Enemy
reż. Denis Villeneuve, CAN, ESP, 2013
90 min. M2 Films
Polska premiera: 15.08.2014
Dramat, Psychologiczny, Thriller
Parę ładnych lat temu, a będzie ze dziesięć, zadzwoniła do mnie koleżanka i zapytała z przekąsem do słuchawki – „Artur, co ty robisz na wielkoformatowej reklamie wiszącej w Al. Jana Pawła II?” – „Że o czym ty do mnie rozmawiasz kobieto?” – Odburknąłem wyraźnie zdumiony – „No sam zobacz. Wisi twój sobowtór”. Wsiadłem w samochód i pojechałem. Faktycznie, wisiał. No, może nie taki znów sobowtór, tylko podobny był trochę. Pewnie przez ten nos. Jakiś wymuskany model, nie pamiętam już co konkretnie reklamował, perfumy, czy jakąś sieciową ciucholandię, ale z twarzy mu patrzyło w taki sposób, jakby się urwał z gałęzi rodowej mego ojca. Reklamę po kilku tygodniach zdjęli i tyle widziałem swego „sobowtóra”. Szczerze mówiąc, w ogóle się tym nie przejąłem. Ot, wychodzę z założenia, że na te ponad 7 mld. ludzi, którzy co ranek budzą się gdzieś na świecie z obolałym łbem, musi być choć jedna osoba, której natura uformowała czaszkę w sposób podobny do mojej. To już nawet nie chodzi o cud, czy zjawiska nadprzyrodzone, lecz wynika to ze zwykłego rachunku prawdopodobieństwa.
Z nieco innego założenia wychodzi za to bohater najnowszego filmu Kanadyjczyka, Denisa Villeneuve – Adam (Jake Gyllenhaal). Otóż, ten z pozoru zupełnie zwyczajny wykładowca historii przez przypadek mierzy się z jakimś poleconym mu przez kolegę z pracy podrzędnym filmidłem, w którym ku jego niekłamanemu zaskoczeniu spostrzega, iż jeden z trzecioplanowych aktorów wygląda dokładnie tak samo jak on. Jakby odbicie lustrzane i to dosłownie. Rodzi się więc obsesja na jego punkcie. Następuje klasyczne i w pełni zrozumiałe szukanie informacji na jego temat w Internecie, oglądanie innych filmów z jego udziałem, w końcu rozpaczliwe zdobywanie adresu i telefonu, aż po narodzenie się w myślach chęci do bezpośredniego spotkania. Sytuacja wymyka się spod kontroli i przekracza kolejne fazy wtajemniczenia, oczywiście w końcu dochodzi do kontaktu, obaj panowie konfrontują ze sobą dwie własne bliźniaczo ukształtowane natury i ciała, przez co na zawsze zmienia się ich życie. Tyle w skrócie i tytułem wstępu, który bez obijania w bawełnę woła do nas już w oficjalnych opisach.
Przyznam się jednak szczerze, że film, a raczej jego późniejsza, o wiele głębsza i zupełnie niespodziewana przeze mnie jego interpretacja, mocno siadła mi na psychę. Wywróciła mą pierwszą, bardzo powierzchowną ocenę całości na lewą stronę, rwąc ją jeszcze po drodze na drobne strzępy. To właśnie głównie na tym etapie swojego nieco zawoalowanego procesu myślowego chciałbym się w tym tekście skupić, dlatego wybaczcie, ale będą spoilery, dużo spoilerów i generalnie poniższe akapity adresowane są bardziej do osób, które ten film już widziały. Także tego, sorry Polsko, czytasz na własne ryzyko. Reklamacji nie uwzględnia się.
Enemy, to jeden z tych obrazów, które ryją banię dopiero po napisach końcowych, kiedy to dochodzi do odbiorcy, czego właściwie był przed momentem świadkiem. Poświęciłem mu trochę czasu i z każdą kolejną minutą ze zdumieniem odkrywałem w sobie zupełnie nowe zapatrywanie się na jego finalny odbiór. Kilka razy byłem świadkiem kiełkowania się w mym lekko zagubionym umyśle nowej teorii, która prawym sierpowym wytrącała mi z rąk poprzednie odkrycia i tak działo się to kilka razy pod rząd. Z ręką na sercu napiszę, że nie pamiętam już, kiedy ostatnio jakiś film sprowokował mnie do aż tylu operacji przeprowadzonych na otwartym sercu. Tym bardziej mnie to fascynuje, bowiem Enemy w gruncie rzeczy nie jest dziełem ani wybitnym, ani też bardzo dobrym, nawet w żadnym fragmencie jego trwania nie można było tego choć w najmniejszym stopniu wymagać. A jednak ukłuł i zasadził ziarno chaosu. O co więc jest tyle bigosu?
Głównie o to, że Villeneuve, to wytrawny filmowy strateg. Zetknąłem się z nim po raz pierwszy cztery lata temu, przy okazji Pogorzeliska, które uplasowałem na drugim miejscu w całym mym filmowym roku 2010. Uderzył mi wtedy do głowy wyjątkowo mocno oraz lekko poprawił raz jeszcze niedawno przy okazji solidnego Prisoners (u nas jako Labirynt - ale nie chciało mi się o nim tu pisać). Po Enemy spodziewałem się więc dalszej kontynuacji jego świetnej passy, oraz być może czegoś nowego, czym mnie ponownie zaskoczy. I cholera, udało mu się, zrobił to. Bez fajerwerków, bez niepotrzebnej sztampy i wyolbrzymionych wykrzykników, za to z wytrawnym, bardzo intensywnym poprowadzeniem całej mocno frapującej mój umysł historii. Dzięki umiejętnie wkomponowanym w całość elementów charakterystycznych bardziej dla kina Lyncha, takich jak: niepokój, psychodelia, a nawet zalążki ocierającej się o surrealizm ekspresji, film momentami na myśl przywodził mi Zagubioną autostradę, co rzecz jasna należy uznać za komplement. Tego się akurat po Kanadyjczyku nie spodziewałem. Krótko mówiąc, facet urzekł mnie formą.
Ale i treścią także, acz ta nie jest taka znów oczywista. Na pierwszy, bardzo powierzchowny rzut oka wydaje się być nawet banalna, wręcz infantylna. Jednak z czasem zacząłem w poczynaniach reżysera dostrzegać ruchy niewidzialnej jego ręki, która imitowała przesuwanie konkretnej figury leniwie pełzającej po szachownicy. Po każdym zagraniu czekał na reakcję i kontrę swojego przeciwnika, czytaj - widza. Przyznaję, to była bardzo smakowita partia szachów, w której chyba jednak ostatecznie poległem, ale za to po wyrównanej walce. Dwie brodate (od wczoraj bojkotuje brody, zwłaszcza u kobiet) postacie, identyczne jak nomen omen dwie krople wody: Adam - historyk i Anthony - aktor, jedno miasto, trzy kobiety - żona w ciąży, piękna kochanka (moja nowa i aktualna miłość - Mélanie Laurent) i matka, oraz zmutowane, przerażające pająki ptaszniki (chyba), to tło, do momentami dusznej rozgrywki i przeprowadzonej psychologicznej debaty publicznej na temat umysłowej kondycji naszego zagubionego we własnym umyśle bohatera.
Opowieść celowo poprowadzona jest według szablonu, dzięki któremu można widza jak najdłużej utrzymać w przekonaniu, iż bliźniaczych facetów jest dwóch. Mnie dopiero w drugiej części, a nawet bliżej końca filmu zakiełkowała w głowie taka myśl, co może i nie świadczy o mnie zbyt dobrze, w sensie, że potrzebowałem na to aż tyle czasu, ale to nawet lepiej, że musiałem się z tym boksować nieco dłużej, gdyż przez to walka ta była o wiele ciekawsza. Sądzę też, że sam reżyser chciał na zasianej w głowie widza niepewności zajechać jak najdalej, może nawet i do samego końca, a po wszystkim zostawić go z rozsypanymi puzzle na podłodze. Masz, siedź tu teraz i układaj - rzekł wsuwając do swojej kieszeni kilka brakujących fragmentów układanki i nalał sobie piwa do oszronionej szklanki.
W dużej mierze właśnie na tym polega kino, które dąży do czegoś więcej niż tylko do miana dostarczyciela prostej, niezaawansowanej umysłowo rozrywki. Psychologiczne nawiasy wepchnęły Enemy w ramiona gry pozorów, epatowania większymi i mniejszymi kłamstwami, do permanentnego oszukiwania widza, zabawy w chowanego, ciągłego niedopowiedzenia oraz do pozostawiania po sobie licznych znaków i drogowskazów. Ale ja akurat lubię taką grę i interakcję z reżyserem. Dobry film musi mieć w sobie coś z szui i być skurwielem, trzymać w napięciu i pełnym skupieniu do końca, a zaraz po nim powinien cię jeszcze obrzygać.
Enemy naszpikowany jest przyjemną dwuznacznością oraz zmową tajemniczego milczenia. Villeneuve podążając z kamerą za postępującą głowie Adama obsesją na punkcie swojego sobowtóra, pozostawia za sobą liczne drogowskazy, które prowadzą widza (ale tylko tego bystrego) do finału. Sęk w tym, że za linią mety wcale nie jest lżej i jaśniej. Tu też nadal jest ciemno i duszno od nadmiaru kiełkujących w głowie interpretacji. Po seansie oraz chwili przemyśleń, puściłem sobie film raz jeszcze, by już w trybie szybkiego podglądu wyłapywać z obrazu już znacznie oczywistsze dla mnie oczywistości. I chyba właśnie dopiero wtedy ułożyłem sobie w głowie sens tej opowieści, acz rzecz jasna, pewności co do wyciągniętych w ten sposób wniosków mieć żadnej nie mogę.
Adam i Anthony są więc dla mnie jedną i tą samą osobą, konkretniej to Adamem, mężem i przyszłym ojcem, który w wyniku zalęgłych się w jego głowie lęków przed ogromną odpowiedzialnością, przed otaczającymi go kobietami i przed samym sobą, stworzył swoje alter ego i pozwolił mu zamieszkać we własnym umyśle. Klasyczne rozdwojenie jaźni. Przykładny mąż i wykładowca historii z aktorskimi ciągotami, który zdradza żonę z cycatą blondyną, uczęszcza do dekadenckiego sex klubu oraz prowadzi bardziej luksusowe życie, staje się antytezą dla nudnego profesora (teza). W wyniku postępującej konfrontacji obu światów dochodzi do wojny wewnątrz jego umysłu, przez co kumulująca się w nim teza i antyteza zaprowadza Adama na jeszcze wyższy poziom świadomości niszcząc po drodze wszystko to, co go otacza, łącznie z jego podświadomością.
Aby doprowadzić widza do takich, lub mniej więcej zbliżonych wniosków (sam nadal nie wiem, czy rozkminiłem wszystko jak należy), Villeneuve wzbogaca odbiór swoimi psycho wstawkami np. w postaci zmutowanych pająków, które najpewniej symbolizują paniczny strach Adama przed odpowiedzialnością, ojcostwem, małżeństwem i kobietami. Rozsypuje też na planie liczne drogowskazy, które w permanentnych ciemnościach prowadzą za rękę nasze zbłąkane szare komórki. Warto więc w tym filmie zwracać uwagę na detale. Na spacerującą kobietę z głową pająka, na liczne sieci pajęczyn, które ukazują się na ekranie w postaci pękniętej szyby samochodu, czy też w systemie okablowania miejskich latarni. Nawet zwykły plakat wiszący na trzecim planie wypożyczalni video coś sobą w tym świecie symbolizuje. Jest to wyborna zabawa w Sherlocka, w łączenie ze sobą porozrzucanych po taśmie filmowej przedmiotów i faktów, które po ostatecznym zebraniu do jednego pudełka dostarczają odbiorcy multum satysfakcji.
Denis Villeneuve po raz kolejny więc stworzył bardzo smakowity rarytas naznaczony własną pieczęcią jakości, który z wielką rozkoszą wierci dziurę w naszych głowach. Podczas tego mozolnego procesu świdrowania ani przez moment nie pozostawia swych odbiorców w spokoju. Bawi się w najlepsze naszą bezradnością. Klincz ten trwa do momentu, kiedy odbiorcy uda się w końcu przebrnąć przez cały w imponujący sposób rozbudowany tor przeszkód. Nieskrywana satysfakcja z osiągnięcia mety dodaje filmowi tylko uroku. A że to nie będzie lekka i przyjemna przebieżka, reżyser zdradza nam to już na samym początku serwując złotą myśl: "Chaos, to nierozszyfrowany porządek". Świetne, intensywne, duszne i absorbujące kino, ale nie potrafię go ocenić wyżej niż na czwórkę. Najgorsze jest jednak to, że nie umiem teraz tego racjonalnie wytłumaczyć. Po prostu cieszę się, że mam ten film już za sobą.
4/6
IMDb: 7,0
Filmweb: 6,5
reż. Denis Villeneuve, CAN, ESP, 2013
90 min. M2 Films
Polska premiera: 15.08.2014
Dramat, Psychologiczny, Thriller
Parę ładnych lat temu, a będzie ze dziesięć, zadzwoniła do mnie koleżanka i zapytała z przekąsem do słuchawki – „Artur, co ty robisz na wielkoformatowej reklamie wiszącej w Al. Jana Pawła II?” – „Że o czym ty do mnie rozmawiasz kobieto?” – Odburknąłem wyraźnie zdumiony – „No sam zobacz. Wisi twój sobowtór”. Wsiadłem w samochód i pojechałem. Faktycznie, wisiał. No, może nie taki znów sobowtór, tylko podobny był trochę. Pewnie przez ten nos. Jakiś wymuskany model, nie pamiętam już co konkretnie reklamował, perfumy, czy jakąś sieciową ciucholandię, ale z twarzy mu patrzyło w taki sposób, jakby się urwał z gałęzi rodowej mego ojca. Reklamę po kilku tygodniach zdjęli i tyle widziałem swego „sobowtóra”. Szczerze mówiąc, w ogóle się tym nie przejąłem. Ot, wychodzę z założenia, że na te ponad 7 mld. ludzi, którzy co ranek budzą się gdzieś na świecie z obolałym łbem, musi być choć jedna osoba, której natura uformowała czaszkę w sposób podobny do mojej. To już nawet nie chodzi o cud, czy zjawiska nadprzyrodzone, lecz wynika to ze zwykłego rachunku prawdopodobieństwa.
Z nieco innego założenia wychodzi za to bohater najnowszego filmu Kanadyjczyka, Denisa Villeneuve – Adam (Jake Gyllenhaal). Otóż, ten z pozoru zupełnie zwyczajny wykładowca historii przez przypadek mierzy się z jakimś poleconym mu przez kolegę z pracy podrzędnym filmidłem, w którym ku jego niekłamanemu zaskoczeniu spostrzega, iż jeden z trzecioplanowych aktorów wygląda dokładnie tak samo jak on. Jakby odbicie lustrzane i to dosłownie. Rodzi się więc obsesja na jego punkcie. Następuje klasyczne i w pełni zrozumiałe szukanie informacji na jego temat w Internecie, oglądanie innych filmów z jego udziałem, w końcu rozpaczliwe zdobywanie adresu i telefonu, aż po narodzenie się w myślach chęci do bezpośredniego spotkania. Sytuacja wymyka się spod kontroli i przekracza kolejne fazy wtajemniczenia, oczywiście w końcu dochodzi do kontaktu, obaj panowie konfrontują ze sobą dwie własne bliźniaczo ukształtowane natury i ciała, przez co na zawsze zmienia się ich życie. Tyle w skrócie i tytułem wstępu, który bez obijania w bawełnę woła do nas już w oficjalnych opisach.
Przyznam się jednak szczerze, że film, a raczej jego późniejsza, o wiele głębsza i zupełnie niespodziewana przeze mnie jego interpretacja, mocno siadła mi na psychę. Wywróciła mą pierwszą, bardzo powierzchowną ocenę całości na lewą stronę, rwąc ją jeszcze po drodze na drobne strzępy. To właśnie głównie na tym etapie swojego nieco zawoalowanego procesu myślowego chciałbym się w tym tekście skupić, dlatego wybaczcie, ale będą spoilery, dużo spoilerów i generalnie poniższe akapity adresowane są bardziej do osób, które ten film już widziały. Także tego, sorry Polsko, czytasz na własne ryzyko. Reklamacji nie uwzględnia się.
Enemy, to jeden z tych obrazów, które ryją banię dopiero po napisach końcowych, kiedy to dochodzi do odbiorcy, czego właściwie był przed momentem świadkiem. Poświęciłem mu trochę czasu i z każdą kolejną minutą ze zdumieniem odkrywałem w sobie zupełnie nowe zapatrywanie się na jego finalny odbiór. Kilka razy byłem świadkiem kiełkowania się w mym lekko zagubionym umyśle nowej teorii, która prawym sierpowym wytrącała mi z rąk poprzednie odkrycia i tak działo się to kilka razy pod rząd. Z ręką na sercu napiszę, że nie pamiętam już, kiedy ostatnio jakiś film sprowokował mnie do aż tylu operacji przeprowadzonych na otwartym sercu. Tym bardziej mnie to fascynuje, bowiem Enemy w gruncie rzeczy nie jest dziełem ani wybitnym, ani też bardzo dobrym, nawet w żadnym fragmencie jego trwania nie można było tego choć w najmniejszym stopniu wymagać. A jednak ukłuł i zasadził ziarno chaosu. O co więc jest tyle bigosu?
Głównie o to, że Villeneuve, to wytrawny filmowy strateg. Zetknąłem się z nim po raz pierwszy cztery lata temu, przy okazji Pogorzeliska, które uplasowałem na drugim miejscu w całym mym filmowym roku 2010. Uderzył mi wtedy do głowy wyjątkowo mocno oraz lekko poprawił raz jeszcze niedawno przy okazji solidnego Prisoners (u nas jako Labirynt - ale nie chciało mi się o nim tu pisać). Po Enemy spodziewałem się więc dalszej kontynuacji jego świetnej passy, oraz być może czegoś nowego, czym mnie ponownie zaskoczy. I cholera, udało mu się, zrobił to. Bez fajerwerków, bez niepotrzebnej sztampy i wyolbrzymionych wykrzykników, za to z wytrawnym, bardzo intensywnym poprowadzeniem całej mocno frapującej mój umysł historii. Dzięki umiejętnie wkomponowanym w całość elementów charakterystycznych bardziej dla kina Lyncha, takich jak: niepokój, psychodelia, a nawet zalążki ocierającej się o surrealizm ekspresji, film momentami na myśl przywodził mi Zagubioną autostradę, co rzecz jasna należy uznać za komplement. Tego się akurat po Kanadyjczyku nie spodziewałem. Krótko mówiąc, facet urzekł mnie formą.
Ale i treścią także, acz ta nie jest taka znów oczywista. Na pierwszy, bardzo powierzchowny rzut oka wydaje się być nawet banalna, wręcz infantylna. Jednak z czasem zacząłem w poczynaniach reżysera dostrzegać ruchy niewidzialnej jego ręki, która imitowała przesuwanie konkretnej figury leniwie pełzającej po szachownicy. Po każdym zagraniu czekał na reakcję i kontrę swojego przeciwnika, czytaj - widza. Przyznaję, to była bardzo smakowita partia szachów, w której chyba jednak ostatecznie poległem, ale za to po wyrównanej walce. Dwie brodate (od wczoraj bojkotuje brody, zwłaszcza u kobiet) postacie, identyczne jak nomen omen dwie krople wody: Adam - historyk i Anthony - aktor, jedno miasto, trzy kobiety - żona w ciąży, piękna kochanka (moja nowa i aktualna miłość - Mélanie Laurent) i matka, oraz zmutowane, przerażające pająki ptaszniki (chyba), to tło, do momentami dusznej rozgrywki i przeprowadzonej psychologicznej debaty publicznej na temat umysłowej kondycji naszego zagubionego we własnym umyśle bohatera.
Opowieść celowo poprowadzona jest według szablonu, dzięki któremu można widza jak najdłużej utrzymać w przekonaniu, iż bliźniaczych facetów jest dwóch. Mnie dopiero w drugiej części, a nawet bliżej końca filmu zakiełkowała w głowie taka myśl, co może i nie świadczy o mnie zbyt dobrze, w sensie, że potrzebowałem na to aż tyle czasu, ale to nawet lepiej, że musiałem się z tym boksować nieco dłużej, gdyż przez to walka ta była o wiele ciekawsza. Sądzę też, że sam reżyser chciał na zasianej w głowie widza niepewności zajechać jak najdalej, może nawet i do samego końca, a po wszystkim zostawić go z rozsypanymi puzzle na podłodze. Masz, siedź tu teraz i układaj - rzekł wsuwając do swojej kieszeni kilka brakujących fragmentów układanki i nalał sobie piwa do oszronionej szklanki.
W dużej mierze właśnie na tym polega kino, które dąży do czegoś więcej niż tylko do miana dostarczyciela prostej, niezaawansowanej umysłowo rozrywki. Psychologiczne nawiasy wepchnęły Enemy w ramiona gry pozorów, epatowania większymi i mniejszymi kłamstwami, do permanentnego oszukiwania widza, zabawy w chowanego, ciągłego niedopowiedzenia oraz do pozostawiania po sobie licznych znaków i drogowskazów. Ale ja akurat lubię taką grę i interakcję z reżyserem. Dobry film musi mieć w sobie coś z szui i być skurwielem, trzymać w napięciu i pełnym skupieniu do końca, a zaraz po nim powinien cię jeszcze obrzygać.
Enemy naszpikowany jest przyjemną dwuznacznością oraz zmową tajemniczego milczenia. Villeneuve podążając z kamerą za postępującą głowie Adama obsesją na punkcie swojego sobowtóra, pozostawia za sobą liczne drogowskazy, które prowadzą widza (ale tylko tego bystrego) do finału. Sęk w tym, że za linią mety wcale nie jest lżej i jaśniej. Tu też nadal jest ciemno i duszno od nadmiaru kiełkujących w głowie interpretacji. Po seansie oraz chwili przemyśleń, puściłem sobie film raz jeszcze, by już w trybie szybkiego podglądu wyłapywać z obrazu już znacznie oczywistsze dla mnie oczywistości. I chyba właśnie dopiero wtedy ułożyłem sobie w głowie sens tej opowieści, acz rzecz jasna, pewności co do wyciągniętych w ten sposób wniosków mieć żadnej nie mogę.
Adam i Anthony są więc dla mnie jedną i tą samą osobą, konkretniej to Adamem, mężem i przyszłym ojcem, który w wyniku zalęgłych się w jego głowie lęków przed ogromną odpowiedzialnością, przed otaczającymi go kobietami i przed samym sobą, stworzył swoje alter ego i pozwolił mu zamieszkać we własnym umyśle. Klasyczne rozdwojenie jaźni. Przykładny mąż i wykładowca historii z aktorskimi ciągotami, który zdradza żonę z cycatą blondyną, uczęszcza do dekadenckiego sex klubu oraz prowadzi bardziej luksusowe życie, staje się antytezą dla nudnego profesora (teza). W wyniku postępującej konfrontacji obu światów dochodzi do wojny wewnątrz jego umysłu, przez co kumulująca się w nim teza i antyteza zaprowadza Adama na jeszcze wyższy poziom świadomości niszcząc po drodze wszystko to, co go otacza, łącznie z jego podświadomością.
Aby doprowadzić widza do takich, lub mniej więcej zbliżonych wniosków (sam nadal nie wiem, czy rozkminiłem wszystko jak należy), Villeneuve wzbogaca odbiór swoimi psycho wstawkami np. w postaci zmutowanych pająków, które najpewniej symbolizują paniczny strach Adama przed odpowiedzialnością, ojcostwem, małżeństwem i kobietami. Rozsypuje też na planie liczne drogowskazy, które w permanentnych ciemnościach prowadzą za rękę nasze zbłąkane szare komórki. Warto więc w tym filmie zwracać uwagę na detale. Na spacerującą kobietę z głową pająka, na liczne sieci pajęczyn, które ukazują się na ekranie w postaci pękniętej szyby samochodu, czy też w systemie okablowania miejskich latarni. Nawet zwykły plakat wiszący na trzecim planie wypożyczalni video coś sobą w tym świecie symbolizuje. Jest to wyborna zabawa w Sherlocka, w łączenie ze sobą porozrzucanych po taśmie filmowej przedmiotów i faktów, które po ostatecznym zebraniu do jednego pudełka dostarczają odbiorcy multum satysfakcji.
Denis Villeneuve po raz kolejny więc stworzył bardzo smakowity rarytas naznaczony własną pieczęcią jakości, który z wielką rozkoszą wierci dziurę w naszych głowach. Podczas tego mozolnego procesu świdrowania ani przez moment nie pozostawia swych odbiorców w spokoju. Bawi się w najlepsze naszą bezradnością. Klincz ten trwa do momentu, kiedy odbiorcy uda się w końcu przebrnąć przez cały w imponujący sposób rozbudowany tor przeszkód. Nieskrywana satysfakcja z osiągnięcia mety dodaje filmowi tylko uroku. A że to nie będzie lekka i przyjemna przebieżka, reżyser zdradza nam to już na samym początku serwując złotą myśl: "Chaos, to nierozszyfrowany porządek". Świetne, intensywne, duszne i absorbujące kino, ale nie potrafię go ocenić wyżej niż na czwórkę. Najgorsze jest jednak to, że nie umiem teraz tego racjonalnie wytłumaczyć. Po prostu cieszę się, że mam ten film już za sobą.
4/6
IMDb: 7,0
Filmweb: 6,5
Ja mam taką teorię spiskową. To wszystko to nauczyciel. Kiedyś tam był podrzędnym aktorzyną, nie szło mu, zagrał jakieś rólki w dziwnych filmach, nagle żona zaszła w ciążę, trzeba było się zaopiekować, wziąć odpowiedzialność itd. więc zmienił pracę na "normalną". Etat na uczelni jednak jakiś tam stały dopływ gotówki daje. Aktor w głowie nauczyciela to takie rozdwojenie jaźni. Wypadek samochodowy - powrót do normalności, jestem tylko ja, nauczyciel i muszę się z tym pogodzić. Przyszło mi to do głowy, bo tak: podczas rozmowy z matką padają słowa, w stylu "przestań bawić się w marnego aktorzynę". Matka częstuje syna jagodami, ten mówi, że nie lubi (aktor jadł i lubił bardzo), matka "oczywiście, że lubisz", czyli, że syn wypiera już pomału z głowy myśl, że był aktorem. No i żona, która przyszła na uczelnię, smutna i płacząca, dlaczego? Bo jej własny mąż jej nie poznał, bo żona wie, że mąż ma zrytą psychę. No a pająki to oczywiście omamiające i łapiące w swą sieć kobiety. I ta zaspana końcówka....człowiek myśli, że już nic się nie wydarzy, a tu nagle na piszcząca ohyda na ścianie. Do teraz ją widzę, a film oglądałam prawie dwa tygodnie temu. Fuj.
OdpowiedzUsuńFilm rzeczywiście ryje banię i po napisach zostawia cię z pytaniem: O co k.. chodzi?
OdpowiedzUsuńJak ktoś czyta po angielsku polecam jego rozkminkę na blogu shot on 35.