Do ciebie, człowieku
reż. Roy Andersson, SWE, NOR, DEN 2007
95 min. Gutek Film
Wstyd się przyznać, ale dopiero teraz wpadł mi w oko szwedzki reżyser Roy Andersson. Nie, to żadna gejowszczyzna. Tak dokładniej, to wpadł mi w oko jego warsztat i twórczość. Lubię takie odkrycia. Chcę częściej być w ten sposób zaskakiwany i odnajdywać u siebie istotne kinematograficzne braki. Do ciebie, człowieku to jego najnowszy film, choć od premiery minęły już trzy lata. I pierwsze co mi przyszło do głowy po końcowych napisach, to silne postanowienie - Chcę obejrzeć wszystkie jego filmy.
Właściwie to nawet nie wiem co można napisać o tak wyrafinowanej produkcji. Czy może zacząć od bohaterów którzy epatują zwyczajnością, szarością i groteską. Albo od wspomnienia scenografii przypominającej te ze skeczy Monty Pythona. A może od panoszącej się w filmie depresji, irracjonalizmu w dialogach, życiu codziennym ukazanym w krzywym zwierciadle. Cokolwiek by to nie było i tak trudno będzie nazwać rzecz po imieniu w kilku mądrych słowach. Andersson bowiem stworzył potencjalnie film o niczym, z bogatym wachlarzem niedopowiedzeń i ukrytych insynuacji.
Bohaterowie filmu to ludzie pozbawieni wyrazu. Obdarci z człowieczeństwa. Zupełnie zwyczajni, bezbarwni, ubrani na szaro, pozbawieni pasji i ciekawych zajęć. Zagubionych w swoich marzeniach sennych na jawie. Dobór aktorów porażająco skuteczny. Ich twarze są autentycznie smutne, surrealistyczne, przypominają odlane na jedną modłę maski symbolizujące wszystkie słabości i dziwactwa człowieka. Porażający szczerością teatr abstrakcji dnia codziennego. Każdy z epizodów przybiera pozy snu. A w nim nie ma przecież żadnych barier. To wygodne nadużycie, otwiera przed widzem nieskończoność interpretacji.
Sposób realizacji jest także bardzo wymowny. Każda scena to tylko jedno ujęcie nieruchomej kamery. Obraz pozbawiony jest zbliżeń. Żadnych upiększaczy i technicznych fajerwerków. Surowe i sterylne kadry, ale też perfekcyjne aż do bólu. No i akcja. A właściwie jej brak. Na ekranie kompletnie nic się nie dzieje. Nie ma żadnych powiązań, sensownego wytłumaczenia tego co się dzieje na ekranie, nie można też zaprzyjaźnić się z absolutnie żadną postacią. Cały czas coś uwiera i nie daje spokoju. Nawiedzają nas poszczególne wycinki z życia kolejnych osób, ich lęki i obawy oraz marzenia. Zwyczajność chwili mająca na celu przypomnieć nam o trywialności naszego egzystencjalizmu. Wszystko to przypomina sen, który mimo przybranej abstrakcyjnej pozy, w fazie śnienia wydaje się nam zupełnie oczywisty i bardzo prawdziwy. Dopiero po wybudzeniu dociera do nas jego niedorzeczność. Boże... co za pierdoły mi się śniły? Zupełnie bez sensu.
Trudno jest mi na koniec stwierdzić jednoznacznie o co mogło chodzić Anderssonowi. Dostrzegam co prawda kilka charakterystycznych niuansów. W oczy rzuca się przede wszystkim zastosowana klasyczna klamra czasowa, czyli nawiązanie końcowej sceny do pierwszych słów padających w filmie. Mam jednak brać całość za koszmar senny? Czy symbole faszystowskie występujące w jednej scenie, symbolizują narodziny zła, który staje się alternatywą dla zwyczajności i szarości, czy to po prostu zupełny przypadek? Co symbolizuje niebo w którym kierunku bohaterowie tak chętnie patrzą i do niego wzdychają? W końcu jak interpretować wynaturzenia bohaterów, którzy zwracają się centralnie do kamery, do widza... Przed czym nas ostrzegają? Przed szarością i beznadzieją? Przed monotonią i brakiem perspektyw? Pytań jest multum, reżyser wydaje się je zadawać nie siląc się na szukanie dla nich odpowiedzi. Typowy skandynawski humor i groteska. Wyborne kino.
5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz