczało się tylko idąc na obiad, no i spać jak już piłki nie było widać :)
    A co do filmu, zostałem zmobilizowany do szybszego obejrzenia. Dzięki i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Film mam w kolejce. Chociaż jakoś nie spieszy mi się do oglądania tego obrazu. Jeżeli chodzi o stracone pokolenie e-lajfu. No tak to już jest ! :) Zapewniam Cię że WSZYSTKO zaczyna się od wychowania. O ile moja czteroletnia córka wie jak tacie zmaksymalizować okno, to już o telewizji nic nie wie, bo nie mamy takowego :). Druga jeszcze nie zaczęła mówić, ale jej największą frajdą jest dotykanie pianina na smartfonie. No tak to już jest ! :) Mogę Cię również zapewnić, że w mojej rodzinie internet nie zastąpi odkrywania świata w realu. Więc z ostatniego zdania : Nie ma przed nami żadnej nadziei, chciałbym wyłączyć moje dzieci :) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawy film, polecam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wszystko powyżej to prawda (niestety). Walka z tym wszystkim nie ma jednak sensu. Ryzykujemy, że staniemy się zgorzkniałymi partyzantami, walczącymi dla samej walki, którzy w pewnym momencie mocno oddalą się od rzeczywistości (nie ważne jak rozczarowujący by ona nie była). Notorycznie narzekając na to co nas otacza, tak naprawdę ponosimy klęskę. Pozostaje starać się żyć świadomie. W brew pozorom są ludzie i miejsca gdzie powszechne zidiocenie nie dotarło. Tam liczą się wartości i zasady. Istnieje podział na dobro i zło, piękno jest pięknem.
    PS wspomnienie "Wembley" nie tylko u mnie wywołało potliwość oczu. Całe dzieciństwo spędziłem na żwirku zmieszanym z kamieniami. Ehhh
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń