Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 3. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 3. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 7 marca 2019

Requiem dla herosów, co po drugiej strony rzeki siedzą w słowiańskim przykucu i ostrzą sobie brzytwy

The Man Who Killed Hitler and Then The Bigfoot
reż. Robert Krzykowski, USA, 2018
98 min.
Polska premiera: Brak
Dramat


W ostatnich dniach pospadało z hukiem kilka moich lubianych „zabawek” z półki z napisem "ikony lat 90-tych" kiedy to byłem jeszcze piękny, młody, naiwny i o coś mi chodziło. Zeszło się elektronicznemu panczurowi Keithowi Flintowi z The Prodigy, odszedł także przedwcześnie bożyszcze nastolatek z ery przedinternetowej i przeddziubkowej - Dylan, tzn. Luke Perry. Trochę smutno, a trochę strach przed jutrem, bo biorą już z naszej (mojej) półki, ale jeśli ktoś już nauczył się tej jakże trudnej umiejętności jaką jest mocne stąpanie po ziemi ten wie, że nic na to nie poradzimy i choćby atomówki latały nam nad głowami, trzeba dalej żyć jakby nigdy nic, a może nawet tak, jakby jutra miało nie być. Łatwo się mówi, wiem, lecz dużo gorzej w tym odnajduje. Stężenie nostalgii w naszej głowie jest wprost proporcjonalne do zmian cyferek w kalendarzu. Im więcej mamy lat, tym bardziej zakłóca nam postrzeganie aktualnej rzeczywistości sentymentalny spam, który atakuje nasze bodźce niczym wyskakujące reklamy na pulpicie pozbawione wsparcia od AdBlocka.

Z wirusem nostalgii zdaje się walczyć także bohater jednego z najbardziej ekscentrycznych filmowych tytułów jakie zagościły na ekranach w ciągu kilku ostatnich lat - Calvin Barr (Sam Elliott) - w Człowieku, który zabił Hitlera, a potem wielką stopę.

Nadal jestem pod wrażeniem dźwięcznosci tego tytułu. Właściwie zdradza nam całą fabułę, ale ma w sobie tyleż wdzięku i polotu, że trudno nie kupić go w ciemno. Strasznie ubolewam nad smutną konstatacją, że dziś prawie nikt już nie sili się na wymyślny tytuł filmu, a przecież w dobie kultury obrazkowej oryginalny tytuł, plakat i zwiastun to jakieś 3/4 komercyjnego sukcesu. Tu znów wkrada się między wiersze ta pieprzona nostalgia, gdyż tęskno mi trochę za produkcjami, które odważnie szły w tango z widzem z nazwą wypisaną na czole typu: Surfujący naziści muszą umrzeć, Teksańska masakra piłą mechaniczną, Cannibal Women in the Avocado Jungle of Death, czy choćby nasze Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową. Wiem, że to tylko (i aż) tytuł, a książki nie powinno oceniać się po okładce, poza tym większość takich językowych potworków kojarzy się bardziej z kinem klasy B, gore i troma, ale co z tego? Czy już zawsze tak być musi?

Bliżej mi nieznany i swojsko brzmiący Robert D. Krzykowski o którym ciężko jest znaleźć w sieci jakiekolwiek informacje, właśnie w ten sposób postanowił zaistnieć w branży filmowej oraz zwrócić na siebie uwagę. Szalony tytuł, abstrakcyjna historia, ładny plakacik i obiecujący zwiastun w mojej skromnej opinii w zupełności wystarczyło, by poświęcić mu jeden wieczór z mojego życia. Drugim, nie mniej ważnym ku temu powodem był zupełnie oczywisty fakt, że w roli głównej możemy tu dostrzec Sama Elliotta, aktora, którego trudno jest nie szanować. Tak już po prostu mam, i tu także wkradnie się kawałek sentymentalizmu, że z tymi aktorami i aktorkami będącymi już u schyłku swojego ekranowego bytu nie sposób się nie zaprzyjaźnić. Często reprezentują sobą coś zanikającego w branży, pierwiastek szczerości i autentyczności, starą szkołę i zbiór życiowych wartości, które dziś zdają się być jakby na wymarciu i zupełnie passe. Sam Elliott wszystko to sobą reprezentuje i cholernie cieszę się, że w tym roku, mimo, że mamy dopiero marzec, mogłem zobaczyć z nim już dwa filmy. Oby zdrowie pozwoliło mu robić to co lubi dalej.


Samo pojawienie się w tytule filmu sekwencji „zabił Hitlera” jawi się jako alternatywna rzeczywistość i tak też należy do tej wersji historycznej podejść, najlepiej na lekkim intelektualnym rauszu, wszak tu wszystko jest tak jakby na niby. Biorąc tą historię na serio, a nawet pół serio nie zaprzyjaźnimy się ani z Calvinem, ani z Hitlerem, ani nawet z wielką stopą. Powiem więcej, jedynym ratunkiem dla pozytywnego przyjęcia przez nasze kubki smakowe filmu jest potraktowanie go trochę jak pastisz kina o herosach z lat 80, co niestety i tak wydaje się być trochę naciągane, ale jeśli właśnie tak go potraktujemy, to może finalnie nie będzie aż tak bolało.

Tak, bolało, niestety. Film w warstwie fabularnej cholernie rozczarowuje i w żaden sposób nie dosięga poprzeczki jaka została wysoko zawieszona w nagłówku, znaczy tytule. Historia jest prosta jak picie wódki, ale nie w niej tkwi problem, lecz w jej ekranowej wizualizacji. W tym właśnie miejscu na jaw wychodzą warsztatowe braki Pana reżysera o którym prawie nikt dotąd nie słyszał, teraz chyba wiadomo dlaczego. Ciężko jest się tu z czymś bliżej zakolegować i zaadoptować do własnych wyobrażeń. Zobrazowanie historii jest szarpane, pozbawione klimatu i emocjonalnego zaangażowania. Przypomina mi to trochę nudny i mało śmieszny żart opowiedziany przez wujka podczas rodzinnej wieczerzy, gdzie na końcu ze względu na dobre maniery musisz udawać, że cię to jednak rozbawiło. Trochę szkoda, że tak to wszystko wygląda, bowiem Sam Elliott nie zasłużył na takie ukoronowanie jego ekranowego bytu. Może i w przeszłosci często grywał w dużo gorszych produkcjach, to jednak niesmak jest dość odczuwalny.

Scenariusz i ogólnie historia weterana II WŚ - Calvina Barra - mocno nasiąknięta jest wywarem z nostalgii o której tu ciągle wspominam i tak zwyczajnie fajnie by było, gdyby wszystko ze sobą dobrze zagrało, tak jak dajmy na to w Zapaśniku z Mickey'em Rourke, który powstał jakby dla ukoronowania i przywrócenia do życia wielkiego niegdyś aktora. Niestety do poziomu Aronofsky’ego sporo zabrakło i dobra, acz nie w pełni wykorzystana rola oraz charyzma Elliotta stanowi bardziej dobrą minę do złej gry, przez co po napisach końcowych w gardle dało się odczuć nieprzyjemną zgagę.

Ale… no właśnie, zawsze musi być też jakieś ale. Mimo konstrukcyjnej i fabularnej wtopy film ten jest w stanie się jeszcze częściowo obronić, tak powiedzmy na ocenę dostateczną. Warunek jest jeden. Należy potraktować go z mocnym przymrużeniem oka, trochę jak wspomniany wyżej pastisz kina akcji lat '80. Mamy tu bowiem modelowy przykład wyrzuconego poza ramy znaczenia prawego człowieka, który w przeszłości robił wielkie rzeczy, a o którego po wielu latach upomina się rząd i prosi go, by ten uratował świat przed biologiczną zagładą. Oczywiście także i tu pada sakramentalne oraz charakterystyczne dla tego typu kina: „Dlaczego akurat ja? - Bo jesteś najlepszy". Lata osiemdziesiąte tak bardzo.


Zatem człowiek, który rzekomo zabił w czasie II WŚ Hitlera (a może też tylko jednego z jego sobowtórów), o czym świat nigdy nie miał prawa się dowiedzieć, po wielu latach znów może stać się potrzebny, by wykonać równie istotną dla losów świata misję. Od razu przed oczami wizualizowałem sobie trochę Johna Rambo, trochę Predatora, tyle, że w tym przypadku nasz weteran ma już ponad 70 lat i pewne sztuczki zarezerwowane dla tego typu kina już nie przejdą. Może więc zatem mamy tu do czynienia z klonem serii o Niezniszczalnych, która była/jest hołdem złożonym herosom kina tamtej epoki? A może też jest to rękawica rzucona filmowej ekspresji Clinta Eastwooda? Tak, to nawet pasuje i w tej konwencji wydaje się być całkiem zjadliwe.

Wadą tego filmu są też ciągłe i niestety irytujące retrospekcje głównego bohatera. Reżyser koncentruje się nie tylko na tym co znajduje się przed naszym herosem, lecz także, a moze nawet i przede wszystkim na tym co jest już dawno za nim i co go ukształtowało. Dostajemy więc po oczach zmieniającymi się jak w kalejdoskopie przeskokami w czasoprzestrzeni, raz tkwimy w latach 80-tych (tak zakładam), a raz w wojennych latach 30/40 ubiegłego stulecia. Całość skomponowana jest według dobrze już znanych nut sentymentalnych nacechowanych m.in. sercowymi rozterkami oraz życiowymi dylematami naszego bohatera. Niestety to co wydawało się być najciekawsze i zawarte w pierwszym członie tytułu filmu jest paradoksalnie najsłabsze. Sama operacja zabicia rzekomego Hitlera ukazana jest w sposób banalny i zupełnie nieprzekonywalny. Tu nawet przez chwilę nie słyszymy języka niemieckiego (chyba, ze przyjmiemy tezę, że Naziści to byli kosmici i przylecieli z kosmosu), a odwzorowanie tamtejszej wojennej rzeczywistości na ziemiach okupowanych poza lekkim puszczeniem oka do polskiego widza (wagon z napisem „Zamość”) leży i kwiczy po całości. Bękarty wojny także pokazały ten fragment historii w sposób mocno odbiegający od realizmu, ale przynajmniej miały w sobie całe wiadro wdzięku i gracji. Tu niestety zabrakło jednego i drugiego.

Dlatego też ukazana w filmie przeszłość mocno rzutuje na odbiór teraźniejszości, która może i wydaje się być nieco lepsza w odbiorze, ale to pewnie bardziej dlatego, że w teraźniejszości występuje Sam Elliott, a w jego wspomnieniach tylko jego odmłodzona i dużo gorsza wersja - Aidan Turner. Jeśli jednak przymkniemy oko na te niestety liczne niedostatki, jeśli skupimy się na poczciwym Samie Elliott’cie, na jego życiowych rozterkach, ekspresji i charyzmie, to film koniec końców będzie zdatny do konsumpcji. Co prawda będzie smakował bardziej jak schabowy przyrządzony w podrzędnej przydrożnej spelunie gdzieś na granicy powiatów, niż świeże pstrągi zapiekane z rydzami podane w restauracji z gwiazdką Michelina, ale jak to mawia mój ojciec, z głodu to i łosoś dobry.





środa, 17 października 2018

34'WFF vol. 1

Anioł
reż. Koen Mortier, BEL, HOL, SEN, 2018
105 min.
Polska premiera: ?
Dramat


My tu gadu gadu, a to już mija się szósty dzień Warszawskiego Festiwalu Filmowego, wypadałoby więc coś napisać. W pierwszej części skupię się na trzech filmach, tych mniej znanych i na które liczyłem chyba najmniej. Tak się złożyło, że były wyświetlane w pierwszej kolejności, zatem na początek mojego maratonu padło na belgijskiego Anioła, który bazuje na powieści Dimitriego Verhulsta i opowiada o ostatnich dniach życia belgijskiego kolarza Franka Vandenbroucke zmarłego w Senegalu w roku 2009. 

Vandenbroucke to swego czasu dość znana postać dla znawców zawodowego kolarstwa, czyli dla jakiejś 0,00001 % populacji Ziemi. W przeszłości wygrywał wiele jednodniowych klasyków, startował też w największych tourach, wygrał nawet dwa etapy na Vuelta a Espana i klasyfikację punktową. W życiu prywatnym był jednak dość kontrowersyjny. Był m.in. podejrzany o posiadanie i zażywanie środków dopingujących, zatrzymywany za jazdę po pijaku (mniemam, że nie rowerem), cierpiał też na depresję i próbował kilka razy popełnić samobójstwo. Zmarł przebywając na wakacjach w Senegalu z powodu zakrzepu płucnego. Cóż, jakie życie, taki rap.

W bardzo inspirowanym tymże życiorysem filmie jego rolę odegrał fikcyjny kolarz o nazwisku Thierry, którego poznajemy podczas wylotu na wakacje do Senegalu właśnie. Facet z pozoru poukładany emocjonalnie i ambitny, ale po godzinach lubi sobie trochę dychnąć, także wciągnąć trochę koksu, poszprycować się strzykawką z bliżej nieokreśloną substancją, do tego facet trochę pije i jara - taki typowy zawodowy sportowiec. Podczas pobytu w Dakarze w nocnym klubie poznaje miejscową kurtyzanę, nie powiem, sam bym się w takiej gazeli zatracił. Dochodzi więc do klasycznego zauroczenia w oparach fajek, w oparach koksu, w oparach wódki. Ależ to romantyczne...

Obserwujemy ich romans przez jedną szaloną noc w afrykańskich klimatach, której ostatecznie Thierry, tak jak i Tour de France - nigdy nie ukończy, Z góry wygląda to wszystko na całkiem ciekawą acz nieco ckliwą historię, bynajmniej jednak nie pachnie tu jakimś banalnym pudrowanym romansem dla Grażyny spod Mielca, raczej stanowi wizualizację odwiecznej tęsknoty nas, męskich świń za tą jedną jedyną, za którą w naszych marzeniach uganiamy się jak wariaci, a których w realnym życiu znaleźć jakoś nie sposób. No i cóż. Miało być tak światowo, czerwone dywany, wywiady miały być, a wyszło jak w tym naszym ostatnim meczu w Lidze Europy z Włochami. Stratą bramki w ostatnich minutach, tyle, że tu reżyser dojebał nam już w pierwszej minucie. 

Sama historia jest ok, wciąga jak główny bohater koks. Jest całkiem pomysłowo rozrysowany wątek, problem polega jednak na warstwie wizualnej, tej stricte technicznej. Otóż twórcy, nie wiedzieć czemu postawili na bardzo dynamiczne ruchy kamery i wielkie zbliżenia. Efekt jest dramatycznie zły, jakby kamerą bawił się jakiś pięcioletni Brajanek. Całosć sprawia wrażenie kręcenia filmu telefonem. Obraz trzęsie się w sposób nie do zaakceptowania przez mój błędnik. Sorry, ale tak filmów się nie robi, a przynajmniej nie powinno. Miałem chęć zadać pytanie obecnemu na pokazie reżyserowi - „Koen, why?”, ale śpieszyłem się na następny seans. Mam nadzieję, że ktoś z publiczności zrobił to za mnie. Szkoda wielka, bo ta historia warta jest wyjścia do kina. Fajnie odwzorowanie afrykańskiej rzeczywistości i namiętności pomiędzy dwojgiem ludzi pochodzących z jakże skrajnie różnych światów, ma to w sobie coś z bajki. Ale tego niestety nie da się oglądać. Oczy bolą i płaczą, dlatego z mocnej czwórki film ląduje na trzecim cycku.







Tramwaj w Jerozolimie
reż. Amos Gitai, ISR, 2018
94 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Niestety potem było tylko gorzej. Film otwarcia festiwalu, w dodatku światowa premiera. Nikt jeszcze praktycznie tego filmu nie widział, zatem nie można było zawczasu gdzieś w sieci przeczytać, że to strata czasu np. Z początku film wydał mi się mało interesujący i przy pierwszej selekcji wrzuciłem go do koszyka z napisem 2 sort. Ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że śledząc z ołówkiem w łapie późniejszy harmonogram, w sobotnim okienku, kiedy miałem akurat wolne, ze wszystkich wyświetlanych w tym czasie filmów Tramwaj w Jerozolimie zapowiadał się tak jakby najlepiej. Zatem ostatecznie zakreśliłem go w swoim scenariuszu, Pani w kasie grzecznie wydrukowała bilet i cyk, klamka zapadła. Niestety. 

Żałuję ogromnie, bo to był bezsprzecznie jeden z najgorszych filmów jaki widziałem w tym roku. We łbie mi się nie mieści jak można było z mimo wszystko dość obiecującego projektu zrobić takie śmierdzące gówno. Z opisu wyglądało to na taką trochę Jarmuschową improwizowaną jazdę bez trzymanki, na typowy samograj, którego nie da się spieprzyć. Mamy bowiem proszę ja was tramwaj, taki nowoczesny i niskopodłogowy, który sobie jedzie po torach w Jerozolimie. Niby nic, ale warto mieć świadomość, że trasa tego tramwaju przebiega przez różne dzielnice i osiedla, raz jedzie przez dzielnice żydowskie, innym razem przez arabskie, raz Betlejem za szybą, raz Ramallach, czy inny Gusz Dan. To tak jakby trochę większy hardcore niż jazda tramwajem po warszawskiej Pradze. Po zmroku. Z miejscowymi Sebixami na pokładzie. 

Nasz pejsaty tramwaj tak sobie więc jedzie, a na kolejnych przystankach wsiadają do niego różni pasażerowie - raz z pejsem i inną jarmułką, a raz z burką czy inną hidżabą. Nad wszystkim czuwa gospodarz domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, znaczy się uzbrojony ochroniarz, taki tramwajowy szeryf z charyzmą i aparycją naszych kanarów, który według własnego widzimisię może nagle kogoś wylegitymować, ba, może sobie nawet jakiegoś podejrzanego pasażera obezwładnić i wykopać z tramwaju. Tak to się proszę ja was podróżuje komunikacją w Izraelu. Zatem mamy całkiem obiecujący motyw wyjściowy, który w dodatku gdzieś tam z tyłu głowy łechtał mi czaszkę od wewnątrz, gdyż powiem wam w tajemnicy, że miałem kiedyś takiego pomysła, aby napisać scenariusz, w którym jedzie sobie taki tramwaj po Warszawie, tyle, że nie niskopodłogowy, i że też dosiadają się różni pasażerowie, a ja dzieląc ich perypetie, dramaty i historie na odrębne sceny robię z tego film, taki wiecie, trochę w stylu Tarantino.

Gdzieś tam więc miałem nadzieję, że zupełnie obcy mi reżyser pójdzie w podobnym kierunku i tego zwyczajnie nie spierdoli, a ja będę miał jakąś tam satysfakcję, że i tak wpadłem na to pierwszy. Niestety tu także brutalnie się zawiodłem. Z całych kilkunastu dziwnie rozrysowanych historyjek godne wyróżnienia nadają się może ze dwie i to też tak na siłę. Reszta, to opowieści tak miałkie i nudne, że telewizyjna debata kandydatów na Prezydenta Warszawy jawi się przy tym jak „Jeden z dziesięciu” przy „Ex na plaży”. Pasażerowie tramwaju jacyś tacy nie za dobrzy, gadają jakieś koszmarne bzdury, właściwie to oni w ogóle mało rozmawiają ze sobą, raczej wygłaszają monologi tak durne, jak ostatnia wypowiedź Suskiego na temat lotniska w Radomiu. A ze osiemnaście razy patrzyłem w kinie na zegarek i modliłem o końcowe napisy. Tego się po prostu nie dało oglądać. Postanowiłem więc uciąć sobie komara, ha, wspaniały pomysł wuju, zawsze to jakaś korzyść z wydania 20 zł na bilet. Niestety nie siadło. Musiałem więc cierpieć i dogorywać do końca. Szkoda mojego czasu, waszego tym bardziej. Zatem, jeśli gdzieś i kiedyś natraficie na ten tytuł – spierdalajcie jak Adaś Miauczyński na planie filmu z którego sam spierdolił.





Zanurzenie
reż. Yona Rozenkier, ISR, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Wojenny


Trzecim filmem obejrzanym pierwszego dnia, przepraszam, to już był drugi, był również owoc izraelskiej kinematografii (ależ kumulacja) - Zanurzenie. Jednak tym razem była to już produkcja o bardzo przyzwoitych i obiecujących recenzjach krytyki, zdobywca nagród na najlepszy izraelski film, aktorów i debiutu reżyserskiego, a także zdobywca nagrody na festiwalu w Locarno. Ok, tym razem już trochę mniej niewiadomych, można więc było zaryzykować.

Film opowiada o historii pewnej rodziny mieszkającej na (w?) kibucu tuż przy granicy z Libanem, w którym to aktualnie toczą się działania wojenne. Każdy z pozostałej tu garstki mieszkańców chodzi z kałachem zawieszonym na ramieniu, zatroskane matki przyrządzają obiad z wciśniętą giwerą za pasek spodni, a cykliczne bombardowania z powietrza to taki niewinny przerywnik codziennej rutyny, jak dajmy na to poranna kawa w korpo. Rzeczywistość jest tu więc z jednej strony dość przygnębiająca, z drugiej zaś dostarcza śladowe ilości humoru, tego z rodziny czarnych.

Do takiej oto rzeczywistości przyjeżdża na pogrzeb ojca jeden z trzech braci, który swego czasu opuścił rodzinną wioskę i wyniósł się do Tel Avivu wkurwiając przy tym wszystkich pozostałych członków rodziny. Na tle wojny z Libanem rozgrywa się więc inna batalia, ta rodzinna, w której poznajemy losy i dramaty wszystkich członków tej zwariowanej familii. Jest czasem kupa śmiechu, czasem trochę łez, świetnie jest to wszystko wyważone, czuć dojrzałość reżysera, mimo, że to przecież żółtodziób. Klasycznie słodko-gorzka opowieść o lojalności, braterstwie i patriotyzmie z wojną w tle. Bardzo przyjemnie to się ogląda i mam nadzieję, że film wypłynie na szersze wody. Jakby co, to polecam.






piątek, 13 kwietnia 2018

Zemsta bez jaj

Nigdy cię tu nie było
reż. Lynne Ramsay, FRA, GBR, USA, 2017
85 min. Gutek Film
Polska premiera: 13.04.2018
Dramat, Thriller



Zacznijmy od tego, że nie mam nic do kobiet. Serio. Nawet je prywatnie uwielbiam. Każdego dnia wiosny jakby bardziej. Ok, jestem trochę seksistą, jak każdy zdrowy i chyba także zupełnie normalny facet. No tak już nas ulepiła matka natura, czy tam stwórca, wszystko jedno, a i nasi przodkowie, te wszystkie owłosione małpoludy z maczugami też grzmociły się na potęgę. Nie da się od tak w kilka milionów lat wyzbyć wszystkich zwierzęcych instynktów i to pomimo tego, że tabuny smutnych feministek bardzo by dziś chciało, żeby facet przestał w końcu przepuszczać kobiety przez drzwi, bo przecież one też mają ręce, heloł. Ja w każdym razie się nie dam, jestem przedstawicielem starej szkoły i sorry dziewczyny bardzo, ale nadal będę do was wzdychał i nosił na rękach. Ok, zatem kobiety. Mam z nimi jeden, taki malutki problem. Pomijając już te większe i nigdy nierązwiązywalne typu „domyśl się”, ten mały problemik tkwi hmm… w kinie.

W kinie jak w kinie. Dokładnie rzecz ujmując chodzi mi o kobiety zasiadające na fotelu reżyserskim. Spójrzmy prawdzie w oczy, to nie jest ich naturalne środowisko. Nawet przeprowadzono niedawno jakieś badania, to pewnie ci mityczni amerykańscy naukowcy, z których wyszło, że obecnie wśród reżyserów kasowych produkcji na całym świecie kobiety stanowią jedynie siedem procent. Brzmi to może i nieco absurdalnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że zwykle ponad połowę studentów w szkołach filmowych od lat stanowią kobiety właśnie, oraz przyjmując, że środowisko filmowców na niemal całym świecie jest wylęgarnią lewicowych i politpoprawnych myślicieli, którzy chętnie krytykują stary porządek świata, cały ten seksizm, mobbing, dominację penisa a nawet dziwkę demokrację, no bo wiadomo, że demokracja jest tylko wtedy, kiedy wygrywają nasi, a jak robią to „oni”, no to wtedy jest już faszyzm. Zatem okazuje się nagle, że w tak oświeconym artystycznym środowisku parytety na fotelu reżyserskim to bujda na resorach i kobiety dupa cicho. Przemysł filmowy nadal więc należy do mężczyzn. Tu ciągle panuje zaściankowość i patriarchat. Najciemniej pod latarnią? Klasyka gatunku.

W ogóle to pierwszą babeczką która zdobyła Oscara za reżyserię była Kathryn Bigelow w roku 2010, czyli tak jakby niedawno. Ale niczego to nie zmieniło, ot, jednorazowy wyskok. Nadal kobitki reżyserki można tak z pamięci policzyć na palcach dwóch rąk, a te dobre, nawet na jednej. Osobiście z tych zagranicznych najbardziej szanuję Jane Campion, głównie za Fortepian i Święty dym. Dalej to już Pustynia Gobi, tudzież zwykłe przecinki. Czasem nakręci coś sensownego Zośka Coppola, czasem właśnie wspomniana Bigelow, jest też świetna Japonka Naomi Kawase, ale o reszcie Pań nie ma nawet co wspominać. O dziwo w tej zaściankowej Polsce jest z tym dużo lepiej. Na czele listy jest oczywiście Agnieszka Holland, acz z jej filmografią od zawsze jest mi zupełnie nie po drodze, tak jak i z nią samą jako człowiekiem. Na fali wznoszącej jest też Małgośka Szumowska, ale i tu brak we mnie entuzjazmu, z każdym kolejnym filmem wydaje mi się, że jest z nią coraz gorzej, no ale w Niemczech szanują. Osobiście dużo bardziej ceniłem dokonania nieżyjącej już Barbary Sass. Lubię też społeczne kino Doroty Kędzierzawskiej, a za całokształt szanuję też Panie Kos-Krauze, Piekorz i Rosłaniec. Na tle mapy świata nasze Panie wypadają więc nie najgorzej.


W tej wyliczance nie wspomniałem nic o Lynne Ramsay, szkockiej reżyserce znanej głównie z Musimy porozmawiać o Kevinie z roku 2011, który to i mi przypadł mocno do gustu. Ze zrozumiałych względów zostawiłem ją na koniec, wszak do kin wchodzi właśnie jej najnowszy obraz, świetnie przyjęty w Cannes Nigdy cię tu nie było, który nawet załapał się na wyprzedaż dwie Złote Palmy, za scenariusz i główną rolę męską. Jego dystrybutor - Gutek Film - co zrozumiałe, bardzo prężnie go reklamuje i zapowiada wielką ucztę kinomana, na którą i ja dałem się namówić, gdyż głodny i wyposzczony kinematograficznie ostatnio jestem bardzo. Nie było to trudne także dlatego, gdyż zwiastun, opisy i pierwsze polskie recenzje także bardzo przypadły mi do gustu. Zatem samograj – powiedział mój zwykle niemylący się w tych kwestiach głos wewnętrzny.

A tu niespodzianka i to z tych bolesnych. Kupiłem sobie dwie małe puszeczki Tuborga (no taki to był marny wybór w Żabce obok), małe, bo film trwa przecież niecałe półtorej godziny (cóż za wspaniała odmiana) - wystarczy. Wygodnie ulokowane cztery litery w fotelu w moim ulubionym warszawskim kinie nie mogły już się doczekać emisji. Ledwie pół godziny później prosiły mnie już o przerwę: "Ekran, chuju, wstawaj, pobudka, zabierz mnie stąd!". Jak na cebulaka przystało, szkoda mi było kasiory za bilet (o dwóch puszkach piwa nawet nie pomnę), poza tym weż się przeciskaj przez te nogi innych ludzi po ciemoku, może się jeszcze rozkręci i będzie dobrze, "szanowna dupo, zamknij więc dupę".

Niestety nie rozkręciło. Cholernie ciężko się to trawiło. Przede wszystkim musiałem sobie odpowiedzieć na nurtujące mnie od samego początku pytanie: Gdzie u licha jest tu ten cały Taksówkarz Scorsese, którym mnie przed seansem mamiono? Jeśli już miałbym porównywać dzieło Ramsay do klasyki kina, to prędzej do Leona z elementami Ghost Doga: Droga Samuraja Jarmucha z taką zaczeską w stylu Drive. Taksówkarz jest mocno naciągany, ale ok, niech będzie, że występuje w śladowych ilościach. Ktoś z was może więc teraz się popukać w głowę i zapytać. Leon? Ghost Dog? Drive? Przecież to kapitalne filmy, czemu jest więc tak źle, skoro brzmi tak dobrze? Odpowiadam. To tylko teoria, a w praktyce Nigdy cię tu nie było najbardziej przypomina mi Only God Forgives.


Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że to naprawdę był samograj. Wystarczyło tylko spokojnie dać się rozwinąć fabule, zaufać aktorom i niczego nie spieprzyć. Po prostu. Ale tu właśnie do głosu doszła kobieca natura. Sorry girls, ale tak to sobie będę tłumaczył. Kumaty facet reżyser zrobiłby z tego scenariusza rozpierdol, istny krwawy rozgardiasz gdzie krew i wnętrzności widz po powrocie z kina do domu musiałby z siebie zdrapywać szpachlą. Natomiast Ramsay obrała inną ścieżkę chwały, za co może i szacun, bo kombinowała momentami nieźle, ale wykonanie… nie no sorry, wykonanie jest naprawdę słabe.

Pierwsze co mnie wkurwiło w tym filmie to praca kamery i ogólnie kadry jakimi uraczono widza. Nie idzie na to patrzeć. Zbyt duże zbliżenia, celowo trzęsąca się ręka, że niby to takie bardziej artystyczne, oraz ujęcia kręcone jakby telefonem Huawei z rąsi z jadącego samochodu. Mało tu technicznej jakości, co mnie jako wizualnego estety drażni bardzo, ale też, żeby być uczciwym napiszę, że jest tu też na szczęście kilka miłych dla oka momentów. Niestety to tylko mało znaczące przecinki w przeraźliwie długich i nadto rozbudowanych zdaniach. Druga bolączka filmu to jego ślamazarność. Bardzo długie pauzy i przeciągnięte do granic absurdu ujęcia scen. Lubię takie leniwce w filmach, ale trzeba uważać i obchodzić się z nimi z aptekarską precyzją, bo czasem tylko kilka sekund dzieli zajebistość od śmieszności. Tu w wielu scenach granica została przekroczona niemal o minuty, przez co z pozoru krótkiego filmu urósł w mej łepetynie trzygodzinny obraz i to jeszcze z półgodzinnym blokiem reklam na Polsacie. To było zdecydowanie moje najdłuższe 85 minut w tym roku. A żeby było śmieszniej, to fabuły w tym filmie jest może na 15 minutową krtótkometrażówkę autorstwa pierwszego lepszego studenta filmówki, zatem łatwo się domyślić jakiego rodzaju wiatr hula w pozostałej czasoprzestrzeni taśmy filmowej. Wiatr nudy i zmęczenia.

I na nic zdaje się świetna kreacja Phoenixa, acz tak po prawdzie, to co to za sztuka zapuścić brodę, przejść się kilka razy po ulicy, posiedzieć w aucie i wszystko to zrobić z jedną miną numer pięć? Na plus praca z młotkiem. Tu rzeczywiście widać i czuć między nimi jakiś związek chemiczny. Na nic też zagadkowe retrospektywy, które tak po prawdzie niczego nie mówią, ani też nic konkretnego nie wyjaśniają. Ten film jest po prostu nudny i wątły jak Agata Buzek. Reżyserka starała się przedstawić ten wybitnie męski świat, krew i przemoc w sposób tak jakby artystyczny oraz z punktu widzenia kobiecej wrażliwości, ale w tej opowieści zabrakło tego, czego w męskim kinie jest zwykle pod dostatkiem. Zabrakło jaj. Zawsze unikałem płciowej generalizacji i uważałem, że nie ma czegoś takiego jak kino męskie albo kobiece. Kino po prostu jest dobre albo złe, mądre albo głupie, wartościowe lub bez wartości. Niestety po tym filmie uważam, że jednak płeć czasem ma znaczenie i w tym konkretnym przypadku kobieca delikatność oraz wrażliwość spieprzyła świetnie zapowiadający się męski film o zemście. Przestrzegam więc przed hurraoptymizmem.





piątek, 20 października 2017

33'WFF vol.2


Punk. Muzyka klasy robotniczej. Narodzony z anarchii i buntu ludzi młodych wkurwionych na cały świat i rock’n’roll, który według nich sprzedał się dla pieniędzy. Ideą punku była negacja porządku świata, utożsamiany był z nihilizmem, agresją i chuliganką. Reżyser John Cameron Mitchell wykorzystał rozkwit Punka na Wyspach Brytyjskich w latach 70-tych do stworzenia tła dla swojej mocno punkowej opowieści. Właściwie to nawet nie jego, tylko tej zawartej w opowiadaniu Neila Gaimana, na którego podstawie film bazuje. A kiedy dodamy do świata w którym rządzi awantura, chlanie, ćwieki, Sex Pistols i The Clash jeszcze popieprzonych kosmitów szykujących się na planecie Ziemia do zjedzenia siebie nawzajem, to wychodzi z tego kurewsko mocny towar, który można kupić tylko w naprawdę dobrych sklepach z narkotykami.

A jako, że lubię mocny stuff, to opis filmu Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach kupił mnie niemal od razu. Filmy popieprzone jak Lato z radiem mają tą przewagę nad tymi z pozoru normalnymi, że mogą sobie pozwolić na wszystko, na każdą jazdę bez trzymanki, zatem nurt punku jest bardzo po drodze z tym co miał do powiedzenia Pan reżyser. Problem w tym, że trailer wydał mi się co najmniej miałki, a film… niestety jeszcze bardziej. Literackiego pierwowzoru rzecz jasna nie czytałem, więc nie wiedziałem czego się spodziewać, nie wiem też czy film uniósł ciężar swojego stwórcy, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale naprawdę bardzo ciężko mi się to oglądało. Pierwszy akt, czyli przedstawienie panczurów żyjących sobie beztrosko i demolujących okolice Croydon w Londynie był całkiem spoko i obiecywał niezłą rozpierduchę. Drugi akt, czyli wplątanie do punkowej anarchii jakiejś marnej imitacji kosmitów nieco zepsuł pierwsze dobre wrażenie, a końcowy akt tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że chyba jednak wolałbym być w tym czasie gdzie indziej, np. w barze, a nawet w łóżku z Magdaleną Środą (nie no, żartuję, nie można być aż tak zdesperowanym).

Trochę jest to opowieść o jakiejś człekokształtnej miłości kosmitki z punkiem, trochę z tego marny musical, trochę głupkowata komedia na wzór tych z Louis de Funesem, ale suma summarum wyszła z tego kakofonia dźwięków i dziwacznie migających obrazów, która momentami raziła po oczach. Zmęczyłem się bardzo, jak na półmaratonie, gdybym tylko kiedykolwiek go przebiegł. Ale nawet mimo tej katastrofy miło było zobaczyć Nicole Kidman w roli wrednej panczurzycy, czy też Elle Fanning, tak, tą słodką i niewinną Elle Fanning, która zwierzęco wrzeszczy do mikrofonu w koszulce z ćwiekami. Dla tych dziewuch warto było się trochę pomęczyć, ale wszystko pozostałe jest punkiem, który jest dead, dawno przeminął i niech już nie wraca.







A to z kolei jeden z najlepszych filmów jakie dotąd oglądałem na tegorocznym WFF. Okazuje się, że naród wybrany także umie w szyderę. Śmieją się tu zarówno z Chrześcijan, z Muzułmanów, jak i z Żydów. Parodiują i rechoczą z handlarzy dewocjonaliami w Ziemi Świętej, trochę też z samych siebie, a może nawet głównie z siebie. I robią to naprawdę dobrze. Błyskotliwie, czasem śmiesznie, a czasem na smutno. Święte powietrze to perełka. Encyklopedyczny przykład czarnej komedii ze świetnymi, wyrazistymi postaciami i zabawną historią, która wcale nie musi kończyć się happy endem.

Główny bohater, to mąż i przyszły ojciec, który musi sobie radzić z kryzysem egzystencjalnym, wypaleniem i brakiem zawodowego spełnienia. Ciągle wymyśla jakieś durne biznesy, które okazują się klapą, aż w końcu jarając w samochodzie zioło wpada na pomysł, żeby zacząć sprzedawać turystom odwiedzających Nazaret miejscowe święte powietrze w buteleczkach. Chybione? Niekoniecznie.

Święte powietrze w bardzo ironiczny sposób demaskuje zasady panujące w tym niestabilnym politycznie świecie oraz religie, które stanowią jeden z produktów globalnej ludzkiej konsumpcji. Humor jest tu naprawdę przedni, inteligentny i przemyślany. Nie wali ślepakami na oślep, raczej przyczaja się w ukryciu i cierpliwie namierza cel. Ale gdy już pociągnie za cyngiel to nie ma czego zbierać. Kapitalne sceny sytuacyjne, mimika twarzy głównego bohatera, dialogi i ogólne zawirowania na tle społecznym, ekonomicznym i religijnym ukazane na tle tego wielokulturowego tygla są momentami zaiste - wyborne. Trochę brakuje mu do nazwania go wielkim, ale nie szkodzi. To w istocie bardzo lekka, prosta i dobrze zagrana humoreska do zobaczenia raz oraz do szybkiego zapomnienia, ale jeśli już coś zapominać z godnością, to właśnie takie filmy jak ten.







Nie wracaj z księżyca. Sam nie wiem czemu się na to zdecydowałem. To jak z tą wódką w środę po pracy na którą namawiają kumple. Wiesz, że nie możesz, bo przecież rano do pracy, a i tak się w końcu na nią godzisz, by rano umierać. Ale cóż, chyba po prostu miałem ochotę na amerykańskie niszowe kino z artystycznym pazurem, na kolejne wcielenie Jamesa Franco, na amerykańską prowincję, swobodę, lato i frywolność. Ta bardzo leniwie poprowadzona opowieść zawiera wszystkie te składowe niskobudżetowego kina amerykańskiego, które dotykają problemów związanych głównie z brakiem perspektyw.

W małym miasteczku, z którego ciągle znikają dorośli mężczyźni, pozostają jedynie ich dzieciaki zmuszone do szybkiego dorośnięcia, do utrzymywania domów zbudowanych przez ojców, do niańczenia swoich braci, siostry i pozostawione samopas matki. Ale to także czas zabawy, nieskrępowanej wolności i pierwszych miłości. Niektórzy żyją tu mimo to, bo nie mają wyjścia, bo nie mają pomysłu na życie, inni zaś próbują odszukać swoich ojców, żeby spróbować ich zrozumieć. Film zadaje wiele pytań i generalnie zatacza okręgi wokół typowych definicji na temat odpowiedzialności i dojrzałości, ale zasadniczo nic wielkiego nie mówi. Wrażenie psuje także praca kamery, która irytowała mnie tak jak reklamy na Polsacie. Trzęsła się jakby wszystkie sceny były kręcone z ręki iPhonem przez jakiegoś gimbusa. Film jako całości bronią trochę świetne i naturalne kreacje małolatów oraz nieśpieszny wakacyjny klimat, ale to z pewnością za mało, żeby go zapamiętać na dłużej.



poniedziałek, 16 października 2017

33'WFF vol.1

Pierwsze filmy wyświetlane w ramach 33’WFF tak jak moje dzieciństwo, beztroska, młodość i weekendowy kac – są już za mną. Na razie szału nie ma, co mnie trochę smuci, gdyż nie lubię marnować własnej krwawicy i czasu na nietrafione inwestycje, ale też nie ma co szerzyć defetyzmu. Do tej pory trafność wyboru na poziomie 50% i szklanka jest bardziej w połowie pełna, niż pusta. Podzielę się więc teraz z wami krótkimi wrażeniami spisanymi gdzieś na kolanie w ciemnej sali kinowej, najpierw dwie mniej trafione inwestycje, potem dwie trafione trochę bardziej. Ania, Ewa, Marta… a nie, sorry, to nie ta lista.


Listę żali otwiera turecki Na uboczu (Sideway), który był pokazywany w ramach Konkursu Międzynarodowego i który przy zupełnej okazji miał u nas także swoją światową premierę. Opis na spółę ze zwiastunem kupiły mnie już w czasie pierwszej powierzchownej selekcji i pozwolę sobie w tym miejscu od razu przestrzec przed tym innych naiwniaków. Czarno-biały, niezwykle klimatyczny z pięknymi zdjęciami dawał nadzieję na bardzo ascetyczne doznania. Pech chciał, że film ten otwierał mój niedzielny maraton, a moja forma tego poranka była… no cóż, napisać, że daleka od ideału to jak spojrzeć na słońce. Niestety musiałem to jakoś odreagować, więc padło na dzieło Tayfuna Pirselimoglu, który zresztą siedział nie tak znów daleko ode mnie. Przy okazji przetestowałem nowe wypasione fotele VIP w Multikinie. Zwykle się do nich dopłaca, ale na festiwalu każdy siada jak chce i gdzie chce, więc usiadłem jak chciałem i gdzie chciałem i to był zdecydowanie dobry ruch z mojej strony. Fotele wygodne, zaś film okazał się wygodny mniej, by nie napisać wprost, że uwierał mnie tak jak ten świat mnie uwiera.

Uwierał mnie swoją bezradnością tak bardzo, że z tej nierównej walki aż mi się usnęło. Mniej więcej w połowie filmu. Już wtedy wiedziałem, że nic z niego nie będzie, więc nawet specjalnie nie walczyłem z powiekami, z resztą i tak by mnie nie słuchały. Senność wygrała, a ja dzięki temu z dwugodzinnego seansu stargowałem pół godzinki. Być może wygrałem przez to swoje życie, ale za to przegrałem 20 zł za bilet. Życie. Na uboczu chciałby być filmem mistycznym z pogranicza baśni, ale chcieć to móc. Ja też chcę trafić szóstkę w totka i jakoś nie mogę - ta sama skala niespełnienia. Trudnym marzeniom sympatycznego Pana Turka dorównały właściwie tylko piękne zdjęcia i poetycka nostalgia jaka się gdzieś trochę pogubiła między wierszami. Wszystko było tu nawet ładne i takie jak lubię. Zdjęcia, kadry, klimat zaiste przedni. Całość historii została nakręcona w języku poezji, ale już sama fabuła i konstrukcja filmu w jakimś bleblisz. A już zabójcze dłuuugie ujęcia, których najczęściej jestem wielkim fanem, tym razem mnie o mało nie zamordowały. Bardzo się wymęczyłem. Bardzo. Ale już do spania film jest w sam raz. Wyciszony, spokojny i nie razi po oczach. Psychoterapeuci powinni puszczać go swoim pacjentom w ramach hipnozy.







Jedyny dokument z całej palety programowej na jaki się zdecydowałem. Były jeszcze ze dwa nie mniej interesujące, ale nie pasowały mi godzinowo i terminowo, być może też także i finansowo. Nieważne. Padło na Miasto duchów (City Of Ghosts). Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że miał dobre recenzje, a po drugie, interesowało mnie geopolityczne tło bliskiego wschodu, dokładnie to sytuacji w tzw. Państwie Islamskim, co ma bezpośrednie przełożenie na cały region, a wręcz cały świat, przy okazji także na moje samopoczucie. O ISIS każdy odrobinę rozumny człowiek coś tam już wie, w dużej mierze dzięki młodym Syryjczykom z Ar-Rakki, którzy założyli grupę "Raqqa is Being Slaughtered Silently (RBSS)" przez co świat mógł dowiedzieć się dużo więcej i dużo szybciej.

RBSS to grupa śmiałków, która powiedziała ISIS "ssijcie". Nie walczyli jednak z dżihadowcami kałachami i koktajlami Mołotova, lecz ukrytymi kamerami, telefonami i Internetem. Od początku utworzenia Państwa Islamskiego z ukrycia nagrywali oraz rozpowszechniali w Internecie prawdziwe oblicze oraz akty barbarzyństwa popełniane przez te muslimskie zwierzęta, rzecz jasna narażając przy tym własne życie. Wielu z nich dosięgła za to kara, ostrze meczet i kule karabinów, więc to nie była niewinna zabawa w złodziejów i policjantów, tylko gra o prawdziwe życie. Członkowie grupy, którzy zostali jeszcze przy życiu wyemigrowali do Europy i postanowili walczyć dalej. Pokazali swoje twarze, wyszli do mediów i nadal opowiadają światu o piekle jakie panuje w ich domu nad Eufratem. W tym całkiem dobrze skonstruowanym filmie faktycznie możemy trochę zobaczyć jak żyje się pod okupacją ISIS, ale prawdę mówiąc nie zobaczyłem tu niczego ponad to, o czym nie miałbym dotąd pojęcia.

Twórcy skoncentrowali się głównie na członkach RBSS, na ich przemyśleniach, lękach i bólach odmienianych przez wszystkie możliwe życiowe przypadki, natomiast fakty polityczne i historyczne zostały niestety potraktowane trochę po macoszemu. Szkoda. Oczekiwałem więcej. Kroplą, która przepełniła czarę goryczy okazało się wplątanie do dyskusji palącego, głównie w Europie, wątku emigracji, która została przedstawiona według jedynej słusznej opcji o jakiej ciągle słyszymy w mainstreamowych mediach. Zbyt zero-jedynkowe, zbyt naciągane, zbyt politycznie poprawne, ale i tak ogląda się to dobrze.







Teraz coś odrobinę ciekawszego. Sobotni poranny seans ze względu na moją ogólną dyspozycję też dał mi trochę w kość, ale w przeciwieństwie do tureckiego Na uboczu bolesnego zderzenia ze ścianą nie było. Dziwnym nie jest, bo tym razem padło na produkcję argentyńską (+ Hiszpania i Francja w śladowych ilościach), a kino z Ameryki Łacińskiej lubię łykać jak kostki lodu zamoczone w whisky.

Spotkanie na szczycie (La Cordillera) to najnowszy film Santiago Mitre - twórcy Białego słonia, który kilka lat temu także w ramach WFF zrobił trochę zamieszania, w mojej głowie zresztą również. Sam opis wydał mi się co najmniej interesujący. Oto bowiem prezydenci państw Ameryki Południowej przyjeżdżają na ważny szczyt do kurortu ulokowanego wysoko w ośnieżonych chilijskich Andach, na którym mają zapaść ważne decyzje odnośnie negocjowanego paktu gospodarczego spłodzonego na wzór OPEC. Jednym z naszych głównych bohaterów jest świeżo upieczony Prezydent Argentyny (Ricardo Darin). Widzimy kulisy świata polityki ukazanej od wewnątrz, gdzieś pomiędzy korytarzami kurortu, prywatnymi limuzynami i salami obrad.

Taki trochę latynoski House of Cards z tego wychodzi ale jest tu zdecydowanie mniej mięsa i krwi. Darinowi, mimo, że świetna rola, to jednak trochę do Kevina Spacey brakuje. Niemniej daje się to oglądać, przynajmniej do momentu, w którym reżyser postanowił wplątać w opowieść przechodzącą załamanie nerwowe córkę prezydenta i towarzyszące jej problemy. Te postanawiają wylać się także na ważne wydarzenia polityczne w tle, przez co trochę się to wszystko rozsypuje jak domek z kart, niemniej opowieść dalej broni się dzielnie sama, bo do gry o wpływy w regionie dołącza niespodziewanie Wujek Sam (gościnnie Christian Slater). Niestety film wydaje się być niedokończony. Urywa się w momencie, w którym nic jeszcze nie jest jasne i oczywiste. Chciałoby się jeszcze dalej posiedzieć w tych Andach i podumać nad tym co autor miał na myśli, ale prezydenci szybko głosują, szczyt państw się kończy i wszyscy rozjeżdżają się do domów. Skandal.







Bodo Koxa szanuję bardzo, bo jako jeden z nielicznych młodych twórców w polskim kinie stara się fruwać pod prąd, a to wbrew pozorom nie takie proste zajęcie i najczęściej kończy się rozbiciem głowy o sufit. Ale nie dalej jak 5 lat temu facet poszybował dość wysoko ze swoją Dziewczyną z szafy i bardzo mi się ten jego lot pełen nomen omen polotu podobał. Jednak czas szybko leci i nie znosi odcinać ciągle tych samych kuponów od uznania i sławy. Pora więc była to już najwyższa aby ugruntować pozycję młodego zdolnego w stawce starych nudziarzy i wypuścić w świat nowe kwity.

Człowiek z magicznym pudełkiem jest właśnie najświeższym owocem prac Asterixa, znaczy się Koxa. Miał nawet niezłe przyjęcie na niedawnym festiwalu w Gdyni, zwiastun też przyjemnie grzeje w serducho, wszystko więc zwiastowało naprawdę fajną przygodę. Jako trzeci i ostatni niedzielny seans miał mi też wynagrodzić moje wcześniejsze męki i rozczarowania i… prawie mu się to udało. Wprawdzie niewiele zabrakło, ale jednak, w polskim kinie zawsze musi być jakieś "ale". To zaiste, jest bardzo ciekawe, nieszablonowe i rześkie zderzenie ze światem spisanym na trochę wariackich papierach, ale z drugiej strony trochę za dużo tu wszędobylskich klisz dobrze już znanych i prześwietlonych w innych, głównie zagranicznych produkcjach. Na szybko zaobserwowałem rzucające się w oczy nawiązania do Zakochanego bez pamięci, trochę do Fight Clubu, a nawet występuje tu pewna humoroscenka z odniesieniem do MiB oraz... Blade Runnera. Autorzy się tego co prawda nie wstydzą, ale też, czy naprawdę było to takie potrzebne? Mam wątpliwości. A co jeszcze poza kalkomanią?

Scenariusz, mimo, że niebanalny, wydał mi się trochę nierówny i dziurawy, ale da się to wszystko obronić. Natomiast ukazanie dwóch Warszaw, jednej z 2030 i drugiej z 1952 roku jest bardzo śliskie, wręcz kiczowate. Rozumiem ograniczenia techniczne, że budżet w polskim kinie nie jest z gumy i ten brak gumy widoczny jest właśnie najbardziej w scenach, w których trzeba przekonać widza, że spaceruje po mieście przyszłości, tudzież przeszłości, ale mimo usilnych starań twórców (serio doceniam za próbę) ta sztuka średnio im się powiodła. Tradycyjnie dla polskiego kina kuleje też dźwięk i jakość obrazu, czego doprawdy, nadal, mimo tylu lat romansowania z kinem z całego świata zrozumieć u nas nie potrafię.

Ale żeby nie było znów tak, że tylko ble, to napomnę, że jest tu kilka bardzo smakowitych kąsków, które ratują, a nawet wynoszą film na nieduży piedestał. Chociażby warto zobaczyć to dla uroczo nieporadnego odkurzacza i przyjaznego androida. Do tego kilka fajnych panoramek miasta, trochę może i tandetnych efektów wizualnych, ale jednak jak na polskie warunki miłych dla oka. Wszystko to przyjemnie łechcze podniebienie, niemniej trudno jest mi powiedzieć o czym właściwie jest ten film. Nawet wątek miłosny o którym najwięcej możemy przeczytać w oficjalnych opisach filmu wydał mi się miałki i zupełnie nieprzekonujący. Acz Olga Bołądź za całokształt… ysz… no zdolna i bardzo utalentowana bestia, przyznaję, udźwignęła rolę z gracją. Reszta jest tu milczeniem owiec.

Więc czymże w końcu jest to magiczne pudełko? Zabijcie mnie, ale nie wiem. Ani to wielki romans, ani wysmakowane Science-Fiction, ani to poważne, ani niepoważne, tak po prawdzie to chyba samo nie wie czym chciałoby być. Film najbardziej przypomina mi jednak kolejną odsłonę Legend Allegro, tylko tym razem trochę dłuższą. I chyba tak należy to wszystko traktować. Ładne dla oka, trochę nostalgiczne, z kolejną odkurzoną starą piosenką (tym razem padło na Maanam) w roli motoru napędowego. Raczej do szybkiego zapomnienia, ale Panie Kox, szanuję, serio. Proszę dalej szybować wysoko nad granią. W końcu coś się z tego musi wielkiego wykluć.



CDN.

wtorek, 14 lutego 2017

Tajemnica Brokeback Moonlight

Moonlight
reż. Barry Jenkins, USA, 2016
110 min. Solopan
Polska premiera: 17.02.2017
Dramat



W ubiegłym roku w szczycie sezonu oscarowego polityczna poprawność ustami czarnoskórych artystów, oburzonych feministek, lewicowych aktywistów oraz liberalnych mediów zarzucała Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej rasizm, bowiem wszystkie dwadzieścia oscarowych nominacji w kategoriach aktorskich przypadło aktorom o białym kolorze skóry. I to już drugi rok z rzędu. Wiadomo. Skandal, gradobicie i koklusz. Przewodnicząca Akademii Cheryl Boone Isaacs, żeby było śmieszniej - czarna jak noc - pod presją opinii publicznej i mediów przyznała rację krytykom i obiecała nawet rozszerzyć skład Akademii o osoby o odmiennym zróżnicowaniu rasowym, płciowym i etnicznym, wszak okazało się, że 93 procent jej członków jest białych, a 3/4 stanowią, o zgrozo - mężczyźni. A gdzie parytety? Gdzie równość rasowa i etniczna? Zagrzmiało pół wiecznie zdziwionego świata.

W tym roku można zatem było stawiać swoją chałupę, samochód, wszystkie oszczędności życia, a nawet własną matkę na to, że pojawią się nominacje dla czarn… znaczy się Afroamerykanów. Akademia, żeby mieć w tym roku święty spokój poszła nawet krok dalej. Co ja gadam, dwa kroki. Nie dość, że przyznała nominacje Denzelowi Washingtonowi (raz), Ruth Negga (dwa), Maheshali Ali'emu (trzy), Violi Davis (cztery), Naomie Harris (pięć) i Octavii Spencer (sześć... razy więcej niż w ubiegłym roku), to jeszcze dosypała do kupki trzy filmy z czarnoskórymi aktorami w rolach głównych: Fences, Hidden Figures i... Moonlight. Na wszelki wypadek, żeby nikt nie poczuł się urażony, Akademia postanowiła udobruchać także środowiska LGBT. A co tam, niech i oni mają swoje pięć minut rozkoszy. Wilk syty i Kansas City. Uff. No to teraz pozostają już tylko czerwone dywany, ścianki i drinki z palemką. Skandalu nie będzie. Acz ja nie byłbym tego taki pewien, wszak na liście nominowanych nadal nie widzę Eskimosów, Albinosów i tych no, Aborygenów. Pieprzeni rasiści.


Ale dziś będzie tylko o Moonlight. Podchodziłem do niego jak dziwka do konfesjonału. Pół internetu zachwycona, za oceanem ochy i achy, krytyka pieje i tylko patrzeć jak będzie znosiła złote jaja. Z drugiej strony wpisy typu: "pieprzony film o pedałach, nie oglądać!". Jako, że nie lubię jak ktoś mi mówi co mam myśleć, co oglądać, a czego broń Boże unikać, to Moonlight rzecz jasna sobie obejrzałem, ale na wszelki wypadek z tyłu głowy miałem zakodowane: "uwaga, strefa homo". Nie to, że jestem uprzedzony, chociaż nie, wróć. Pewnie, że jestem, niech mnie usłyszą. W kinie zniosę wszystko, poza jednym. Ok, dwoma. Śpiewaniem i tańczeniem, przez co nie oglądam np. musicali (sorry fani La La Land - recki nie będzie) i tych no, ckliwych historii o pederastach. Zwyczajnie nie lubię jak chłop z chłopem... no wiecie. Klapki na oczach, beznadziejny ze mnie przypadek i do piachu. Ale też w myśl głoszonej przez pół świata tolerancji mam do tego pieprzone prawo i tej wersji będę się trzymał.

Moonlight. Ciężki orzech do zgryzienia. Sześć razy zmieniałem ocenę na Filmwebie. Najpierw, że średni, potem, że niezły, no ale jakże tak niezły, skoro jednak średni? I znów powrót na stronę. Do końca pisania tej zapewne nieco homofobicznej recki będę się zastanawiał jak mam ocenić ów dzieło. Najchętniej bym tego nie czynił w ogóle. To u mnie rzadki przypadek, zatem jednak istnieje coś, co Moonlight wyróżnia. To przed czym zamierzam film trochę obronić przed hejtem, to na pewno fakt, że jest wizualnie piękny. Autentyczne, wyraziste kolory, wysmakowane kadry, kapitalna praca kamer, mocowanie obiektywów a to na drzwiach samochodu, a to lokowanie ich symetrycznie za leniwie snującymi się ulicami bohaterami. Wyborne, serio, lubię to i szanuję bardzo. Gra aktorów? Też na plus. Jest autentycznie i przekonująco. Typowe siarczyste i czarne, nawet lekko kino gangsta. Pełno afro stereotypów - przemoc, narkotyki, uliczna patologia, złodziejstwo i to co lubię najbardziej - wyzywanie się nawzajem od czarnuchów. Gdyby nie to, że film nakręcił czarnoskóry Barry Jenkins, to znów byłby lament, że to obraza uczuć tych, którzy dali się złapać w siatkę białym w Afryce, a tak to pewnie nawet Spike Lee da lajka na Facebooku.


Klimat jakiś więc jest, relacje pomiędzy małym Chironem, nastoletnim Chironem i dorosłym Chironem, a jego matką są świetnie zobrazowane i kryją w sobie wiele emocji oraz kunsztu aktorskiego. Powiedziałbym wręcz, że relacje te są nawet lekko niedoszacowane. Osobiście uważam, że zamiast wątku homo Jenkins powinien bardziej skupić się właśnie na nich, acz wiadomo, że wtedy nie byłoby Moonlight tu gdzie jest, czyli z ośmioma nominacjami do Oscara. I teraz płynnie przechodzimy do tego co mi się w tym filmie nie podoba, acz nie odkryję Ameryki, bo już zdążyłem wam zdradzić miedzy wierszami, że mam klapki na oczach. Otóż, ja zasadniczo nie lubię takich ckliwych historyjek o tym jak to jeden chłopiec ma ochotę na drugiego chłopca, ale w zasadzie to nie wie jak zagadać. Żeby uwypuklić jego wielki dramat Jenkins ulokował wrażliwego chłopca zamkniętego w jakimś dziwnym ciele w amerykańskich slumsach Miami, gdzie rządzi przemoc i prawo ulicy. A tam jak powszechnie wiadomo, nie tak łatwo jest być ujawnionym gejem. Nieujawnionym zresztą również. Tak już jest skonstruowany ten świat, stety, czy niestety, kolejny film o tym niczego nie zmieni. Swego czasu te same ścieżki przecierał Brokeback Mountain i też było wiele hałasu o nic. Moonlight staje się więc kolejnym współczesnym manifestem w obronie uciśnionych i prześladowanych mniejszości seksualnych, oraz głosi te same motywujące teksty pisane helveticą na tle ładnych zdjęć: "bądź odważny, sam decyduj o tym kim chcesz być, rób co czujesz, bądź odważny....", acz na jego szczęście autorzy nie przesadzają i nie przekraczają jakichś trudno akceptowalnych norm przez, nazwijmy to ludzi normalnych (ledwie jedna scena lekkiego niesmaku), co w moich oczach go finalnie ratuje i daje nadzieję na ogólną przyzwoitość, acz Moonlight niesmak jakiś po sobie na pewno we mnie pozostawił.

I tu dochodzimy do ostatniego akapitu w którym będę musiał w końcu jakoś finalnie ocenić dzieło Jenkinsa. Postaram się zrobić to uczciwie, na tyle na ile potrafię, na ile jest we mnie uprzedzonego homofobicznego ciemnogrodczanina, oraz człowieka otwartego na sztukę, artyzm i drugiego bliźniego. Moonlight nie jest filmem wybitnym, to jest pewne jak techno w Trendzie i nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. Oczywiście środowiska LGBT i ci od walki z rasizmem, szowinizmem, czy tam inni przeciwnicy zabijania wigilijnych karpi będą wynosić film na ołtarze, co zresztą już się dzieje, ale ciach scyzorykiem wszystkie te ideologiczne ekstrema. Nie tylko lewe, ale bliższe mi prawe również. Zostaje więc do zagospodarowania umiarkowane i wyważone centrum. A dla niego film powinien być co najwyżej poprawny, nieco nudnawy, acz ładny dla oka i tyle. Zatem trzy i pół cycka ode mnie. Głównie za klimat, za zdjęcia i realizację, do czego przyznaję, mam słabość. Reszta jest milczeniem owiec.






IMDb: 8,0
Filmweb 7,0

sobota, 15 października 2016

32' WFF vol. 1

Opowieści z Meksyku (La Habitación)
reż. Natalia Beristáin, Carlos Bolado, Carlos Carrera, Ernesto Contreras, Daniel Giménez Cacho, Alfonso Pineda Ulloa, Alejandro ValleIván, Ávila Dueñas, MEX, POL, 2016
118 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Już w pierwszym czytaniu festiwalowego programu zaciekawił mnie ten dość kameralny projekt. Na tle tylko jednego mieszkania, a właściwie to nawet jednego pokoju, który staje się główną areną zmagań bohaterów, ośmiu meksykańskich reżyserów przedstawia losy swojego kraju, począwszy od początku XX wieku po czasy współczesne. Każda luźno powiązana ze sobą nowela reżyserowana przez innego twórcę obrazuje losy i ważne wydarzenia historyczne, polityczne i społeczne Meksyku. Zaczynamy więc Rewolucją meksykańską z lat 1910-17, potem przechodzimy przez autorytarne rządy partii PRI po kolejne wydarzenia historyczne, letnie igrzyska w Meksyku w roku 1968, trzęsienie ziemi w latach 80-tych, na współczesnych wojnach gangów i ulicznej biedzie kończąc. Ogląda się to wszystko dość ciekawie, mimo bardzo ograniczonej i oszczędnej formie przekazu. Scenografia wnętrz zmienia się tylko poprzez podmiankę mebli, sprzętów i zdjęć na ścianach odpowiadających konkretnej epoce.

Ta iście teatralna maniera bardziej przywodzi na myśl proste spektakle telewizyjne niż kinowe fabularne produkcje, ale to nie wadzi. Całość pokazana wystarczająco ciekawie, żeby w kinowym fotelu nie czuć się niekomfortowo. W dodatku gdzieś z tyłu głowy cieszy fakt, że to polska koprodukcja, niemniej film ten tuż po napisach końcowych nie pozostawia widzowi żadnej wartości dodatniej. Poprawne i pomysłowe kino, ale do szybkiego zapomnienia, zwłaszcza poza granicami Meksyku.






Park
reż. Sofia Exarchou, GRE, POL
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Dość szybko natrafiłem na najgorszy film festiwalu (tego z mojego sortu ma się rozumieć). Już druga wizyta w kinie zaowocowała największym rozczarowaniem i bólem dupy (dosłownie). A przecież wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej, bowiem Park w reżyserii Sofii Exarchou miał na papierze wszystkie asy zawczasu wyciągnięte z rękawa, które ostatecznie mogły trudną batalię przekuć w wiktorię. Swego czasu widziałem bardzo dobry fotoreportaż z obiektów olimpijskich wybudowanych w Atenach na letnią olimpiadę w roku 2004. Dziś, te zupełnie już zniszczone, zaniedbane i zdewastowane, niczym grecka gospodarka obiekty przypominają krajobraz jak po wybuchu nuklearnym. Na jego tle reżyserka chciała pokazać współczesne greckie dzieciaki bez pacy, bez perspektyw i pomysłów na życie, które w pogrążonym w ekonomicznej katastrofie kraju próbują jakoś żyć i nie zwariować. Po prostu. Baza wyjściowa była więc co najmniej obiecująca. Niestety, reżyserka nie potrafiła wykorzystać tego samograja i spieprzyła niemal wszystko co mogła, tak jak Grecja swoją dumę z olimpiady.

Park nie ma żadnej treści, jest przeraźliwie nudny i nakręcony na zasadzie: "pokażmy dzieciaki, niech się trochę powygłupiają i jakoś to będzie". Niestety do tego "jakoś" bardzo wiele brakuje. Już po 15 minutach miałem ochotę wyjść z sali, czego nigdy nie robię. Kolejne sceny przeciągane do granic absurdu. Przeraźliwie długie, bez wyrazu i żadnej wartości. Momentami czułem się jak bym gapił się godzinami na małpy w ZOO. Gdybym chciał to zrobić, to bym nie szedł do kina. Zdecydowane nie. Odradzam.

Aha, warto wspomnieć, że autorką zdjęć do filmu jest Polka - Monika Lenczewska, która akurat w tym aspekcie spisała się na medal, niech będzie, że olimpijski, dzięki czemu przynajmniej w warstwie wizualnej jest całkiem przyjemnie.







Malaria
reż. Parviz Shahbazi, IRN, 2016
90 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Film drogi


Irańskie kino co i rusz mnie zaskakuje. Skutecznie udowadnia, że Iran należy łączyć z kulturą i cywilizacją łacińską, mimo, iż w istocie to przecież kraj stricte muzułmański o jakże obcej nam filozofii istnienia. Niemniej filmy kręcą wyborne, bardzo dostępne w odbiorze i akceptowalne przez zachodniego widza. Malarię wybrałem więc z repertuaru WFF z dużą ufnością, dodatkowo wzbogaconą o bardzo interesujący opis i zwiastun filmu. I rzeczywiście, nie zawiodłem się.

Mamy do czynienia z filmem drogi tętniącym barwnym życiem Teheranu oraz irańską prowincją. Bogata w doznania podróż, która może służyć też jako przydatny przewodnik turystyczny po Iranie. Ciekawi bohaterzy i lokacje połączone są scenariuszem opartym na banalnie prostej historii. Młoda dziewczyna ucieka z domu ze swoim chłopakiem aranżując porwanie. Przez cały film uciekają przed trudno akceptowalną przez nich rzeczywistością i przeznaczeniem z którymi się rzecz jasna nie zgadzają. Za wszelką cenę chcą być wolni i żyć po swojemu. Jest więc to pewnego rodzaju manifest buntu młodego pokolenia przeciw nieco opresyjnemu systemowi życia, tyle, że tego widzianego z perspektywy burki i Allaha. Niemniej nawet tłusty i leniwy Amerykanin odnajdzie w tym wszystkim promil swojego Easy Ridera. Polecam.

Edit: Właśnie ogłosili, że Malaria zdobyła Grand Prix Festiwalu. No cóż. Jej ogólna wartość właśnie nieco wzrosła.







Dziennik maszynisty
reż. Miloš Radović, CRO, SRB, 2016
89 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia


A to jest z kolei najlepszy film festiwalu (z tych moich) jaki dotąd widziałem. Co prawda jeszcze kilka mi zostało, ale nie sądzę, żeby ktoś potrafił go przebić. Prawdziwy samograj, pewniak u bukmacherów i miłość od pierwszego wejrzenia w jednym. Pamiętam jak kilka lat temu widziałem w polskiej telewizji ciekawy reportaż (dokument?) o polskim maszyniście, który w ciągu całej swojej kariery przejechał XX ludzi. Maszynista ze stoickim spokojem, a nawet z elementami kabaretowymi opisywał swoje "osiągnięcia". Wyborne! - rzekłem wtedy do siebie - Chcę obejrzeć o tym film! Moje modły zostały w końcu wysłuchane, doczekałem się, szkoda, że nie u nas, ale z drugiej strony, ci szaleni Serbowie (w koprodukcji z Chorwatami - czyli można) zrobili to nawet lepiej niż bym to sobie wymarzył.

Absolutnie fantastyczna i charyzmatyczna postać tytułowego maszynisty zbliżającego się do wieku emerytalnego winduje ten film na wyżyny dobrego smaku i humoru. Obłędny bałkański klimat, dystans do życia i czarny humor, do tego niezwykle barwne postacie oraz lekkość w narracji powodują, że obok tego tytułu nie da się przejść obojętnie. Osobiście uwielbiam śmiać się z sytuacji z pozoru poważnych i nieśmiesznych, w których nie wypada pokazywać kompletu swojego uzębienia. W Dzienniku maszynisty jest ich bez liku. Śmierć potrafi być tu niezwykle zabawna, ale też dla zachowania zdrowej równowagi i mądrości w przekazie, jest także bardzo szanowana przez twórców. Niezwykle zrównoważone, bystre, zabawne, lekkie i dobrze skonstruowane kino. Mam szczerą nadzieję, że trafi do polskich kin. Jeśli nie i gdzieś natraficie na ten tytuł, sięgajcie bez zastanowienia.







Wujek Howard
reż. Aaron Brookner, USA, 2016
96 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny


Z ręką na sercu, nie miałem pojęcia kim jest, a raczej kim był Howard Brookner. O jego istnieniu dowiedziałem się dopiero czytając interesujący opis tego dokumentu, czyli nie dalej jak tydzień temu. Ale za to doskonale widziałem kim był William S. Burroughs, którego literackie dokonania bardzo sobie cenię. Otóż tytułowy wujek Howard był reżyserem, który do tego stopnia wzbudził zaufanie u ekscentrycznego pisarza i poety, że aż w roku 1983 nakręcił dokumentalny film o jego życiu i twórczości płynnie wtapiając się przy tym w środowisko ruchu artystycznego Beat Generation, popularnego w środowisku hippisów oraz obyczajowych rebeliantów lat 60-tych. Czyli flower power, rozwiązłość seksualna, jointy, heroina, LSD, orgietki i do tego jeszcze odrobinę prozy, kultury i filozoficznych rozważań na temat życia i śmierci.

Howard Brookner zmarł na AIDS w 1989 roku, ale o jego życiu i twórczości oraz o zbliżeniu do świata ówczesnej nowojorskiej bohemy opowiada nam Aaron Brookner, dla którego Howard był ulubionym wujkiem. Poszukując zaginionego negatywu do filmu Burroughs: The Movie przypadkowo natrafia na bogate i wspaniale zachowane archiwum swojego wuja w którym odkrywa wielki skarbiec legendarnego pisarza Williama S. Burroughsa. Możemy więc obejrzeć prawdziwe nagrania z lat 70 i 80, na których możemy dostrzec Franka Zappę, Andy'ego Warhola, Davida Bowie, Madonnę, Allena Ginsberga, Patti Smith, czy Jima Jarmuscha, który zaczynał wtedy swoją karierę filmowca. Niezwykle cenna i nostalgiczna podróż do Nowego Yorku sprzed 40 lat dzięki której dowiadujemy się jak żyli, jak tworzyli i jak umierali artyści tamtej epoki. Nie tylko dla fanów, ale głównie.








Anomia
reż. Vladimir Kozlov, RUS, 2016
67 min.
Polska premiera: ?
Dramat


"Rosja to stan umysłu". Bazując na tym sloganie rok rocznie szukam na WFF filmów rosyjskich, które po raz kolejny przekonają mnie do prawdziwości tego stwierdzenia. I niemal zawsze znajduję. W tym roku wyboru wielkiego nie miałem. W zasadzie tylko jedna produkcja, która skopała mnie po jajkach (ale bardzo lekko) rosyjskim absurdem i codziennością. Tym razem rzecz dzieje się w czarno-białym Kaliningradzie, w którym żyje trójka młodych ludzi, również jakby w czerni i bieli. Wygłupiają się, piją, pracują, jeżdżą pociągiem, robią zakupy i użerają się ze swoimi starymi. Niby nic, to samo co wszędzie, aż do przesady. Finał ich wspólnej egzystencji trochę jednocześnie zaskakuje jak i nie dziwi. Przecież to Rosja, tam jest to wszystko możliwe, jednak po chwili przypominasz sobie o polskim Placu zabaw, gdzie wszystko kończy się podobnie, oraz o stu innych zagranicznych filmach. Nihil novi. Za grosz refleksji.

Niby wszystko w porządku, ale ukazane zostało to w sposób trudno przeze mnie akceptowalny. Jakby nakręcono to wszystko komórką na zaliczenie semestru w szkole filmowej. Rażące wpadki realizacyjne, niespójność, fatalna gra aktorska drugiego planu, złe żonglowanie jednostką czasu, przeciąganie scen i spłycanie ich znaczenia. Całość tej opowieści można byłoby zmieścić w 15-minutowej etiudzie, Kozlov jednak wydłuża wszystko do i tak przecież krótkich jak na fabułę 67 minut. A i tak jest to za długo i za dużo. Męki niestety i raczej odradzam.






piątek, 26 lutego 2016

Wujek Ekran rozdaje Oscary 2016

Pokój
reż. Emma Donoghue, IRL, CAN, 2015
118 min. Monolith Films
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat


To był jedyny z wybranych przeze mnie filmów na ostatnim Warszawskim Festiwalu Filmowym, którego na pół godziny przed seansem musiałem odpuścić z przyczyn nazwijmy to wyższych (tak, kobieta). Jak na złość okazało się zaraz, że Pokój zgarnął tytuł najlepszego filmu według jak zawsze wymagającej publiczności, do tego świetnie oceniła go także krytyka. Mało tego. Amerykańska Akademia nominowała go do Oscara. No cóż. Peszek. Obejrzałem go więc te kilka miesięcy później, a w międzyczasie zdążyłem nabrać pewności, że pozycja ta jest solidna i zwyczajnie dobra. W związku z powyższym, co zrozumiałe, wypadało od Pokoju oczekiwać więcej. No więc oczekiwałem.

I to był błąd. Bez tak wysoko zawieszonej poprzeczki film z pewnością wszedłby mi zdecydowanie lepiej i głębiej. Ups. Mało sztywne zestawienie. No więc po prostu lepiej. Niestety po seansie zostało nas na placu boju dwóch. Ja oraz lekki niesmak, taki wiecie, jak po całonocnej libacji i mieszaniu trunków. Historia oczywiście zacna i ciekawa. Scenariusz to mocny kandydat w kategorii adaptacji, i chyba właśnie tu daję Pokojowi największe szanse w wyścigu po Oscary. Bardzo sprawnie zostały skonsolidowane a także upchane w małym, szczelnym pomieszczeniu ludzki dramat i emocje. Mały chłopiec (Jacob Tremblay) dał aktorski popis, zgoda, ale już jego wychwalana przez wszystkich matka (Brie Larson) bez przerwy działała mi na nerwy. Ok. Ja wszystko rozumiem. Taka rola. Załamanie nerwowe, psychiczne zawiechy, tak brutalne wydarzenie musiało przełożyć się na ogólny stan psychiczny, fobie, ataki, histerię, niemniej nie mogłem jej zdzierżyć, zwłaszcza w drugiej części opowieści.

Oczywiście niewiele to zmienia w moim finalnym odbiorze. A ten był zwyczajnie dobry. Film jest poprawny, troszkę emocjonujący i momentami wstrząsający, nie zamierzam wytaczać przeciw niemu ciężkich dział. Ale nic ponadto. Przetrawiłem go w sposób dość bezrefleksyjny, a chyba nie powinienem. Bardzo podobała mi się pierwsza część filmu. Relacja matki z synem, sposób tłumaczenia i opisywania mu świata, którego nigdy nie widział. Instynkt przetrwania, knucie planu ucieczki. Tak, to było interesujące i dobre. Ale druga część, już po uwolnieniu, totalnie mnie rozczarowała i znudziła. Nie, to nie jest arcydzieło, o które od miesięcy ociera się w ocenach. To po prostu dobry film. Tak jak szot wódki - na jeden raz.

4/6

Mój typ Oscarowy: 2 nagrody
Real: 1 nagroda



Sicario
reż. Denis Villeneuve, USA, 2015
121 min. Monolith Films
Polska premiera: 25.09.2015
Dramat, Kryminał


Denis Villeneuve to dziś już Gość przez duże G. Ziomale z osiedlowych ławek przed blokiem nazwaliby go pewnie bratem i pozwolili mu zjarać z nimi blanta. Kanadyjczyk wyrósł już z wieku szczenięcego, w którym to szokował niezwykłą dojrzałością i mądrością, jakimi raził po oczach w kapitalnych Pogorzelisku, Labiryncie i Wrogu. Ale to już przeszłość. Teraz przyszła pora na konfrontację z punktu widzenia wieku dojrzałego. Dostał więc od Hollywood kosztowne zabawki za trzydzieści baniek i powiedziano mu - masz chłopie, baw się i rób co chcesz, tylko uważaj, nie zawiedź nas.

Z tak postawionego zadania Villeneuve wywiązał się bez zarzutu. Na mocne cztery z plusem. W światowych Boxoffice'ach tabelki w Excelu biją brawo i mrożą szampana, wszak film nadal jeszcze na siebie zarabia, a trzy nominacje do Oscara dodają mu tylko dodatkowych punktów do ogólnej zajebistości. W zasadzie facet mógłby już dziś powiedzieć: „melduję wykonanie zadania”. Tyle, że według mojej szkolnej skali ocen nie poszło mu aż tak dobrze. Tak, wiem, cały świat w tym momencie właśnie zadrżał w podstawach i zamarł z przerażenia. Sicario jest perfekcyjnie niepokojący, także bardzo wciągający i niezwykle klimatyczny, ma w sobie też wiele z typowych cech charakterystycznych dla kina Kanadyjczyka. Np. to, że jesteśmy długo prowadzeni przez niego za rączkę, by na koniec nam ją bezceremonialnie pragnął odrąbać tępym scyzorykiem. Cholernie szanuję tak bezczelnych reżyserów.

Gdybym nie widział jego wspomnianych wcześniejszych tytułów, zapiałbym nad Sicario z zachwytu, tak jak uczyniła to reszta wszechświata i okolic. Ale niestety widziałem. Tzn. jakie niestety? Niestety dla Sicario rzecz jasna. To zdecydowanie mniejszy rozmiar kaloszy. Zabrakło mi tu głównie elementu zaskoczenia i nieprzewidywalności, oraz tego trudno definiowalnego odczucia satysfakcji. Czułem się trochę znużony, a finalnie niezaspokojony. Dziwny stan. Masz przed sobą fajną cycatą laskę, Anię, czy tam Ewę, nawet nie pamiętasz jej imienia, grunt, że chętną na igraszki, a ty po 20 minutach obiecującej gry wstępnej zasypiasz w skarpetkach. Zdarza się najlepszym, wiadomo, ale jednak wstyd. Cóż... To dobre kino, acz bardziej kino domowe. W sam raz do uśpienia. Mojego lub jej.

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Creed
reż. Ryan Coogler, USA, 2015
133 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 8.01.2016
Dramat, Sportowy


Mam ogromną słabość do Rocky’ego. Jest ona tym większa, im robię się starszy. Z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalny, do głosu dochodzą jakieś durne tęsknoty i inne dziwki. Za dzieciaka wiadomo, totalne szaleństwo i kult. Potem lekkie znudzenie ikonami kina lat 80-tych, świadome zbesztanie ich w swoim łbie, oraz rozpaczliwe poszukiwanie w kinie nowych bohaterów.

Potrzebowałem wielu lat, by kategorycznie stwierdzić, że większych herosów jak oni nie ma i nigdy już chyba nie będzie. Dzieciństwo dzieciństwem, sentymenty sentymentami, z pewnością mają w tym aspekcie wiele do powiedzenia, ale jak oglądam po raz kolejny takiego Rocky’ego, to aż się we mnie gotuje i mam ochotę zalać samym sobą kubek z herbatą. Patos, charakterystyka postaci oraz klarowny podział na dobro i zło jest w tym kinie nieśmiertelne. Właśnie na tym bazowały sportowe filmy lat 80-tych, może i do bólu przewidywalne oraz szalenie proste w konstrukcji, ale dziś, gdy tylko ktoś współczesny świadomie nawiąże do nich i to garściami, to niemal za każdym razem chwytają za serce, czego najlepszym dowodem są Zapaśnik, Southpaw, czy Za wszelką cenę. Ludzie chyba po prostu ciągle tęsknią za tego typu emocjami. Są jedyne w swoim rodzaju. Proste i nieskomplikowane, a przy tym cholernie szczere.

Creed podąża więc tą samą ścieżką chwały. Nie tyle czerpie garściami z oryginału, co staje w szranki z jego kontynuacją. Rocky Balboa żyje, dalej prowadzi swoją restaurację w Philadelphii, a na ulicach i w knajpach na całym mieście widoczne są zdjęcia i graffiti z jego podobiznami. Może jest już nieco podstarzały i obolały ale to ciągle ten sam szczery, skromny i zabawny facet. W filmie mamy do czynienia z niemal identycznym klimatem oraz schematami charakterystycznymi dla sportowego kina, także te same aspekty psychologiczne, walka samego z sobą, upadek, potknięcie, ciężka praca i walka o zwycięstwo oraz powrót w chwale. Co prawda na pierwszym planie nie ma już Rocky'ego, tylko młody Adonis "Creed" Johnson, syn Apollo Creeda, ale tak po prawdzie, to niczego w tej sadze nie zmienia. Dla mnie Creed to Rocky, tylko kilkadziesiąt lat później. Nadal budzi we mnie te same emocje. I chyba właśnie o to chodziło jego twórcom.

To fantastyczne uczucie móc ponownie zobaczyć na ekranie Sylvestra Stallone, który nie musiał specjalnie grać ani udawać. Był sobą. Po prostu. Rocky to on, dosłownie i w przenośni. Oglądając Creed czułem się trochę jak na Przebudzeniu Mocy. Po dłuższej przerwie ponownie doświadczyłem powrotu bohaterów i emocji jakie towarzyszyły mi w latach szczeniackich. To absolutnie świetne nawiązanie do lat dzieciństwa w których raczkowała moja fascynacja kinem. Ale Creed to coś więcej niż tylko kubeł zimnej wody polany na rozgrzane sentymenty. On idzie krok dalej. Nie tylko nawiązuje do lat minionych, ale też kreuje coś zupełnie nowego i z dumą przekazuje pałeczkę w sztafecie pokoleń. Wielki film, mimo, że odrysowany od kalki.

5/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero




Most szpiegów
reż. Steven Spielberg, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 27.11.2015
Dramat, Thriller, Polityczny


Steven Spielberg jest jak uznana marka drogiego alkoholu. Po pierwszym łyku wiesz już, że to właśnie ten smak, jedyny i niepodrabialny, dobrze ci znany i trudny do osiągnięcia przez innych producentów. Podobnie jest z jego filmami. Już po pierwszych kadrach czuć jego rękę, a w trakcie dalszej penetracji taśm filmowych ciągle dostrzega się multum schematów jakimi ten zasłużony dla amerykańskiej kinematografii reżyser od lat się posiłkuje. W każdej jego ekranizowanej historii zawarta jest jakaś szczypta magii, a między słowami lokowane są drogowskazy moralne. Zgoda, nie zawsze się z nim zgadzam, Spielberg jest dla mnie nieco za miękki i zbyt politycznie poprawny, momentami wręcz familijny, ułożony i aż za grzeczny, a ja lubię w kinie odrobinę brudu. Niemniej Spielberg zrewolucjonizował przemysł filmowy, wrzucił mu drugi i od razu piąty bieg. Już na zawsze wpisał się złotymi nićmi w historię światowej kinematografii. Nie sposób mu tego nie przyznać. Nie sposób nie szanować.

Dlatego cieszę się, że po kilku słabszych produkcjach powrócił wreszcie na swoje właściwe tory. I to nie przy pomocy dinozaurów, rekinów, czy innych kosmitów, po prostu zatańczył po swojemu z babcią historią. Most szpiegów, to kino historyczne oparte na faktach ze szpiegowskim pazurem i klimatem z czasów zimnej wojny. Na pierwszy rzut oka ciężkostrawne gatunkowo, bynajmniej nie dla każdego, ale przecież to Spielberg, ikona amerykańskiej popkultury, człowiek, który ma w sobie coś z MacGyvera – z każdej historii ulepi boxoffice’owy wyjadacz. Facet ma wyjątkowy dar do przekładania zawiłych historii na język kina przyswajalnego, niekonfliktowego i rozrywkowego.

Most szpiegów jest trochę taką ciepłą kluchą, która w szponach zimnej wojny i szorstkiego podziału na białe i czarne potrafi jednak wyciągnąć z kapelusza typowego Spielberga. Bardzo pomaga mu w tym Tom Hanks, który nawet w najbardziej dramatycznej roli potrafi być zarazem śmiertelnie komiczny oraz ironiczny. Razem zbudowali ważną historię opartą na faktach, która jednocześnie stała się uniwersalnym wytrychem do drzwi prowadzących do ludzkiej godności i sprawiedliwości. Miłe, przyjemne, nieco podniosłe i z godnym patosem, a jednocześnie bardzo lekkostrawne. Klasyczny Spielberg. Świat kina bez niego byłby potwornie nudny.

4/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: 1 nagroda



Spotlight
reż. Tom McCarthy, USA, 2015
128 min. United International Pictures
Polska premiera: 5.02.2016
Dramat, Obyczajowy


Największym moim problemem po obejrzeniu tego, bez wątpienia świetnego filmu jest beznamiętny wkurw spowodowany smutną konstatacją z powodu tego, że coś, co jest mi ideologicznie bliskie, oraz w co usilnie próbuję ciągle wierzyć i na jego podwalinach budować sens swojej bytności, jest w pewnym stopniu zakłamane i zgniłe od środka. Z początku unikałem tego filmu jak ognia, nie bardzo chciałem się zagłębiać w ten temat, wiedziałem czym to się skończy. Nie to, że świadomie odrzucam od siebie fakty, po prostu bałem się pogromu. Intensyfikacji i celowego grania na jedną nutę, słowem - dojebania kościołowi za wszelką cenę. W imię zasad.

Na szczęście tak nie jest. I właśnie to jest najmocniejsza strona Spotlight. Twórcy skupili się na aspekcie merytorycznym, na pieczołowitym odwzorowaniu pracy dziennikarzy śledczych, na kropli, która drąży skałę. Skandal pedofilski w kościele bostońskim, a raczej jego skala rzecz jasna szokuje, boli i zwyczajnie wkurwia, ale wszystkie fakty przedstawione są w sposób uczciwy. Oglądając film miałem wrażenie, że czytam fachowy i rzetelnie napisany artykuł w gazecie. Bezstronny i bez tak mocno obecnej w polskich mediach manipulacji faktami oraz stawiania tez zgodnych z linią redakcji.

A kościół? Tworzą go po prostu ludzie, a ci od zawsze byli i są nadal niedoskonali, ułomni i słabi. Popełniają błędy, wszyscy i bez wyjątku. W zasadzie w moim osobistym podejściu do wiary nie potrzebuję pośredników, zwłaszcza tych ludzkich, unikam ich trochę tak jak przedstawicieli handlowych, domokrążców i świadków Jehowy. Poznałem jednak i znam nadal kilku wspaniałych księży, którzy wykonują kawał kapitalnej duszpasterskiej roboty. Staram się więc podchodzić do tego tematu w sposób pragmatyczny, wybiórczy i zdystansowany. Zło w kościele było od zawsze i będzie mu towarzyszyć wiecznie. Zło trzeba zwalczać, eliminować i nazywać po imieniu, to nie podlega żadnej dyskusji, ale też szlag mnie trafia, jak samozwańczy ateiści i antyklerykaliści, którzy tak przy zupełnej okazji chętnie obchodzą Boże Narodzenie i Wielkanoc, wrzucają cały kler do jednego worka z napisem ZŁO WCIELONE.

Staram się więc wierzyć w to, że są to tylko zgniłe owoce kilku jabłoni i że nadal jest ich stosunkowo niewiele w skali całego sadu. Końcowe napisy, w których wymieniono wszystkie afery pedofilskie zarejestrowane w kościele katolickim i to na całym świecie, mocno mnie jednak zabolały. Ogarnia mnie bezsilność i złość. Niemniej, mimo wewnętrznego i duchowego oporu cieszę się, że film ten powstał. Jestem zwolennikiem prawdy, choćby tej najbardziej bolesnej. Rad jestem, że pojawiły się w nim prawdziwe nazwiska, zdarzenia i fakty. Z całą stanowczością należy się przeciwstawiać złu, ale też nie popadać ze skrajności w skrajność. Osobiście dalej będę bronił dobrego imienia kościoła, wszak w dobie kryzysu wiary, rozszerzania się moralnego nihilizmu, lewackiej demagogii oraz najazdu Islamu na Europę, jest on suwerenem i gwarantem przetrwania standardów cywilizacji zachodniej, w której się przecież wychowaliśmy.

4/6

Mój typ Oscarowy: 3 nagrody
Real: 2 nagrody




Brooklyn
reż. John Crowley, IRL, CAN, GBR, 2015
105 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 19.02.2016
Melodramat


Film obejrzałem tylko z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Nick Hornby, czyli autor scenariusza, do którego od wielu lat mam słabość jako powieściopisarza. A drugi wabi się "trzy nominacje do Oscara" oraz moje coroczne postanowienie obejrzenia jak największej ilości nominowanych do nich filmów. W celu wyrobienia własnego zdania, ma się rozumieć. W innych okolicznościach najpewniej bym go sobie darował. I jeśli ktoś nie lubi ckliwych, typowo kobiecych melodramatów i wyciskaczy łez spod sztandarów Harlequina, to zaprawdę powiadam wam - nie idźcie tą drogą. Odpuśćcie. Ja się męczyłem strasznie. To zupełnie nie moja wrażliwość, nie moje obsesje i nie mój target. Czasem rzecz jasna zdarzają się wyjątki uciekające spod gilotyny reguły, np. ostatnio zaskakująco dobrze wszedł mi Wiek Adaline, ale to głównie z powodu niezwykłej urody odtwórczyni głównej roli - Blake Lively, która tak na marginesie, zajmuje aktualnie pierwsze miejsce na liście moich filmowych ulubienic oraz wirtualnych kochanek. Niewiele to jednak zmienia w skali globalnej. W świecie melodramatów nadal czuję się trochę jak w za ciasnym swetrze, w dodatku w kolorze różowym. Co najmniej nieswojo.

A Brooklyn? Nie, to jest niestety ten sam rozmiar kapelusza. Saoirse Ronan jest co prawda urocza, a odzwierciedlenie ducha tamtej epoki (lata 50) jest zaskakująco dobre, to jednak mdłość tej miłosnej opowiastki jest dla mnie wprost nie do zniesienia. Nadmiar lukru i cukru źle wpływa na moją szorstką gruboskórność. Odnosiłem wrażenie, że oglądam Anię z Zielonego Wzgórza i tak właśnie lokuję Brooklyn. Film dla kobiet, młodych romantyczek z uporem maniaka poszukujących swojego księcia z bajki, oraz dla gospodyń domowych nałogowo czytających romansidła i rubrykę towarzyską w kobiecych czasopismach. Nie. Dziękuję. Postoję.

3/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: Zero



Marsjanin
reż. Ridley Scott, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 2.10.2015
Sci-Fi


Film jesieni, a niektóre śmieszki nazwały go nawet filmem roku. Cóż za perfidny zamach na zdrowy rozsądek. To przecież nie był nawet najlepszy Sci-Fi roku. Uprzedzając pytania - Przebudzenie Mocy i Ex Machina nieco wyżej plasują się w moim prywatnym rankingu. Tego McGyvera w kosmosie uplasowałbym najwyżej na trzecim miejscu, o które jeszcze i tak musiałby się bić do ostatnich chwil z Mad Maxem.

Z Marsjaninem jest trochę jak hmm… ze Skodą. To zaiste, bardzo dobry samochód, zaawansowany technicznie, dopracowany i ze świetnym stosunkiem jakości do ceny. Ale jakby nie było… to nadal tylko Skoda. Najbardziej pospolite auto w Polsce. Prestiż w zasadzie żaden. I tak właśnie czułem się oglądając film. Miły, przyjemny, w zasadzie też niezawodny. Parę razy zapiało mi coś w duszy z zachwytu, głównie z powodu zdjęć tej boskiej czerwonej planety, ale po końcowych napisach odetchnąłem z wyraźną ulgą. Ucieszyłem się, że ten tytuł mam już za sobą i mogę o nim zapomnieć. Coś ten Ridley Scott nam się wypalił. Od Black Hawk Down równia pochyła w dół. Trudno, muszę jakoś z tymi Skodami żyć, samemu marząc przy tym o Porsche. W końcu miliony ludzi nie mogą się mylić.

A jebać. Pewnie, że mogą :)

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Na koniec jeszcze kilka innych nominowanych tytułów, o których pisałem już wcześniej:

Mad Max. Na drodze gniewu - Mój typ Oscarowy: 2 nagrody, Real: 6 nagród
Big Short - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: 1 nagroda
Zjawa - Mój typ Oscarowy: 4 nagrody, Real: 3 nagrody
Nienawistna ósemka - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Ex Machina - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: Zero

Oraz wszystkie moje typy w jednym miejscu. Ot tak, dla zabawy:

Najlepszy film: Spotlight - trafiony
Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Leonardo DiCaprio (niech ma, chociaż ode mnie) - trafiony
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Brie Larson - trafiony
Najlepszy aktor drugoplanowy: Sylvester Stallone
Najlepsza aktorka drugoplanowa: Rachel McAdams
Najlepszy reżyser: Adam McKay
Najlepszy scenariusz oryginalny: Spotlight - trafiony
Najlepszy scenariusz adoptowany: Pokój
Najlepszy film nieanglojęzyczny: Syn Szawła - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny: A Girl in the River: The Price of Forgiveness - trafiony
Najlepsza charakteryzacja: Zjawa
Najlepsza muzyka oryginalna: Sicario
Najlepsza piosenka: "Earned It" - The Weeknd
Najlepsza scenografia: Mad Max - trafiony
Najlepsze efekty specjalne: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy
Najlepsze kostiumy: Dziewczyna z portretu
Najlepsze zdjęcia: Zjawa - trafiony
Najlepszy długometrażowy film animowany: Anomalisa
Najlepszy dźwięk: Mad Max - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film aktorski: Ave Maria
Najlepszy krótkometrażowy film animowany: Prologue
Najlepszy montaż: Zjawa
Najlepszy montaż dźwięku: Marsjanin
Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny: Amy - trafiony