Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Art House. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Art House. Pokaż wszystkie posty

środa, 10 września 2014

Smak wojny

Mandarynki
reż. Zaza Urushadze, GEO, EST, 2013
90 min. Art House
Polska premiera: 6.06.2014
Dramat, Wojenny



Sytuacja polityczna i ekonomiczna na Ukrainie ciągle jest wysoce dramatyczna, a wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na to, że będzie tylko gorzej. Ledwie tysiąc kilometrów od naszej wschodniej granicy oraz względnego świętego spokoju naparzają się artylerią po głowach. Na naszych oczach wykrwawia się kolejny europejski kraj, acz tak po prawdzie, to raczej zlepek różnych narodowości jakie zostały upchnięte bez ładu i składu w jeden organ państwowy lat temu dwadzieścia trzy. Osobiście uważam, że i tak nadspodziewanie długo istniała Ukraina w swych jakże ekstremalnych i niedorzecznych granicach geopolitycznych oraz etnicznych. To po prostu prędzej czy później musiało się tak skończyć, wielki rosyjski niedźwiedź wiecznie spał przecież nie będzie. Niemniej im dalej nam do tego niedźwiedzia, tym lepiej. Dla nas wszystkich. Dlatego też, mimo, iż Ukraińców specjalną sympatią nie darzę, to jednak trochę kibicuję im w walce z imperialnym najeźdźcą, który w głębokim poważaniu ma cały cywilizowany świat. Z czystego pragmatyzmu - lepiej mieć Putina te 1200 km od siebie, niż pukającego kałachem w graniczny szlaban i budkę strażniczą. Choć też z drugiej strony… jeśli jego rakiety będą chciały wylądować przed Belwederem, to po prostu to zrobią, bez pytania nikogo o zgodę.

Wojny na świecie tak nam już obrzydły, że one po prostu gdzieś tam sobie istnieją obok nas, w telewizji, w gazetach, a my i tak jak gdyby nigdy nic kupujemy sobie nowe buty, rodzimy dzieci i zbieramy na All Inclusive w Hurghadzie. Poniekąd słusznie, bo na co ofiarom wojen nasz lament, płacz i modły? Bardziej przydałyby im się nasze pieniądze, ale z nimi jest już tak, że nie lubimy się nimi dzielić, zwłaszcza z obcymi. Ludzie zabijali się od samego początku swojego istnienia, ot, selekcja naturalna. Między innymi właśnie dlatego nasz świat nie jest dziś tak przeludniony jak dajmy na to Indie, albo salony Media Markt podczas wietrzenia magazynów. Smutna to i być może nieco brutalna refleksja, ale to właśnie m.in. dzięki wojnom i co za tym idzie także religiom, oraz dzięki klęskom żywiołowym, a nawet i pijanym kierowcom możemy dziś być wdzięczni za to, że my, konkretnie my sami jeszcze żyjemy i że możemy od tak wejść do lasu i pobyć sobie przez chwilę w liczbie pojedynczej.

Tak więc jeśli gdzieś się dziś zabijają w imię ojczyzny, narodu, Boga, czy też kawałka ziemi (najczęściej dzieje się to o wszystko naraz), to świat to mimowolnie akceptuje, bo nie ma wyboru. Dziennikarze mają o czym pisać, stacje informacyjne jarają się swoją oglądalnością, politycy mają nad czym deliberować na tajnych naradach w vip roomach, a większe cwaniaki na każdym zbrojnym konflikcie zarabiają grube miliony. No bo przecież ktoś musi dostarczyć broń obu stronom, ktoś potem musi odbudować zniszczony kraj, dać kredyty, nieść „pomoc humanitarną”, przejąć do cna rozpieprzoną gospodarkę i okraść przy okazji z ropy, czy też z innych surowców naturalnych. Wojna jest zawsze kapitalnym interesem, dla wszystkich, rzecz jasna poza zwykłą miejscową ludnością na którą spadają bombki pokoju, ale kto by się tam nimi, być może za wyjątkiem kandydatek na Miss World przejmował.


Mandarynki w reżyserii Gruzina Zazy Urushadze opowiadają właśnie o takiej traumie miejscowej ludności siłą wciągniętej w polityczny konflikt. Ale nie tylko, także o bezpośrednio zainteresowanych uczestnikach wojennej potyczki – żołnierzach/separatystach/ochotnikach/jak zwał tak zwał. Co prawda opowieść ta dotyczy zupełnie innego konfliktu niż poruszony na wstępie, bowiem cofa nas do lat 1992-93, do Wojny Abchaskiej, niemniej multum geopolitycznych naleciałości, także faktów historycznych i myśli przewodnich wydaje się być jak najbardziej aktualne z tym, co się dzieje dziś na wschód od Hrebenne. Łatwo odnaleźć w tej historii punkty wspólne odnoszące się właśnie do aktualnej sytuacji na Ukrainie, oraz generalnie do całej postsowieckiej tykającej bomby z opóźnionym zapłonem.

Film jest koprodukcją gruzińsko-estońską, a jak powszechnie wiadomo, oba narody, delikatnie rzecz ujmując, nie lubią "braci" moskali. Tak jak i my dostały porządny od nich wycisk, mają z nimi też od lat mocno na pieńku. Gruzja nadal nie zaleczyła starych ran i ciągle zmaga się z wewnętrznym konfliktem, z dążeniami prorosyjskiej Abchazji i Osetii Południowej do oderwania się ze swoich aktualnych granic. Estonia zaś drży przed potencjalną rosyjską agresją, która to po wykończeniu Ukrainy chętnie i ponownie zadomowiłaby się na dłużej właśnie w tym małym i sympatycznym nadbałtyckim kraju. Zresztą, kacapy już teraz wjeżdżają jak do siebie i uprowadzają na obcym terenie wysokiego rangą funkcjonariusza miejscowych służb bezpieczeństwa. W dodatku dzień po szczycie NATO i zaledwie kilka dni po wizycie Obamy w Tallinie. Jedna mała akcja, która dała całemu światu błyskotliwy pstryczek w nos. Tak, Putin lubi wszystkim pokazywać wała w świetle jupiterów.

Mandarynki pozbawione są jednak zbyt nachalnej propagandy, nie są specjalnie ani antyrosyjskie, ani antygruzińskie, nie są też antychrześcijańskie, czy antymuzułmańskie, są antywojenne. Po prostu. Ale też, nie aż tak, że wojna jest okropnie zła sama w sobie, że kochajmy się i miłujmy ponad podziałami, bla bla bla i gołąbki pokoju. Nie. Jest to szalenie mądra, wzruszająca, a jednocześnie bardzo minimalistycznie poprowadzona opowieść, być może i pozbawiona wielu wystrzałów, wybuchów bomb i w ogóle nie wiadomo jakich scen batalistycznych, ale mimo to dotyka ona istoty wojny tak bardzo wyraziście, że aż czuć ją pod opuszkami własnych palców. Reżyser opowiada głównie o ludzkich, pozbawionych sztuczności emocjach, o mądrości i głupocie, o życiu człowieka zwyczajnego, także o wojnie widzianej z punktu widzenia jego, jak i bijącego się w niej w roli głównej żołnierza. Oczywiście, że punktuje głupotę, pychę, nienawiść i agresję, ale też robi to w sposób bardzo naturalny, nieinwazyjny i niejednoznaczny. Mam wrażenie, że Urushadze celowo unika osądzania i szufladkowania, pozostawiając tą robotę swoim odbiorcom. Tak jest uczciwie.


Skąd w ogóle ten tytuł? Mandarynki są jedyną radością i celem samym w sobie dwójki naszych bohaterów - Estończyków, którzy niegdyś od lat zamieszkiwali teren Abchazji. Kiedy wybuchła wojna, ich rodziny, dzieci, także inni sąsiedzi pouciekali z zagrożonych terenów, większość z nich powracając do Estonii. Ivo (Lembit Ulfsak) i Margus (Elmo Nüganen) postanowili zostać, bo raz, że tu jest ich dom, dwa, mają swoją plantację mandarynek, którymi przecież trzeba się opiekować, potem zebrać, poukładać do własnoręcznie przygotowanych skrzynek i finalnie sprzedać, żeby mieć z czego żyć. Biznes w czasie wojny, co specjalnie nie dziwi, raczej im jakoś nie idzie, ale póki kule nie świszczą im nad głowami, to da się tu jeszcze jakoś żyć. Jednak wszystko się zmienia, kiedy na ich terenie pojawiają się oddziały walczących ze sobą Gruzinów z prorosyjskimi siłami abchaskiej republiki pełnej najemników, wśród których najwięcej było chyba Czeczeńców. Teoretycznie neutralna Rosja wspierała siły abchaskie i zaopatrywała w sprzęt wojskowy, przez co wojska gruzińskie ostatecznie musiały dać za wygraną i do dziś teren Abchazji jest neutralnym, acz nieuznawanym przez władze w Tbilisi pseudo państwowym organem, jednym z wielu na tym łez padole.

W wyniku walk w najbliższej okolicy naszych bohaterów, do domu Ivo trafiają ciężko ranni w potyczce Gruzin, oraz Czeczen. Dwie strony konfliktu, w jednym domu, oddzieleni cienką ścianą i pilnowani przez estońskiego starca oraz jego młodszego pomagiera od mandarynek. Multi-kulti, ale tym razem w dobrym tego słowa znaczeniu. Jesteśmy od teraz świadkami wspaniałych międzyludzkich relacji jakie zawiązują się pomiędzy całą naszą czwórką. Na naszych oczach widać mentalną przemianę dwóch dotąd sobie obcych ludzi – śmiertelnych wrogów, którzy dając słowo honoru swojemu gospodarzowi i wybawicielowi, zobowiązują się do życia pod jednym dachem we względnym pokoju. Przynajmniej do czasu, kiedy nie wyzdrowieją i wrócą do pełni sił. W tej historii jest wszystko to, co jest potrzebne, by uwierzyć w potęgę i siłę człowieczeństwa. Mądrość i upór starca, naiwność i krótkowzroczność nieco narwanych młodych, także nienawiść i agresja, ale też honor, bohaterstwo i waleczność, wartości piękne, zacne i szlachetne, zwłaszcza, gdy są ukazane na tle wojennej rzeczywistości.

Piękny i jakże mądry jest to film. Zdecydowanie warto iść na niego do kina i trochę się wyciszyć, pomyśleć, wzruszyć, także pośmiać, bo w filmie jest też trochę zabawnych dialogów. Nie skreślajcie go z góry tylko dlatego, że jest estońsko-gruziński. To tylko dodaje mu pożądanego przez dobry smak pieprzu. Poza tym kto lepiej niż Gruzin jest w stanie opowiedzieć ich własną historię? Ale jeśli jednak ktoś nie chce podążyć za moją namową, to niech skorzysta z głosów publiczności zeszłorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego, która to miała czelność wybrać go najlepszym filmem festiwalu. Od początku istnienia tego plebiscytu, od lat już trzydziestu, warszawska publika nie postawiła jeszcze na zły film. Mnie niestety przed rokiem zabrakło na niego czasu, trochę go też chyba nie doceniłem, później żałowałem tego przez wiele miesięcy, ale dziś cieszę się, że trafił w końcu na ekrany polskich kin. Gdzieniegdzie jeszcze go grają, idźcie zobaczyć jak smakuje wojna. To lepsze niż Fakty i Wiadomości.

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,1


wtorek, 4 stycznia 2011

Big Brother Russia

Jak spędziłem koniec lata
reż. Aleksei Popogrebsky, RUS, 2010
124 min. Art House
Polska premiera: 7.01.2011



Czasem nawiedza mnie pewna szalona myśl. Jest na wskroś pozbawiona logiki i zwyczajnie głupia, ale lubię kiedy o niej myślę. Chciałbym kiedyś wyjechać gdzieś daleko, by w trudnych warunkach i z dala od cywilizacji, wytrzymać przez dłuższą chwilę samemu ze sobą. Nie wiem po co, ale siedzi we mnie gdzieś głęboko potrzeba sprawdzenia się, oraz wystawienia na próbę swoich codziennych przyzwyczajeń i nałogów. Czasem więc wyobrażam siebie jako żeglarza opływającego samotnie kulę ziemską, albo jako pracownika stacji polarnej gdzieś na odludziu zimnej północy. Jeśli ktoś z was lubi czasem poddać się podobnej wizji z pogranicza surowego nihilistycznego egzystencjalizmu, to Jak spędziłem koniec lata, jest filmem w sam raz dla nas.

Rosyjskie kino już dawno przegoniło dokonania naszego rodzimego przemysłu filmowego. Przestałem więc co chwila popadać w stan permanentnego zdziwienia i zachwytu. Przyzwyczaiłem się już do ich wysokiego poziomu nie tylko pod kątem czysto technicznym, ale (przede wszystkim) po kątem merytorycznym. Nie inaczej jest i tym razem.

Nagrodzony na ubiegłorocznym Berlinale film Alekseia Popogrebsky’ego jest bardzo interesującym obrazem, który dokonuje analizy z konieczności zespolonych ze sobą dwóch różnych światów. Świata dojrzałości, mądrości i życiowego doświadczenia, ze światem młodzieńczej werwy, naiwności i głupoty. Młodego Pawła, świeżo upieczonego studenta na praktykach zawodowych, oraz starszego Siergieja, etatowego pracownika instytutu meteorologicznego, reżyser wysyła daleko na północ i zamyka z dala od cywilizacji. W stacji badawczej na wyspie Aarczym na Oceanie Arktycznym.

W bardzo surowych i odpychających wszystkich przyzwyczajonych do luksusów tego świata warunkach, dwójka skazanych na siebie mężczyzn, wypełnia misję w służbie nauki. Codzienne drobiazgowe obserwacje zjawisk meteorologicznych, poprzedzone są monotonią, nudą i przymusową koegzystencją z okoliczną fauną i florą. Noc polarna gwarantująca jasne niebo przez 24 godziny, tylko wydłuża ich egzystencjalny marazm. Nieliczne przyjemności kończą się na podjadaniu resztek zmagazynowanych słodyczy, słuchaniu muzyki na słuchawkach, oraz łowieniu ryb.

W chwilach odosobnienia i przez konieczność obcowania ciągle z tą sama twarzą, z czasem rodzą się w człowieku myśli szalone i irracjonalne (to zupełnie jak w małżeństwie ;)). Opowieść ta jest właśnie ilustracją narodzin konfliktu poczętego właściwie z niczego, który koniec końców doprowadza niemal do tragedii. Misja na bezludnej wyspie jest dla dwójki naszych bohaterów prawdziwą kuźnią charakterów. Testerem ich wewnętrznej siły i wykrywaczem kłamstw dla ich słabości. Popogrebsky pokazuje jak cienka granica dzieli nas wszystkich od szaleństwa, oraz jak bardzo słabi jesteśmy w sytuacjach zwyczajnych, ale oderwanych od norm dnia codziennego.

Podoba mi się także wszech otaczający mnie minimalizm w przekazie. Oszczędność słów, gestów i emocji. Szorstka oraz męska, sprowadzona tylko do niezbędnego minimum komunikatywność. Piękne zdjęcia i okoliczności przyrody. Surowa i naturalnie autentyczna scenografia, oraz wysokich lotów operowanie obrazem i ciszą. Wszystko to sprawia, że moje szaleńcze myśli, które proponują mi czasem oderwanie się od monotonii dnia świstaka, oraz psychiczne wyalienowanie, co prawda znajdują swe ukojenie, ale też nagle przytomnieją. Uzmysławiam sobie wtedy, że porzucenie w jednej chwili wszystkiego co mamy, wcale nie musi być lekarstwem na nasze codzienne problemy. Te siedzą przede wszystkim w naszych głowach i żadne, nawet najpiękniejsze okoliczności przyrody ich z niej nie wykurzą. Co najwyżej na chwilę tylko zamrożą. Mądry film. Od piątku w naszych kinach.

4/6