Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2007. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2007. Pokaż wszystkie posty

piątek, 12 listopada 2010

Śnić też trzeba umieć

Do ciebie, człowieku
reż. Roy Andersson, SWE, NOR, DEN 2007
95 min. Gutek Film



Wstyd się przyznać, ale dopiero teraz wpadł mi w oko szwedzki reżyser Roy Andersson. Nie, to żadna gejowszczyzna. Tak dokładniej, to wpadł mi w oko jego warsztat i twórczość. Lubię takie odkrycia. Chcę częściej być w ten sposób zaskakiwany i odnajdywać u siebie istotne kinematograficzne braki. Do ciebie, człowieku to jego najnowszy film, choć od premiery minęły już trzy lata. I pierwsze co mi przyszło do głowy po końcowych napisach, to silne postanowienie - Chcę obejrzeć wszystkie jego filmy.

Właściwie to nawet nie wiem co można napisać o tak wyrafinowanej produkcji. Czy może zacząć od bohaterów którzy epatują zwyczajnością, szarością i groteską. Albo od wspomnienia scenografii przypominającej te ze skeczy Monty Pythona. A może od panoszącej się w filmie depresji, irracjonalizmu w dialogach, życiu codziennym ukazanym w krzywym zwierciadle. Cokolwiek by to nie było i tak trudno będzie nazwać rzecz po imieniu w kilku mądrych słowach. Andersson bowiem stworzył potencjalnie film o niczym, z bogatym wachlarzem niedopowiedzeń i ukrytych insynuacji.

Bohaterowie filmu to ludzie pozbawieni wyrazu. Obdarci z człowieczeństwa. Zupełnie zwyczajni, bezbarwni, ubrani na szaro, pozbawieni pasji i ciekawych zajęć. Zagubionych w swoich marzeniach sennych na jawie. Dobór aktorów porażająco skuteczny. Ich twarze są autentycznie smutne, surrealistyczne, przypominają odlane na jedną modłę maski symbolizujące wszystkie słabości i dziwactwa człowieka. Porażający szczerością teatr abstrakcji dnia codziennego. Każdy z epizodów przybiera pozy snu. A w nim nie ma przecież żadnych barier. To wygodne nadużycie, otwiera przed widzem nieskończoność interpretacji.

Sposób realizacji jest także bardzo wymowny. Każda scena to tylko jedno ujęcie nieruchomej kamery. Obraz pozbawiony jest zbliżeń. Żadnych upiększaczy i technicznych fajerwerków. Surowe i sterylne kadry, ale też perfekcyjne aż do bólu. No i akcja. A właściwie jej brak. Na ekranie kompletnie nic się nie dzieje. Nie ma żadnych powiązań, sensownego wytłumaczenia tego co się dzieje na ekranie, nie można też zaprzyjaźnić się z absolutnie żadną postacią. Cały czas coś uwiera i nie daje spokoju. Nawiedzają nas poszczególne wycinki z życia kolejnych osób, ich lęki i obawy oraz marzenia. Zwyczajność chwili mająca na celu przypomnieć nam o trywialności naszego egzystencjalizmu. Wszystko to przypomina sen, który mimo przybranej abstrakcyjnej pozy, w fazie śnienia wydaje się nam zupełnie oczywisty i bardzo prawdziwy. Dopiero po wybudzeniu dociera do nas jego niedorzeczność. Boże... co za pierdoły mi się śniły? Zupełnie bez sensu.

Trudno jest mi na koniec stwierdzić jednoznacznie o co mogło chodzić Anderssonowi. Dostrzegam co prawda kilka charakterystycznych niuansów. W oczy rzuca się przede wszystkim zastosowana klasyczna klamra czasowa, czyli nawiązanie końcowej sceny do pierwszych słów padających w filmie. Mam jednak brać całość za koszmar senny? Czy symbole faszystowskie występujące w jednej scenie, symbolizują narodziny zła, który staje się alternatywą dla zwyczajności i szarości, czy to po prostu zupełny przypadek? Co symbolizuje niebo w którym kierunku bohaterowie tak chętnie patrzą i do niego wzdychają? W końcu jak interpretować wynaturzenia bohaterów, którzy zwracają się centralnie do kamery, do widza... Przed czym nas ostrzegają? Przed szarością i beznadzieją? Przed monotonią i brakiem perspektyw? Pytań jest multum, reżyser wydaje się je zadawać nie siląc się na szukanie dla nich odpowiedzi. Typowy skandynawski humor i groteska. Wyborne kino.

5/6

wtorek, 22 września 2009

Życie to nie bajka

Dedykacja
reż. Justin Theroux, USA, 2007
95 min.


Od pewnego czasu jestem mocno nie na bieżąco z filmami. Zalegają mi na dysku różne ciągle napływające z wielu stron produkcje i zwyczajnie nie mam czasu rzucić na nie okiem. O wiszących recenzjach nawet nie pomnę. Jedną z zaległości jest widziana wczoraj Dedykacja Justina Theroux'a. Film wyróżniony na Festiwalu w Sundance w 2007 roku. A to dla mnie dość wysokich lotów rekomendacja.

Theroux jest przede wszystkim aktorem. I to chyba dość marnym, bo jak dotąd żadną rolą nie zapadł mi w pamięci. I to mimo tego że grał drugi plan u samego Lyncha. Justin postanowił jednak rozszerzyć swoje gwiazdorskie CV wpisując weń pozycję "reżyser". No i cóż. Chyba warto było.

Dedykacja ma bez wątpienia spory potencjał. Porównuje się ją nawet do jednego z moich ulubionych filmów ostatnich lat, jakim jest Garden State. Już sam opis filmu zachęca do włączenia play w swoim odtwarzaczu. Niepokoiło mnie tylko na początku nazwisko odtwórczyni jednej z głównych ról - Mandy Moore. Dla niekumatych... Panienka Moore to taka tam amerykańska gwiazdeczka która a to trochę śpiewa, a to gra w filmach. W jednym jak i drugim przypadku powala na kolana co najwyżej 15 letnie miłośniczki koloru różowego i radia Eska.

Mimo wszystko liczyłem że dość oryginalna fabuła obroni się sama. I przyznam że do połowy filmu jest całkiem nieźle. Poznajemy Henry'ego, autora bajek dla dzieci, który (posługując się możliwie największym skrótem myślowym) jest skończonym bydlakiem i irytującym ekscentrykiem nienawidzącym życia w ogóle, jak i innych ludzi, a zwłaszcza kobiet. Jest jednak jedna osoba która mimo zaporowej emocjonalnej tarczy antyrakietowej w którą wyposażony jest przez życie Henry, próbuje go rozumieć oraz niwelować na bieżąco jego wszech maści dziwactwa i uprzedzenia. To Rudy, jego wieloletni wspólnik, ilustrator bajek z którym pracuje i spędza prawie każdą wolną chwilę. Mają wyrobione przez lata swoje nietypowe standardy pracy. Np chodzą do kina porno szukając inspiracji do nowych bajek dla dzieci, czy też przesiadują całymi godzinami na dachu obserwując przez lornetkę innych ludzi. Henry jest dla Rudy'ego niczym syn którego nigdy nie miał. Mimo iż nie ma rodziny, jest stary i samotny, stara się poprzez swoją nabytą życiową mądrość przekazać jak najwięcej rad młodemu i niedopasowanemu do życia w społeczeństwie Henry'emu. Ten jednak jest odporny na jego sugestie i podąża po dobrze już znanej oraz wydeptanej przez samego siebie buntowniczej ścieżce życia.

Jednak do czasu. Rudy raptem umiera na raka i Henry zostaje sam z niedokończoną książką oraz przygniatającą go pustką z którą to zdaje sobie nie radzić. Jego szalenie wymagający wydawca zobowiązany do przestrzegania terminów, nakazuje mu dokończenie książki wraz z nowo znalezionym przez niego ilustratorem, przy zupełnej okazji kobietą, młodą Lucy (wspomniana Moore). Dla kogoś kto w trudnych sytuacjach kładzie się na plecach przygniatając klatkę piersiową ciężkimi książkami, oraz czerpie garściami z wielu irracjonalnych standardów z których na co dzień korzysta chory na nerwicę natręctw i fobii detektyw Monk, nagłe zaburzenie porządku świata jakie znał i współpraca z zupełnie obcą oraz obojętną mu dziewczyną stanowi nie lada wyzwanie. Z resztą nie tylko dla niego.

Zaczyna się więc bardzo interesująca gra gestów i słów, polegająca na lepieniu gliny z dwóch zupełnie niekompatybilnych kawałków szkła i metalu. Henry na dzień dobry przyjmuje dość osobliwą taktykę. Obraża Lucy i z prędkością serii pocisków wypadających z lufy kałacha wali w nią wszystkim co tylko mu ślina na język przyniesie. Wyraźnie urażona tym faktem prosta i wrażliwa dziewczyna szybko się poddaje. Jednak zmotywowana dużą premią od wydawcy zaciska zęby i stara się znaleźć wspólny język z tą dość osobliwą ludzką jednostką.

I właśnie do mniej więcej tego etapu film ogląda się naprawdę świetnie. W drugiej jego części jednak do głosu zaczynają dochodzić demony charakterystyczne dla tanich komedii romantycznych. Oczywiście jak łatwo nam się domyślić, między naszą dwójką bohaterów zaczyna iskrzyć. Jednak rzecz jasna na drodze do pełni szczęścia stają różne większe bądź też mniejsze komplikacje. Momentami irytują, czasem jest nawet zabawnie, jednak dość wysokiego poziomu pierwszej części filmu raczej już nie osiągają. A szkoda.

Film kończy się dość sztampowym happy endem. Jest przewidywalnie i bardzo schematycznie. Całość ratuje co prawda niezła gra aktorów. Nawet krytykowana przeze mnie Mandy Moore zagrała bardzo poprawnie, a momentami wręcz świetnie i całkiem przekonująco. Do tego Justin Theroux nawet w momentach kiedy było trochę kiczowato i za cukierkowato, starał się wszystko pokazać w taki sposób, aby widz odczuwał iż obcuje z kinem bardziej niszowym i mimo wszystko ambitnym. Jest więc ciekawa muzyka, fajne wstawki operatorskie i niezłe zdjęcia. No ale niestety brakuje dopracowania scenariusza.

Nie mniej jednak polecam film. Jest w sam raz na nadciągającą w naszym kierunku jesienną szarówkę. Lekko i przyjemnie, momentami wręcz rewelacyjnie. Ci którzy szukają w tego typu produkcjach szczęśliwego zakończenia i zwariowanego romantycznego wątku między dwoma oryginalnie naszkicowanymi postaciami, z pewnością się nie zawiodą. Wspomniany Garden State czy Zakochany bez pamięci, które przynajmniej w teorii prezentują zbliżony poziom artystyczny, bez wątpienia nadal mogą czuć się niezagrożone nagłą utratą przodownictwa. Jednak Dedykacja nie powinna też nabawiać się z tego powodu żadnych kompleksów.

4/6


sobota, 16 maja 2009

Szukając siebie

Brick Lane
reż. Sarah Gavron, GBR, 2007
101 min. Vivarto


Był ktoś kiedyś w Bangladeszu? Ja też nie. Mimo że to jeden z najbardziej zaludnionych i najbiedniejszych państw na świecie, mocno prowokuje do zgłębienia się w jego tkankę. Przynajmniej mnie. Jednak Brick Lane to nie wycieczka krajoznawcza po tym jakże barwnym kraju, lecz nazwa ulicy znajdującej się w East Endzie w Londynie. Mieszkają tam obywatele i uchodźcy z Bangladeszu. Stworzyli tam swoje małe-wielkie Bangaltown, czyli coś w stylu naszego Jackowa w Chicago.

Swoje schronienie znalazła tam i nasza główna bohaterka Nazneen. Wychowana na bengalskiej prowincji w wieku 16 lat została rozdzielona przez ojca ze swoją ukochaną siostrą i wydana za mąż za majętnego i obcego jej Bengalczyka mieszkającego w Londynie. Jej dzieciństwo oraz tęsknotę za swoim krajem poznajemy stopniowo w trakcie przysłuchiwaniu się jej opowieści. Widać że film jest zrobiony przez kobietę. Bardzo dużo tu typowych dla tej płci wrażliwości oraz pełnych bólu i cierpienia rozważań nad dolami i niedolami kobiet. Jest to wprawdzie czasem irytujące dla mnie - faceta, ale też w ogólnym rozrachunku zbytnio nie przeszkadza.

Wracając do naszej bohaterki. Piękna trzydziestokillkuletnia Nazneen wiedzie dość smutne i monotonne życie w Anglii. Jej mąż Chanu wcale nie okazał się przystojnym i bogatym księciem z innego lepszego świata, tylko prostym i naiwnym urzędnikiem, acz na swój sposób jednak budzącym pewnego rodzaju sympatię. Mimo że u boku męża Nazneen do szczęśliwych kobiet, delikatnie mówiąc nie należy, to mimo wszystko z typowym dla bengalek charakterem i aż kłującym w oczy posłuszeństwem, rodzi mu dwie córki i dochowuje mu wierności. Według pana domu i bengalskiego kodeksu, Nazneen nie ma prawa pracować, tylko zajmować się domem oraz wychowywaniem dzieci. Jej egzystencja w wielokulturowym Londynie sprowadza się tylko do odwiedzania kilku ulic i targu na którym robi codziennie zakupy, a także do korespondowania z jej ukochaną siostrą, która pozostała w Bangladeszu.

Jej ambitny mąż Chanu jest nam ukazany jako niepoprawny optymista, który ciągle myśli że niebawem dostanie awans i znacznie poprawi byt swojej rodziny. Rzeczywistość jest jednak o wiele brutalniejsza. Nie dostaje awansu, w zamian traci pracę. Jednak nawet wtedy przyjmuje to z podniesioną głową i snuje zupełnie oderwane od rzeczywistości plany na przyszłość. Nazneen wie że oznacza to jedno. Brak środków na życie, a w konsekwencji oddalająca się perspektywa do powrotu do domu o czym marzy najbardziej na świecie. Co jest akurat na rękę dla jej najstarszej córki Shahany, która to wychowana w Londynie wydaje się przesiąknięta europejską kulturą i pomysłem na życie.

Zamknięta w sobie Nazneen bierze więc sprawy w swoje ręce. Na przekór pustym naukom męża, rozpoczyna pracę na własną rękę i za pomocą pożyczonej maszyny do szycia próbuje zarobić na powrotny bilet do Bangladeszu. Jednak całe to zdarzenie prowokuje kolejne. Bardziej niebezpieczne. Naznenm mimowolnie zakochuje się w młodym Karimie który to dostarcza pod nieobecność jej męża materiał do szycia. Jej wierność zostaje zachwiana, a tłumione przez lata pragnienia zwalczają zdrowy rozsądek i wpychają ją w ramiona przystojnego młodziana. Oddaje się więc swojemu nowemu ukochanemu, jednak błogość nie trwa długo. Chanu odkrywa bowiem sekret swojej niewiernej żony i tu po raz pierwszy robi mi się go autentycznie żal.

Zatracona w nowym związku Nazneem zmienia nagle swój punkt widzenia. Już nie marzy o powrocie do domu. Dom zmienił właśnie swoją szerokość geograficzną. Wydaje się być wreszcie szczęśliwa i to pozostając na Brick Lane. Jej najstarsza córka zatem znajduje znaczącego sojusznika. Niepowodzenia zawodowe Chanu oraz zawirowania geopolityczne (11 września 2001), które prowokują w Londynie zamieszki na tle rasowym, powodują iż głowa rodziny decyduje się na błyskawiczny powrót całej gromadki do Bangladeszu. Nazneen postawiona jest więc przed wyborem pomiędzy jej ukochaną siostrą a swoją nową miłością. Jednak ku naszemu zdziwieniu, wybiera inną drogę. Pozostaje w prawdzie wraz z córkami w Londynie, ale sama. Bez męża jak i jej ukochanego, który okazał się tylko chwilowym kaprysem Nazneen i ostatecznie odrzuca jego uczucie.

Romantyczna miłość otworzyła jej oczy na świat. Uzbrojona przy tym w pewność siebie i nowe siły odnajduje wreszcie swoje miejsce na ziemi. Odnajduje też w końcu samą siebie. Sarah Gavron przez niemal cały film na każdym kroku podkreślała dramat Nazneen. Jednak odnoszę wrażenie, że mimo wszystko uniknęła wydawania ostatecznego osądu. Raczej z zachowaniem bezpiecznego dystansu chciała opisać nam świat w którym co prawda panują trochę inne zwyczaje, lecz jednak koniec końców udowadnia, że pewne prawdy są szalenie uniwersalne i powtarzalne w każdych okolicznościach natury. Nie jest więc to chyba kino feministyczne jak gdzieś czytałem. Choć pewnie nie jedna może się pod niego podczepić dorysowując mu wąsy. Jest to film dla kobiet, zgoda. Ale dla tych które targane szarą codziennością, szukają życiowych inspiracji. A my faceci powinniśmy obejrzeć go po to... aby je lepiej zrozumieć.

4/6


piątek, 27 marca 2009

Jego wysokość przypadek

Na krawędzi nieba
reż. Fatih Akin, TUR, GER, 2007
122 min. Kino Świat


Turcja ostatnio jest na fali wznoszącej. Po smacznej konsumpcji "Trzech małp", sięgnąłem po inne, trochę wcześniejsze, ale też i głośniejsze tureckie dzieło. No... może nie do końca tureckie, bo i Niemcy dołożyli doń garść eurasków, no ale można przyjąć iż sama myśl jest turecka. "Na krawędzi nieba" został bardzo doceniony przez krytyków i publiczność na niemal całym starym kontynencie. Z punktu widzenia Cannes, jest to najlepszy scenariusz w kinowym roku 2007. A z perspektywy Berlina, nawet i najlepszy film roku.

Fatih Akin to niby turek, ale jednak urodzony i wychowany w Hamburgu. W 2004 roku nakręcił głośny i najlepszy wtedy w Europie - "Głową w mur". Nazwisko w branży ma więc już wyrobione, a i poprzeczkę zawieszoną bardzo wysoko.

Dla odmiany zacznę od tego co powinno teoretyczne znaleźć się na samym końcu. Mianowicie od razu powiem, że film jest po prostu wspaniały. Akin poraził mnie swoją żonglerką wątkami, którą to wykonuje po mistrzowsku. Także przeplataniem ze sobą fabuły, oraz przemyślanie ukształtowanym i wzorowym przedstawieniem losów swoich bohaterów. Bardzo wyrazistych i szczerych. A jest ich paru.

I tak w pierwszej odsłonie filmu mamy do czynienia z samotnym tureckim emerytem Ali, który to próbując tknąć w swoje zgorzkniałe życie odrobinę radości, namawia prostytutkę Yeter do wspólnego zamieszkania i służenia mu za nie małe pieniądze. Do ich ułożonego w ten sposób prowizorycznego życia dołącza z czasem syn Aliegio - Neyat. Dochodzi jednak do tragedii. Pierwszej, lecz nie ostatniej w tym filmie. W wyniku kłótni z Alim, Yeter umiera. A jej oprawca trafia za kratki. Neyat postanawia odnaleźć córkę Yeter - Ayten, która żyje w Turcji nieświadoma prawdziwej profesji swojej matki. Lecz w wyniku swojej nielegalnej działalności anarchistycznej, ta zmuszona jest do nielegalnej ucieczki do Niemiec, gdzie postanawia przy okazji odnaleźć swoją matkę. Skomplikowane? To dopiero początek.

Zatem drogi naszych bohaterów zaczynają się powoli ze sobą krzyżować, a ich losem zaczyna sterować jego wysokość przypadek. Wszystko zaczyna kręcić się coraz szybciej, a do naszych wyselekcjonowanych i polubionych już dotąd bohaterów, dołączają równie charakterystyczni jak oni, nowi. Poznajemy zatem przypadkowo zapoznaną w Niemczech nową przyjaciółkę Ayten - Lotte, a po chwili i jej matkę. Urzekająca i jakże wymowna jest scena ich poznania. Gdyby Ayten poprosiła o pieniądze kogoś innego z setek przewijających się na uczelni osób, to Lotte może nie skończyłaby swojego żywota w tak tragiczny sposób, a jej zrozpaczona matka koniec końców nie trafiłaby do Istanbułu z nadzieją na jej odnalezienie.

Akin wręcz z chirurgiczną precyzją steruje naszymi emocjami. Ukazując groteskę i demaskując definicję przeznaczenia, uświadamia nam jak bardzo wiele zależy w naszym życiu od podejmowanych w danej chwili decyzji. Jakichkolwiek. Złych czy dobrych, zawsze pociąga to za sobą cały szereg konsekwencji. Jednocześnie ogłasza wszem i wobec, że to czego poszukujemy zawsze znajduje się na wyciągnięcie naszej ręki. Tylko niestety często nie potrafimy się po to schylić. Nasze życie z kolei, oraz chęć jego okiełznania, często prowokuje do działania śmierć, którą to Akin zdegradował w swojej opowieści niemal do taniego banału.

Chylę zatem czoła przed jury festiwalu w Cannes. Scenariusz, również stworzony przez mistrza Akina, zdecydowanie zasługuje na tak wielkie wyróżnienie. To zdecydowanie najmocniejsza strona tej produkcji. Ale nie tylko. "Na krawędzi nieba" to dzieło kompletne. Nie sposób mi znaleźć choć jednego mankamentu w sposobie jego ekspresji, a serio próbowałem. Kapitalnie pokazana jest również wielokulturowość tła w którym toczy się nasza historia. Jej granica i pomost je łączące. Nowoczesne i europejskie Niemcy, kontra trochę obca i głośna muzułmańska Turcja. To tylko dodaje przesłaniom Akina szczypty realności. Bowiem to o czym nam mówi, dzieje się wszędzie. Zasady dla każdego są identyczne, a kręte uliczki naszego życia zawsze prowadzą do jednego celu. Piękny film. Prawdziwy i przekonujący. I co ważne, nie stawia na końcu kropki nad i. Tą tradycyjnie trzeba postawić po seansie samemu.

5/6

piątek, 13 lutego 2009

Inny odcień różu

Pocałunek o północy
reż. Alex Holdridge, USA, 2007
90 min. Vivarto


Jutro Walentynki. Święto cukierników, restauratorów, kwiaciarzy i handlarzy. Kina chyba też nieźle przędzą tego dnia. O ile rzecz jasna mają w ofercie jakąś chwytliwą komedię romantyczną. Ja osobiście w tym gatunku już dawno się pogubiłem. W ostatnich latach powstało już tyle tego badziewia, że zwyczajnie przestałem śledzić ich branżę. Zwłaszcza tą w polskim wydaniu. Nie mniej jednak nie skreślam zupełnie takich klimatów. Światowe kino ma w swojej ofercie wiele różowego do zaoferowania. Nie wszystko na szczęście robione jest na tą samą modłę, a róż czasem przyjmuje czarno-białe odcienie. I to dosłownie. O takim właśnie przypadku chcę wam opowiedzieć.

Pamiętacie "Przed wschodem słońca"? Przepięknie przegadany film o parce (Delpy-Hawke) która spędza wspólnie jeden dzień we Wiedniu. To już prawdziwy klasyk który doczekał się już nawet kontynuacji (znacznie już gorszej niestety). Prosta historia, ale niebanalne i bardzo wyszukane dialogi. Czyli coś czego ostatnio bardzo brakuje w ich współczesnym słodziutkim wydaniu. Wpadła mi jednak w ręce nawiązująca do ów klasyku produkcja. Dla niektórych może być podobna aż za bardzo, dla mnie - zupełnie nie szkodzi. Jeśli naśladować to najlepszych.

Jest więc niby tak samo, no ale jakby niekoniecznie. Akcja nie toczy się w romantycznym Wiedniu, tylko w mieście aniołów. Nie kolor, a czerń i biel. Z pozoru niewielkie zmiany. Tak. Ale właśnie.. tylko z pozoru. Oryginalność i niebanalność postaci niby do siebie zbliżona. Też mamy dwie zagubione dusze które szukają swojego miejsca na ziemi, ale w tym przypadku odniosłem wrażenie że mieszkańcy LA są jakby bardziej autentyczni i szczerzy. Duża w tym zasługa Alexa Holdridge'a który stworzył film w taki sposób, jakby chciał złożyć hołd niezależnym produkcjom z lat 80 i 90 z pod znaku szkoły Jarmuscha. Może więc właśnie to mnie w tym wszystkim najbardziej urzekło. Uwielbiam bowiem takie klimaty. Perfekcyjna i artystyczna surowość w formie, oraz bogactwo w treści.

Mamy więc jego i ją. On chwilę po rozstaniu z dziewczyną. Zagubiony, załamany, zrezygnowany. Pod wpływem i namowom swojego kumpla, postanawia dla świętego spokoju oraz trochę dla beki, zarejestrować się na portalu randkowym. Błyskawicznie odzywa się do niego tajemnicza dziewczyna, która traktując go z góry oschle i przedmiotowo namawia jednak na spotkanie. Ma jednak tylko kilka minut na przekonanie jej do siebie. Ona bowiem grając rozemocjonowaną ekscentryczkę, nie ma czasu na frajerów. Zaczynają więc pojedynek na słowa. Ich wymiana zdań zaczyna przypominać grę w ping ponga. Czasem nawet jego finał Igrzysk Olimpijskich. Różni ich wszystko, lecz wzajemna ciekawość z czasem zaczyna przełamywać fale, a niewinne spotkanie znacząco się przedłuża.

Z każdą minutą dowiadujemy się o bohaterach coraz więcej. Poznajemy ich w ten sam sposób i w tym samym czasie jak oni siebie nawzajem. Dzięki temu odnosimy wrażenie jakbyśmy to my brali udział w tej randce. Mamy 31 grudnia. Szał przedsylwestrowy. Jednak ciężko go poczuć. Jest słonecznie i ciepło. Los Angeles pokazany zupełnie z innej perspektywy niż w większości produkcji. Jakby wystawiono drugi, a może i czwarty garnitur. Żadne Beverly Hills, Hollywood Boulevard, Rodeo czy tam Mulholland Drive. Zwykłe niereżyserowane miejskie życie tej tętniącej magicznej metropolii. Jakieś sklepy, bloki, podrzędne ulice i mały teatr. Tło tej opowieści dodaje jej tylko autentyczności. A w połączeniu z dobrze dobraną muzyką - po prostu uroku. Dzięki temu nie zwracamy uwagi na nic innego. Liczą się tylko ona i on. Ich lęki i pragnienia, kłamstwa oraz ukryte dramaty. Jest też czasem i śmiesznie. Dzięki sobie odkrywają wewnątrz siebie ukryte dotąd nowe inspiracje, które ośmielone prowokują co i rusz do różnych spontanicznych i pełnych radości zachowań.

Żeby nie było też za bardzo schematycznie i nudno, Holdridge wprowadza dodatkowe atrakcje. Komplikuje losy dwójce bohaterów. Pojawia się więc trochę i akcji, trochę szalonych zwrotów wydarzeń. Wszystko jednak dawkuje w odpowiednich proporcjach, dzięki temu film ogląda się wyśmienicie praktycznie do samego końca. Ten co prawda przeprowadziłbym może ciut inaczej, ale i tak po jego obejrzeniu odczuwałem szczerą satysfakcję.

Mimo że w zasadzie film nie odkrył przede mną żadnych nowych kart. Mimo że skorzystał z gotowych już i wykorzystywanych wielokrotnie w przeszłości przez różnych autorów szablonów. W końcu też, mimo, iż Pocałunek o północy w wielu momentach przypomina swój starszy o jedenaście lat pierwowzór, to jednak w moich oczach i tak pozostaje kawałkiem oryginalnego smacznego dania. I niech gadają co chcą. Kapitalny film który wypunktował wszystkie moje słabości. Dał mi wielką satysfakcję, sporo wzruszeń i radości. Wam też da, ale pod warunkiem że obejrzycie go wraz ze swoimi kobietami/mężczyznami. Jest to bowiem idealna pozycja na romantyczny walentynkowy wieczór przy winie i świecach. Gwarantuję, że nie będziecie żałować.

5/6

Obczajcie trailerka.

piątek, 23 stycznia 2009

Ja, Afgańczyk

The Kite Runner
reż. Marc Foster, USA, 2007
128 min. United International Pictures


Pozostaję na azjatyckim kontynencie. Z barwnych, kaszmirowych Indii, przenoszę się do surowego świata Islamu. A konkretnie - Afganistanu. Kraju położonego wysoko w górach, którego dramatyczna historia splamiona jest krwią. W tych oto realiach Marc Foster przeprowadza widza za rękę, zabierając go w szalenie barwną i wzruszającą wycieczkę, opowiadając nam przy tym piękną bajkę.
W tym oto miejscu odniosę się do opisywanego chwilę wcześniej Slumdoga. Widzę tu bowiem pewną zależność i podobieństwa obu produkcji. W jednym jak i drugim przypadku mamy do czynienia z mocno liryczną i głęboko zakorzenioną w obcej kulturze historię, która jest opowiadana przez przybysza z innego świata. Slumdog to produkcja angielska, Kite runner zaś typowo jankeska. Z reguły reżyserom z zewnątrz ciężko jest oddać klimat i prawdę miejsc o których się opowiada. W obu jednak omawianych przypadkach, sztuka ta udała się autorom wręcz zadziwiająco doskonale.
Choć Fosterowi chyba jednak jakby bardziej. Może dlatego że po prostu postanowił pokazać nam odrobinę więcej od Boyle'a.

A pokazuje przede wszystkim szalenie barwny i klimatyczny, tętniący życiem Kabul końca lat 70tych. Umiejscawia w tych okolicznościach przyrody historię trochę zamkniętego w sobie młodego chłopca Amira, jego postrzeganie najbliższego otoczenia, urokliwych kulturowych zwyczajów, relacji z bogatym i szalenie troszczącym się o niego ojcem (kapitalne aktorstwo!), a także wielką przyjaźń z synem służącego rodziny - Hassana, która to staje się motorem napędowym całej opowiadanej w filmie historii.

Afganistan z końca lat 70tych to bardzo burzliwy okres w historii jego państwowości. Sielanka nieskomplikowanego dnia codziennego, zostaje zburzona przez gwałtowny zamach stanu i obalenie rządów Dauda przez marksistów z pod znaku Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu wspieranej przez ZSRR.
W tych oto warunkach dochodzi do dramatu młodego Amira, który to poprzez swoje zawahanie w istotnej dla jego przyjaciela sytuacji, rujnuje doszczętnie swoją z nim przyjaźń i zrywa wszelkie kontakty reżyserując przy tym hańbiącą go intrygę.

Osiemnaście lat później, zamieszkujący USA Amir, pod wpływem impulsu w postaci telefonu wujka z Kabulu, postanawia powrócić do Afganistanu by rozprawić się ze swoją nie dającą mu spokoju przeszłością. Jednak kraj ten rządzony już przez Talibów, w niczym nie przypomina świata w którym dorastał i który pamiętał z beztroskiego dzieciństwa. Amir w nowych, zupełnie obcych mu, surowych realiach, dokonuje dramatycznego odkupienia swoich win, czym zaskarbia sobie bezwarunkową sympatię widza.

Marc Foster umiejętnie steruje naszymi emocjami i poprzez perfekcyjną, wręcz liniową narrację, opisuje dramat jednostki ludzkiej przytłamszonej przez zniewalający ją system. A przy tym potrafi ukazać na jej tle szalenie wzruszającą i uniwersalną historię. Historię, która wciąga widza, wyciska z niego łzy i która chwyta za serce prowokując go do reakcji. Jakiejkolwiek.
Wielkie zatem słowa uznania dla Fostera za odwagę. Nie jest bowiem łatwo zrobić film opowiadający o obcej, często nierozumianej kulturze w taki sposób, jakby sam reżyser był co najmniej jednym z tubylców. W tym akurat przypadku - Afgańczykiem.
Do tego robi to reprezentant kraju, który w ostatniej dekadzie został wielokrotnie i bardzo boleśnie ukłuty przez fanatycznych wyznawców Islamu z pod znaku Dżihadu.
Marcowi udało się osiągnąć nawet coś więcej. Odmienił w moich oczach dość zakrzywiony obraz Afganistanu. Zrozumiałem ich kulturę oraz mentalność. I poniekąd na własnej skórze poczułem tragizm ich istnienia i dramat narodu. Wiem też, że nie będę osamotniony w takim odbiorze. Piękny to film. Bardzo mnie urzekł.

Polecam też filmowy soundtrack. O ile rzecz jasna ktoś lubi orientalne muzyczne klimaty w stylu Buddha Barów.

5/6

niedziela, 18 stycznia 2009

To nie jest film dla głupich ludzi

To nie jest kraj dla starych ludzi
Reż. Joel i Ethan Coen, USA, 2007
122 min. United International Pictures


Spora zaległość. Już czas najwyższy było nadrobić. Przysiadłem więc do niego ze sporym bagażem opisów, recenzji i świadomości z jego oscarowej magii ciągnącej się za tą produkcją. Poprzeczka więc była zawieszona bardzo wysoko. Oczekiwania dość spore, w dodatku potęgowane przez moją niecierpliwość, gdyż od mniej więcej końca lat 90tych (Big Lebowski) bezskutecznie oczekuję na nowe i dorównujące najlepszym produkcjom braci dzieło. I chyba właśnie się doczekałem. Allelujah!

Choć tak na prawdę chyba jeszcze nie potrafię się tak do końca określić. Może przyjdzie mi to z czasem, ale na chwilę obecną i tak zupełnie na gorąco, mogę napisać, iż No Country for Old Men bardzo dobrym filmem jest, kropka. Spodobał mi się zwłaszcza wciągający i magiczny klimat filmu. Scenografia i uroczy minimalizm. Zakurzona, kapitalnie ukazana amerykańska prowincja. Jest tu coś ze współczesnego westernu, coś z gangsterskich opowieści, sporo dramatyzmu, ale też zaskakująco mało z braci Coen.

Merytorycznie też bardzo si. W filmie rządzi jego wysokość śmierć ukazana w różnych odsłonach. Mamy więc do czynienia z próbą ucieczki przed śmiercią, pchanie się jej w ramiona, oraz kapitalnie z nią współgrający strach, złość, pożądanie i zemsta. Wszystko okraszone kamienną twarzą kapitalnego Javier Bardema. Coenowski ślad dostrzegam w świetnych dialogach, choć jak wspomniałem wcześniej, to trochę inny film niż wszystkie ich poprzednie. Ale to dobrze. Zabawa nowa konwencją wprowadza do ich szalonego świata szereg nowych możliwości. Zawieszają sobie wysoko poprzeczkę i bez trudu przez nią przeskakują.

Film pełen mocnych wrażeń, silnej fabuły i licznych nieoczekiwanych zwrotów akcji. Typowe męskie kino. Wyrafinowana strzelanina wysokich lotów, wiele trupów i hektolitry sztucznej krwi. Bardzo fajnie się to wszystko ogląda. Aktorstwo wszystkich planów wyśmienite, ale to akurat nie powinno nikogo dziwić. Bracia Coen mają smykałkę do trafnego obsadzania ról w swoich filmach. Doskonale rozumiem czym kierowała się szacowna Akademia przyznając filmowi aż 4 statuetki Oscara. Sam dałbym im cztery. I daję. Nawet jeden więcej. Mocne pięć.

5/6

sobota, 17 stycznia 2009

Smutne życie, zabawna śmierć

Rodzina Savage
reż. Tamara Jenkins, USA, 2007
113 min. Imperial-Cinepix


Wszystkie filmy jakie ostatnio widziałem i w których grał Philip Seymour Hoffman, były wprost świetne. Albo facet ma szczęście do dobrych produkcji, albo po prostu dobrym aktorem jest. Prawda zapewne leży gdzieś tam po środku.
The Savages, to w istocie dość zabawny film o... śmierci. A raczej jej konsekwencjach i skutkach jakie za sobą niesie.
Tamara Jenkins dość inteligentnie i konsekwentnie prowokuje widza do emocjonalnego wynaturzenia się.
Bohaterami filmu nie są wbrew pozorom aktorzy pierwszoplanowi (kapitalne role!), lecz trzeźwe i prawdziwe aż do bólu spojrzenie na zagadnienie, przed którym każdy z nas kiedyś będzie musiał się postawić. Czyli śmierć naszych bliskich. Nieuleczalna choroba. Walka z czasem. To wszystko z czym człowiek musi prędzej czy później obcować podczas swojej prywatnej zabawy w życie.

Jak ono wpływa na innych? Ano różnie. Jedno jest jednak dla wszystkich niezmienne. Tragedia w rodzinie zawsze prowokuje do zmian. Choćby minimalnych. Czy to w naszym wewnętrznym postrzeganiu życia, ludzi, czy rybek w akwarium. Każda śmierć rodzi bowiem nowe życie. I właśnie paradoksalnie to właśnie życie jest głównym bohaterem tego filmu. Nie śmierć, nie choroba, nie zabawne dialogi rodzeństwa, ich kompleksy i problemy egzystencjalne. Życie. Po prostu.
Warto.

4/6

piątek, 16 stycznia 2009

Spotkanie z visitorem

The Visitor
reż. Thomas McCarthy, USA 2007
104 min. ITI Cinema


Nie wiem kto przetłumaczył ten tytuł na "Spotkanie", ale patrząc na nazwę dystrybutora... to pytanie pozostawiam w sferze delikatnych, acz dość złośliwych insynuacji ;)
Film był wyświetlany w ramach zeszłorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego, no ale nie zakreśliłem go wówczas w wirtualnym zeszycie jako pozycja obowiązkowa. I chyba dobrze się stało. Mogłem skoncentrować się wtedy na innych filmach, a the Visitor.. eee przepraszam, Spotkanie - mogłem sobie z dość umiarkowanym opóźnieniem obejrzeć dziś na zupełnym legalu w kinie. Na co z resztą serdecznie wszystkich namawiam.

Bardzo to bowiem prosty, solidny i nad wyraz ciepły film. Film o zwykłych ludziach, o ich naturalnych problemach, poszukiwaniu szczęścia, miłości czy choćby... legalnego stałego pobytu na obczyźnie.

Stary i zgorzkniały wykładowca z Connecticut przyjeżdża do Nowego Yorku na jakąś kompletnie bezjajeczną konferencję. Zatrzymuje się w swoim dawno nieodwiedzanym apartamencie. W dość osobliwy sposób natrafia w nim na lokatorów mieszkających na dziko. Jest niby straszno, ale też zarazem i całkiem śmieszno. I fajnie. Relacje pomiędzy, wydawać by się na pierwszy rzut oka mogło, zupełnie niekompatybilnymi ze sobą jednostkami ludzkimi, są pełne uroku i przenikliwej wręcz naturalności.
Znudzony życiem profesorek pozwala dzikim lokatorom, a przy okazji nielegalnym imigrantom, pozostać w swoim apartamencie do czasu, kiedy ci się "jakoś tam urządzą".

W między czasie jednak dochodzi do wielkiego zbliżenia pomiędzy całą trójką. Wspólnym łączącym ich mianownikiem staje się muzyka. Transowe rytmy wybijane przez Tareka na djembe intrygują gospodarza do tego stopnia, że w pewnym momencie sam sięga po ów instrument i uczy się w niego bardzo urokliwie uderzać.
Sielankę pełną pasji i radości z życia które wydawać by się mogło, na nowo odkrył w sobie nasz profesorek, burzy jednak zatrzymanie Tareka przez mało sympatycznych Panów w czerni (nie.. Will Smith tu nie gra).
Dalej jest już całkiem klasycznie. Walka, dramat, łzy, narodziny nowej miłości, ale za to brak happy endu. Mimo wszystko, nawet w beznadziejnej sytuacji, cały czas bije z ekranu mocno odczuwalne ciepło. I właśnie dlatego tak bardzo pozytywnie go odebrałem. Mimo prostoty w przekazie, pewne uniwersalne prawdy życiowe biją w nas niczym seria z Kałacha. Nic, tylko łapać pociski garściami. Polecam mocno.

4/6