Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oscary. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oscary. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 stycznia 2020

A Virtual Reality Soldier Simulator

1917
reż. Sam Mendes, USA, GBR, 2019
119 min. Monolith Films
Polska premiera: 24.01.2020
Dramat, Wojenny, Historyczny


Kupiłem sobie proszę ja was nową i zachwalaną wszędzie grę, taką na konsolę. Co prawda spóźniłem się z nią na Sylwestra, no ale teraz przynajmniej można ją kupić taniej w promocji. Gra ta jest trochę brutalna, bynajmniej nie dla gówniaków, zabiera nas bowiem do okopów pierwszej wojny światowej i robi z mózgu kisiel. Jest bardzo realistyczna, aż czuć swąd porozścielanych wszędzie gnijących ciał żołnierzy. Świetne odwzorowane lokacje, zaś grafika, no ja nie mogę, wprost wgniata w fotel. Podobał mi się także sposób sterowania jednej z dwóch głównych postaci jakie mamy do wyboru, jest wręcz intuicyjny i łatwy w opanowaniu. Ogólna grywalność tej symulacji stoi na bardzo wysokim poziomie, acz trochę szkoda, że do wyboru mamy tylko jedną misję, którą, jak się sprężymy, można przejść w dwie godziny. Niemniej polecam bardzo. Gra ta nazywa się „1917” i ponoć dostała już nawet kilka jakichś nagród, z tych bardziej liczących się.

Właściwie to po tym wstępie mógłbym już poprzestać swojego wywodu i dalej nic nie pisać, ale wtedy pewnie nazwalibyście mnie chujem, a ja nie lubię być tak nazywany. Zgoda. 1917 Sama Mendesa zasługuje na zdecydowanie więcej akapitów. To bardzo gruby tytuł na tle setek chudych i to z kilku powodów.

Po pierwsze, z powodów stricte konstrukcyjnych i technicznych. Sposób realizacji nie jest typowy i często spotykany w kinie, i to pomimo tego, że nie jest też czymś nowatorskim na tle wielu wcześniejszych podobnych produkcji, to jednak zwraca na siebie uwagę i powoduje, że obcowanie z tym kawałkiem mięcha dostarcza dodatkowych smaczków, acz zapewne te docenione zostaną przez niewielu. Historia zawarta w filmie, przynajmniej w teorii, przedstawiona jest widzowi za pośrednictwem jednego, niekończącego się ujęcia kamery stale podążającej za bohaterami z punktu A do B, co oczywiście nie jest do końca prawdą, bowiem cięcia istnieją i jest ich zapewne całkiem wiele, są one jednak bardzo dobrze zakamuflowane, co nie zmienia faktu, że odczucie ciągłości i spójności realizacyjnej przy pochłanianiu tegoż befsztyczka jest jednoznaczne. To jest przede wszystkim dobry chwyt marketingowy, ale też nie sposób nie pochylić nisko głowy z uznaniem przed autorem zdjęć, którym jest nie kto inny, jak sam mistrz w swoim fachu - Roger Deakins.

Po drugie, z powodów stricte historycznych. Pierwsza wojna światowa nie jest częstym bywalcem w mainstreamowym kinie, by nie napisać wprost, że nie bywa tam prawie w ogóle. I nic dziwnego. „Wielka Wojna” była zderzeniem XX-wiecznej techniki z XIX-wieczną strategią i taktyką, a główne działania wojenne miały charakter pozycyjny. W praktyce oznaczało to mniej więcej tyle, że dwie walczące ze sobą armie zatrzymywały się w pewnym momencie natarcia na liniach frontów, które ciągnęły się na niespotykanej dotąd długości i wzajemnie ostrzeliwały się czym popadnie. Żołnierze często pozbawieni ze sobą łączności siedzieli w labiryntach okopów i w schronach. Oddzieleni byli od siebie nawzajem polami minowymi oraz zasiekami z drutów kolczastych, które co pewien czas jedni i drudzy próbowali przełamać robiąc wyłom w obronie wroga, co najczęściej kończyło się jednak dużymi stratami i tylko chwilowym zyskaniem małego fragmentu obronnej linii wroga. Ten z kolei dążył do jego szybkiego odzyskania, co koniec końców pochłaniało z jednej jak i drugiej strony ogromną ilość strat w ludziach i tym samym nie prowadziło to do żadnego rozstrzygnięcia. Z punktu widzenia widowiskowości kinowej – nuda. Coś, jak partia szachów wybornych sowieckich szachistów. Jak więc zrobić z tego porywający współczesnego rozkapryszonego widza film wojenny z elementami kina akcji i do tego jeszcze odnieść sukces?


Sam Mendes poprosił o potrzymanie mu złocistego nektaru bogów i wziął się do pracy. Postanowił tą „nudę” wykorzystać w pełni i wycisnąć z niej całą esencję, by na podstawie niezwykle prostej historii, opartej z resztą na prawdziwych faktach, zmaterializować na ekranie tamtejsze piekło wojenne w sposób nie tyle widowiskowy, co też bardzo realistyczny, a przy tym wiercący dziurę w głowie widza. Wziął za chabety dwóch młodych brytyjskich chłopaków odpoczywających chwilowo pod drzewem między jednym natarciem, a drugim, starszego szeregowego Blake’a oraz kaprala Schofielda i poprzez rozkaz wydany im przez generała Erinmore wysłał ich z niezwykle ważną, iście straceńczą misją polegającą na przedostaniu się za linię wroga do 2 pułku piechoty z Devonshire z rozkazem adresowanym do pułkownika Mackenziego, od czego zależeć będzie życie 1600 żołnierzy. 24 godziny, marsz z punktu A do punktu B przez linię frontu, ziemię niczyją, splądrowaną i boleśnie doświadczoną przez wycofujących się Niemców. Bułka z masłem. Teoretycznie można by tą historię opowiedzieć w gromkim towarzystwie już przy pierwszym piwie, by już przy drugim zapomnieć o czym ona w ogóle opowiadała. W praktyce jednak panowie Mendes i Deakins zrobili bardzo wiele, by do tego jednak nie doszło, co, mówiąc wprost, w dużym stopniu im się udało.

Dla mnie, trochę psychofana techniki kręcenia filmów i przedstawiania mi ich z punktu widzenia stricte realizacyjnego, to była prawdziwa rozkosz dla oczu. Może nie tak wielka jak biust Salmy Hayek, ale też patrzyłem na to wszystko z niekłamanym zachwytem i zarazem z wielkim podziwem. Jak wspomniałem wyżej, pierwsze linie frontu bazowały wtedy na niekończących się labiryntach okopów i właśnie to scenograficzne katharsis udało się twórcom filmu zobrazować w 1917 procentach. Batalistyka również nie pozostawia wiele do życzenia, może poza kilkoma scenami, z których można wywnioskować jedno, że szkopy kompletnie nie umiały strzelać do ruchomego celu i to nawet z bliskiej odległości, co niektórych pewnie będzie trochę razić w oczy, mnie w sumie też raziło, ale i tak w końcu machnąłem na to ręką. Da się to obronić. Poza tym cały ten syf, zgnilizna, odór rozkładających się ciał i padające trupy jeden po drugim, także permanentne błoto, brud, szczury wielkości psów i ogólnie cały ten nędzny i przytłaczający swym koszmarem wojenny krajobraz przedstawiony został w sposób bardzo przekonujący łamane na wstrząsający. I to, co podoba mi się tutaj najbardziej, twórcy nie zrobili tego w sposób hmm… inwazyjny, i już tłumaczę co mam na myśli.

Film pozbawiony jest moralizatorskiego tonu, nie ma w nim krzty patosu, ani też gloryfikowania tudzież osądzania jednej ze stron konfliktu. Nawet ciężko tu o charakterystyczny antywojenny wydźwięk, acz z pewnością wielu go w nim dostrzeże. 1917 ogląda się raczej jak sprawnie nakręcony dokument, którego celem nadrzędnym jest przekazanie odbiorcy suchych faktów i informacji. Wróg jest tu wrogiem, rozkaz rozkazem, a zabijanie zabijaniem. Nie ma czasu na zastanawianie się nad sensem, ideą, nie ma też czasu na zaczerpnięcie świeżego powietrza. Kto zaczyna w tym pozbawionym nadrzędnych cech człowieczeństwa tyglu myśleć, ten zaraz ginie. To są zupełnie oczywiste mechanizmy obronne oraz instynkty samozachowawcze ludzi, w tym przypadku żołnierzy wysłanych na front, którzy pragną w tych trudnych warunkach tylko jednego - przetrwać. Albo on ukatrupi mnie, albo ja jego. Proste jak... wiecie co.


Myślę, ba, widuję to prawie codziennie, że tej szalenie prostej i zero-jedynkowej postawy chyba nigdy już nie zrozumieją wszech maści współcześni antywojenni pacyfiści w kapciach namawiający cały świat do wzajemnego miłowania się i pokoju, jednocześnie kompletnie nie ogarniając kuwety, historii, polityki i faktów. Oni powinni się tym filmem trochę zawieść. Narrator Mendes nie sili się na jakieś wymuszone przez współczesne normy społeczne moralitety. Być może gdzieś między wierszami mówi, że każda wojna jest złem samym w sobie, niby pokazuje zupełnie niepotrzebną, często bezsensowną, a nawet przypadkową śmierć jednostek, ale opowiada nam o tym w sposób chłodny, uczciwy. Nie próbuje zawracać kijem rzeki, raczej dostojnym głosem Krystyny Czubówny czytającej o krwawych drapieżnikach i ich ofiarach mówi, że tak już po prostu w przyrodzie jest i to od zarania dziejów. Że czasem nasi chłopcy i synowie, mężowie i ojcowie muszą iść się bić, za nas i dla nas, dla celów wyższych, których może nie wszyscy rozumiemy i nie zawsze się z nimi zgadzamy. Nic i nikt tego nie zmieni, choć nadal próbuje wielu. Możemy za to pamiętać o tych, którzy zginęli, którzy poszli się bić, którzy polegli, lub zwyciężyli, o których zapomniał już cały świat. Wszyscy zasługują na pamięć. Zasługują na takie filmy.

W 1917 podobało mi się także to, że pomimo tego, iż na ekranie nieco więcej zaczyna się dziać dopiero po kilkudziesięciu minutach, to cały czas i od niemal samego początku siedziałem na zaciśniętych pośladach. Nie, to nie przez pewną potrzebę fizjologiczną, tylko przez umiejętne przykuwanie mojej uwagi do ekranu nawet w chwilach, gdy sytuacja tego nie wymagała. Kolejny z plusów - Brak znanych i oklepanych gęb na ekranie. Oczywiście mamy Colina Firtha, mamy też Benedicta Cumberbatcha, ale tylko w epizodycznych rolach, natomiast nasi główni bohaterowie, to, przynajmniej dla mnie, bardziej nołnejmy (przynajmniej do dziś), dzięki czemu oglądając ich poczynania nie miałem w głowie żadnych skojarzeń z innych filmów z ich udziałem. Dodaje to bardzo przyjemnego w odbiorze poczucia naturalności, tak rzadkiej w mainstreamowym kinie. Na co dzień skazani jesteśmy na aktorów z top listy, zwłaszcza w pierwszym planie, ale też z drugiej strony, czy George MacKay nie zapukał właśnie do tejże topki?

Kończąc swój wywód, bo też nie ma sensu więcej pisać o dziele niemal kompletnym i bardzo udanym, nadmienię, że 1917 może i nie jest dziełem monumentalnym, pozbawione jest patosu i widowiskowości, nie uświadczymy w nim także spektakularnych wybuchów, epickich walk, efekciarstwa i eksplozji, daleko mu do Szeregowca Ryana, czy ubiegłorocznego Midway, raczej bliżej mu do Dunkierki nakręconej w stylu Zjawy, to i tak jest to produkcja wyjątkowa i awangardowa już w swoim źródłowym zamyśle. Cenię ten film raz, za odwagę w procesie realizacyjnym, dwa, za podjęcie się trudnej i z pozoru niemal niewykonalnej misji. To prawie tak, jakby mało urodziwy i pryszczaty młodzieniec w swetrze informatyka miał wyrwać w nocnym klubie najlepszą laskę na imprezie. Aby to się udało musisz dać z siebie coś ekstra, coś, czego nikt, a zwłaszcza ta laska się nie spodziewa. Mendes & Deakins (Newman za muzykę w sumie też) by wyrwać najlepszą niewiastę na imprezie, czyli nas wszystkich, dali od siebie niezwykłe zdjęcia, kadry i ujęcia, którymi naszkicowali jeden z najpiękniejszych obrazów o piekle wojny w okopach. Nocne sceny z płonącego miasteczka oraz bieg młodego kaprala wzdłuż szturmującego okopu to właśnie te supermoce, którymi zdobywa się wszystko, rządy dusz, cały świat i najlepsze dziewczyny na imprezie. Właśnie dla takich scen chodzę do kina.








wtorek, 19 lutego 2019

Dworskie życie celebrytów - koloryzowane

Faworyta
reż. Yorgos Lanthimos, GBR, USA, IRL, 2018
120 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 8.02.2019
Dramat, Kostiumowy, Biograficzny, Historyczny




Gdyby światem rządziły kobiety, to może faktycznie nie byłoby wojen, za to wszystkie państwa byłyby na siebie poobrażane, a w notach dyplomatycznych przekazywałyby sobie sakramentalne „domyśl się”. Ten stary jak zawód kurtyzany dowcip, który od lat krąży po sieci w postaci memicznej ma w sobie tyleż samo z prawdy, co i z nieprawdy, ale w autorskim spostrzeżeniu Greka Yorgosa Lanthimosa wydaje się być bardziej namacalny od grzybów po deszczu. Ekranizacja kilku ostatnich lat z życia Królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii - Anny Stuart - ukazuje cały ten dworski zgiełk; polityczne intrygi, miłosne domino, oderwanie od rzeczywistości oraz nieznośne rozpasanie i rozkapryszenie elit właśnie z punktu widzenia kobiet. Trzech kobiet.

Nie oznacza to wcale, że film jest przewidziany głównie dla tych co siusiają na siedząco, acz przyznaję, że to przede wszystkim kobiety znajdą tu dużo fajnych świecidełek dla siebie. Jednak według mnie Faworytę powinni obejrzeć również Panowie. Nie dlatego, że Emma Stone pokazuje cycki (acz jest to też jakiś powód), bardziej dlatego, że każdy z nas, samców Alfa, a nawet Beta wygrzebie stąd także coś i dla siebie. Ja na ten przykład dostrzegłem w nim wiele ciekawych nawiązań do świata współczesnego, do typowych relacji damsko-męskich i damsko-damskich takoż, także do sposobu traktowania społeczeństwa przez elity oraz sposobu zarządzania państwem (ale pasuje też np. do małej firmy) tak, jakby się grało w Monopoly.

Film bazuje na prawdziwych wydarzeniach z początku XVIII wieku i ukazuje wycinek dworskiego centrum dowodzenia wszechświatem za którego konsoletą siedzi pierwsza monarchini w Wielkiej Brytanii, Królowa, a może nawet i DJ, Anna (Olivia Colman). Wgłębiając się nieco w lekcję historii, bo to w końcu film historyczno-kostiumowo-biograficzny, więc warto byłoby co nieco wiedzieć przed napoczęciem lektury, można szybko wywnioskować z faktów, iż Królowa Anna nie była najlepsza w rządzeniu, acz na pewno na jej duży plus należy zapisać historyczne pierwsze zjednoczenie Szkocji i Anglii do jakiego doszło za jej panowania, niemniej i tak lepiej jej szło w zakulisowych dworskich skandalach oraz w pochłanianiu dużych ilości brandy. Dziś brukowce typu Sun, czy Daily Mirror miałyby niezłe używanie, ale w osiemnastym wieku poza królestwem żyło się na tyle, na ile pozwalała monarchia i wojsko, więc wieśniaki dupy cicho. Można więc rzecz, że zasadniczo do dziś nic się nie zmieniło. Z tą drobną różnicą, że mamy Internet.


Królowa Anna była schorowana i delikatnie rzecz ujmując, niezbyt zrównoważona emocjonalnie. Nie doczekała się potomka, mimo, iż próbowała do skutku. Ciężko było ujarzmić jej codzienne oraz chybotliwe jak łódź podczas sztormu kaprysy, zatem królestwem w tych trudnych czasach wojny pomagała zarządzać z tylnego fotela jej młodsza przyjaciółka, a przy zupełnej okazji także kochanka - Sarah, księżna Marlborough (Rachel Weisz). Kobieta wyjątkowo przebiegła, cyniczna i gibka na umyśle, która dla dobra kraju trzymała w umiejętnym szachu w pełni sterowalną Królową, która traktowała ją jak swoją prawą rękę i to bynajmniej nie tylko podczas łóżkowych igraszek. Nie było to specjalnie trudne, gdyż ta często bardziej martwiła się o swoje domowe króliki, niż o przyszłość korony.

W tle tego silnego, acz toksycznego kobiecego duetu obserwujemy świat mężczyzn, tych umalowanych i w perukach, którzy stanowią drugi plan pochłonięty walką i przepychankami politycznymi pomiędzy Wigami i Torysami. Ślizgają się między Królową a księżną, spiskują, poniżają się oraz pławią w dekadenckich rozrywkach i luksusach. Są w wielu aspektach podobni do współczesnych samców, którzy zamiast makijażu i peruk są często jeszcze bardziej zniewieściali, depilują klaty i nie wiedzą jak prawidłowo trzyma się w ręku młotek. Lanthimos bazując na historycznych faktach oraz posługując się kostiumową, wysmakowaną estetyką w cwany sposób ukazuje liczne podobieństwa między dwoma, z pozoru różnymi światami mężczyzn, które w tym porównaniu okazują się dysponować zaskakującą dużą ilością wspólnych mianowników. Gdyby to wszystko nakręciła kobieta, pewnie pojawiłyby się głosy, że to film feministyczny i w ogóle girl power, ale jako, że za sterami tego statku usiadł kapitan, któremu braku cojones nie można zarzucić, to też finalnie otrzymujemy całkiem ciekawy punkt widzenia pozbawiony tych wszystkich ordynarnych naleciałości ze świata dżender i politycznej poprawności. Jest więc bardzo strawnie.

W takich to więc realiach poznajemy w końcu tą trzecią, cwaną i równie przebiegłą jak Lady Sarah, piękną i młodą służkę Abigail Masham (Emma Stone), która szybko wkracza do gry i staje się nową faworytą Królowej gibko przeskakując z najniższego szczebla klasy społecznej do arystokrackiej ligi mistrzów (oczywiście głównie przez łóżko, zatem seksizm, ha!). Dochodzi więc do klasycznego starcia tytanów, konfliktu dwóch silnych charakterologicznie kobiet, które na śmierć i życie walczą o względy Królowej, a gdzieś między wierszami także o sprawowanie realnej władzy, acz z zupełnie odmiennych pobudek. Walka w kisielu albo filmy o najebanych angielskich niewiastach ciągnących się za włosy przed nocnymi londyńskimi klubami to przy tym co serwują nam nasze panie jest mały pikuś. Kapitalne role wszystkich trzech dam. Sam nie wiem, która wypadła lepiej, nawet nie próbuję tego w tym miejscu rozstrzygać. Z pewnością to jedne z najlepszych kobiecych kreacji aktorskich jakie widziałem w ostatnim roku. Nie wiem czy któraś z Pań zostanie wyróżniona za kilka dni Oscarem, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale patrząc na konkurencję, to w idealnym świecie powinny spać o to spokojnie. Ale jako, że idealny świat nie istnieje, to też bardzo możliwe, że wszystkie trzy obejdą się smaczkiem. W każdym razie w moim świecie wygrały sporo.


Ale to co podoba mi się w tej opowieści najbardziej, to to, że Grekowi udało się upiec kilka pieczeni na jednym małym ogniu. Połączył niemożliwe z niemożliwym. Wodę z ogniem, a nawet radykalny feminizm z seksistowskim męskim dyktatem buzującego testosteronu. Lanthimos nikomu specjalnie nie wadząc, nikogo nie dzieląc, ani też nie stygmatyzując pewnych uprzedzeń i wielowiekowych społecznych naleciałości, ukazał jednocześnie kobiety jako silne, waleczne, pełne pasji i polotu cwane istotki realnie rządzące krajem, a przy tym także ukazuje je jako bardzo małostkowe, niestabilnie emocjonalnie, dające się ponieść emocjom, skupione na własnym interesie i dobrym samopoczuciu zazdrosne o wszystko kurtyzany. No jak to w życiu. Raz tak, a raz wspak. Ani to nowe ani też odkrywcze, zgoda, ale w dzisiejszych czasach, w których każdy każdego chce w jakiś sposób szufladkować, stanowi to dobre remedium na panoszący się po tej planecie bóldupizm.

Nigdy nie byłem fanem filmów kostiumowych, i tu też czasem mój antyfanizm dawał mi się we znaki, ale ukazanie pewnych smakowitych porównań oraz analogii do współczesności ukazanej na tle XVIII wiecznej rzeczywistości epoki Oświecenia dostarczyło mi sporo frajdy. Myślę, że dzięki Faworycie wszyscy możemy nabrać zdrowego dystansu pozwalającego dostrzec pewne niezmienne od wieków mechanizmy w relacjach międzyludzkich i międzyklasowych, oraz tak zwyczajnie, zrozumieć czymże jest życie zawadiacko huśtające się między przepaściami dobra i zła. Kostiumy oraz dworskie obyczaje dodają tylko kolorytu tej smutnej i szarej konstatacji.


Lanthimos znany dotąd z, nazwijmy to, dość ekscentrycznego podejścia do sztuki filmowej, które polubiłem do tego stopnia, by uznać go za jednego z najciekawszych młodych twórców filmowych dzisiejszych czasów, pokazał, że jako reprezentant kina artystycznego w zderzeniu z kinem popularnym wcale nie musi kończyć tak… jak zwykle to się kończy. Czyli w czarnej dupie. Udowodnił to już zresztą przy okazji Lobstera, a ostatnio w Zabiciu świętego jelenia, niemniej w tym konkretnym przypadku Lanthimosa jakiego znamy jest jakby najmniej. Nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy odbieram to w kategoriach wady, czy może wręcz przeciwnie, powiedzmy więc, że pozostaję w wymownym rozkroku. W Faworycie mimo wielu słodkości zabrakło mi dla równowagi nieco gorzkich przypraw - jego szaleństwa oraz zjawiskowego popierdolenia jakim dotąd żonglował z gracją cyrkowego klauna, ale koniec końców i tak szanuję go za to, że wkraczając do innego świata, innej rzeczywistości i innego budżetu, a w tym przypadku także do innej epoki i estetyki filmowej, potrafił mimo wszystko zachować cząstkę samego siebie, a przy tym wydał na świat potomstwo, które mimo różnych matek nadal nacechowane jest podobieństwami do starszych braci i sióstr. To dobrze świadczy głównie o samym reżyserze i daje nadzieję na to, że z tej obranej ścieżki nie zamierza schodzić także w najbliższej przyszłości. Niemniej lekki dysonans poznawczy jest tu przeze mnie odczuwalny i muszę to zaakcentować.

Podsumowując. Kłaniam się nisko Panu Lanthimosowi oraz jego trzem aniołkom. Dostarczyliście mi solidnej rozrywki, tej nieco wyższych lotów. Może nie jest to kino mojego życia za którym uganiam się niczym wariat, dostrzegam w nim trochę mankamentów, głównie w scenariuszu, acz zawsze można to zwalić na fakty historyczne z którymi się nie dyskutuje. Niemniej warto było się teleportować te kilka wieków wstecz, by zobaczyć w osiemnastowiecznym rewersie naszą współczesną, opuchniętą twarz. Zasadniczo to nic się nie zmieniło i nadal tkwimy w szachu stwórcy, gdzieś między jednym, a drugim szczebelkiem drabinki w ewolucji Darwina. I to jest dobra wiadomość mili Państwo. Mentalnie nadal bliżej nam do małp, nadal podkładamy sobie świnie i nadal ze sobą rywalizujemy. O stołki, władzę, status materialny i społeczny, o łózko i dostęp do majtek tej czy tamtego. Na tym właśnie polega istota człowieczeństwa. Nieustannie kogoś gonimy lub też spierdalamy przed innymi. Czy to na dworze, czy na polu, kończąc na plebanii. Trzeba więc kupić wygodne buty i w końcu nauczyć się biegać.





piątek, 23 lutego 2018

From Russia without Love

Niemiłość
reż. Andriej Zwiagincew, RUS, FRA, BEL, GER, 2017
127 min. Against Gravity
Polska premiera: 02.02.2018
Dramat


Należę do dosyć licznej grupy niedostosowanych do życia w uścisku gordyjskim osób, która jeśli już koniecznie musi kogoś kochać, to najczęściej wybiera samego siebie. Jest mi to uczucie z natury obce, a może nie tyle obce, co zupełnie niepotrzebne w codziennej walce o utrzymanie się na powierzchni lustra wody. Miłość czasem jest fajna, nie neguję tego i nikomu jej nie zabraniam, nawet w te durne Walentynki, ale po prostu wolałbym nie być w jej pobliżu, kiedy będzie przelatywała obok mnie zbłąkana strzała Amora. W przeszłości obrywałem już wiele razy od tego fałszywego brzdąca z łukiem i osobiście uważam, że każdy w swoim życiu musi przynajmniej raz przeczołgać się przez tunel perwersyjnej miłości, ale tylko po to, żeby wiedzieć jakie to fajne uczucie, kiedy z tego ciemnego tunelu w końcu się już wygramoli na zewnątrz i odetchnie świeżym smogiem, znaczy się powietrzem.

Miłość najczęściej jest jednak przeze mnie zjadliwa tylko w literaturze, muzyce, czasem też na filmach, natomiast w rzeczywistości zwykle tolerowałem ją przez najwyżej pierwsze kilka miesięcy żerowania w moim brzuchu tych zdradliwych motylków. Później bywało mi z nią już zwykle nie po drodze, gdyż nie szło się z nią dogadać. Szprecha ona do mnie zawsze w jakimś niezrozumiałym języku. Częściej ogranicza swobody obywatelskie i gubi włosy w mojej łazience, niż daje jakąkolwiek długotrwałą korzyść. Wiem, wiem, moje życie musi być wyjątkowo smutne i puste i w ogóle do piachu z tym Wujkiem Ekranem. Być może macie rację, ale przepraszam was bardzo, czy to aby grzech jakiś? Poważne wykroczenie drogowe karane mandatem w wysokości 600 zł? Grozi mi za to także brak uzyskania rozgrzeszenia w najbliższej parafii? Nikomu przecież swoją niemiłością nie wadzę, nie kłamię patrząc w oczy i nie mówię jak w tych durnych komediach romantycznych, że "kocham", skoro mnie to zwyczajnie nie interesuje. Więcej krzywdy robi właśnie takie gadanie, że "kocham cię mój aniołku" opierając się przy tym o ślubny kobierzec, a trzy lata później wydzierać się przy dziecku per „ty chuju przebrzydły, oddawaj mi mój telewizor". To już lepiej nic nie mówić, nie kłamać i dobrze spędzać ze sobą czas, póki go mamy. Bez długoterminowych obietnic i "jakoś tam będzie". Po prostu. Planowanie to dziwka, z reguły nic z tego nie wychodzi. Poza tym ja już jestem na takim etapie życia, że interesuje mnie jedynie święty spokój i czasem chcę jeszcze zrobić to na co mam ochotę, z kimkolwiek, bo przecież niekoniecznie trzeba to robić samemu.

Najlepszą definicję miłości ułożył swego czasu nieodżałowany Bukowski, który nazwał ją tak jakby poetycko: „Miłość jest jak wór śmierdzących odpadków, który próbuje się przenieść na plecach przez spieniony strumień cuchnących szczyn”. Uwielbiam ją. Jest taka moja. Świadoma niemiłość, o ile nikogo nie rani, nie jest, a przynajmniej nie powinna być dla świata problemem pierwszego wyboru (tym są polskie obozy śmierci, wiadomix). Ten świat już od zarania dziejów uginał się pod ciężarem zastępów nihilistów, egoistów, mizoginistów oraz zwyczajnych pojebów. Człowiek, jako istota wewnętrznie skomplikowana i chaotyczna, zawsze miał problem z odmienianiem się przez liczbę mnogą. Ja też mam, nie wiem dlaczego, taki się chyba urodziłem, dlatego też wolę się odmieniać przez liczbę pojedynczą. Problem, ten największy, pojawia się dopiero tam, gdzie przez niemiłość cierpi osoba druga lub nawet trzecia, najczęściej dziecko, niechciany owoc nieudanego związku, o czym to właśnie opowiada nam Andriej Zwiagincew w swoim najnowszym, nominowanym do Oscara filmie – Niemiłość… właśnie.


No i mam lekki zgryz moralny. Bo z jednej strony niemiłość jest spoko, tylko przez współczesne trendy typu nienawiść, zawiść i noża w plecy wbijaizm, została ona wykoślawiona i zrównana z jakąś patologią. Wiadomo, jak nie ma miłości, to z pewnością od razu musi być przemoc, alkoholizm i gwałtu rety mordują. Mam nawet przed oczami stare odcinki 997, w których z ust redaktora Fajbusiewicza często padał zwrot typu „konkubent Agnieszki W.” Dzięki czemu konkubent także i mi kojarzy się dziś już głównie z kryminałem i niemiłością, no bo jakby się kochali, to by Agnieszki W. chuj nie zabił, proste. Z drugiej jednak strony, bo zawsze gdzieś taka być musi, Zwiagincew, to nie jest pierwszy lepszy facet z łapanki przeprowadznonej na Stepach Akermańskich. On naprawdę wie co mówi oraz jak mówi. A zwykle robi to dobrze. Wszystkie jego dotychczasowe filmy jakie widziałem (Powrót, Elena, Lewiatan) to obrazy co najmniej wybitne łamane przez zajebiste. To jeden z tych twórców, po którego sięga się z pełnym kredytem zaufania i ekscytacją mając z tyłu głowy spokój i pewność, że to na pewno będzie dobrze spędzone X minut czasu. Tak też było i tym razem, i to pomimo tego, że trochę mnie facet postanowił tym filmem szturchnąć w ramię.

W Niemiłości mowa jest głównie o… niemiłości (ha, zaskoczenie), ale rzecz jasna ukazana jest ona w znacznie szerszym aspekcie. Są skutki, przyczyny i konsekwencje. Może to wszystko jest nieco zbyt równo odrysowane od linijki, ale za to jest schludne i miłe dla oka. Do tego Zwiagincew, jak to ma w swoim zwyczaju, ukazuje rzeczony problem na tle współczesnej mateczki Rosji, włączając się tak jakby trochę nieśmiało w rolę komentatora aktualnej sytuacji geopolitycznej w kraju, z lekkim naciskiem na konflikt rosyjsko-ukraiński. Robi to rzecz jasna bardzo subtelnie, niemal niezauważalnie, ale bardzo wyraziście i w sposób głęboko przemyślany. Myślę, że sami Rosjanie w jego filmach dostrzegają także inne ukryte smaczki, które są niezrozumiałe lub niewidzialne dla innych nacji, wszak Rosja to stan umysłu. Można więc warsztat Zwiagincewa przyrównać trochę do filmów Smarzowskiego, który w swoich produkcjach także często koncentruje się na aspekcie narodowościowym, ukazując w nieco krzywym zwierciadle nasze przywary i stereotypy, acz w porównaniu do Rosjanina, nasz krajan robi to w sposób zdecydowanie bardziej nachalny. Dlatego też kino Zwiagincewa wydaje się być bardziej dostępne i zrozumiałe dla międzynarodowego odbiorcy, stąd właśnie te zachwyty na niemal całym świecie. Słusznie zresztą. Od czasów Andrieja Tarkowskiego osobiście nie szanowałem dotąd żadnego rosyjskiego reżysera tak, jak właśnie teraz Zwiagincewa.

Tytułowa niemiłość przypomina mi w filmie pewnego rodzaju nieuleczalny wirus, którym zarazili się główni bohaterowie – para Zhenya i Boris. Są typowymi reprezentantami nowobogackiej klasy moskiewskiej, którzy mają w zasadzie wszystko - dobrą pracę, duże mieszkanie, niezły samochód i 12-letniego synka Alyoshę, który jest naocznym świadkiem ich małżeńskiego rozpadu. Rodzice układają już sobie życie na nowo, jakby to była wymiana garderoby z zimowej na letnią - wejście do sklepu, rach ciach ciach i nowy ja. Niestety dziecka nie da się już zwrócić przy kasie, reklamacji nie  uwzględnia się, nie można też tak jak psa, który się znudził po dwóch miesiącach, przywiązać w lesie do drzewa i zwyczajnie odjechać. W tym związku nie ma już czego ratować. Reżyser przedstawia nam tą rodzinę w ostatniej fazie rozpadu, w której w wygodnym fotelu rozsiadła się nienawiść, zawiść i podłość. Patowa sytuacja, w której nie ma złotego środka. Cokolwiek się postanowi, ucierpi dziecko. I ten mały Alyosha faktycznie cierpi. Cierpi do tego stopnia, że pewnego dnia po prostu znika.


I to właśnie na tle tego zniknięcia rozgrywa się faktyczna batalia niemiłości, nienawiści i cierpienia z (niby)miłością, nadzieją i odkupieniem. Walka rozgrywa się na noże i tępe przedmioty, lub co tam  leży pod ręką. Mecz w zasadzie tylko do jednej bramki. Pękają kości, krew leje się strumieniami, ranni padają co i rusz na ziemię. Podoba mi się tak przedstawienie sprawy. W filmie rządzi permanentny niepokój, ból i cierpienie. Im dalej w las, tym nadziei mniej, nie tyle na odnalezienie chłopca, co i na uratowanie samych siebie. Wirus niemiłości jest zakaźny i zdobywa coraz większe obszary. Nie ma ratunku, wszyscy umrzemy. Brzmi trochę jak scenariusz filmu katastroficznego z elementami Sci-Fi, ale właśnie tak to się mniej więcej tutaj odbywa. Jak wspomniałem wyżej, stoję trochę w niezręcznym rozkroku, bowiem zerojedynkowe potraktowanie niemiłości jest trochę nie fair i kłuje mnie w serce, ale z drugiej strony podoba mi się jak reżyser potraktował Zhenyę i Borisa - przedstawicieli wielu naszych przyjaciół i znajomych, a być może także i nas samych. Są oni trochę jak Adam i Ewa, którzy zjedli zakazany owoc i zostali za to skarceni. Ten biblijny motyw bardzo pasuje do Niemiłości. Zwiagincew w roli Boga przykładnie karze naszą parkę życiowych egoistów, dla których liczy się tylko własny interes i wygoda, a przy tym sugestywnie grozi palcem całej ludzkości pokazując, niczym Orwell, do czego doprowadzi szerzący się po świecie nihilizm i egocentryzm.

(Może być teraz trochę delikatnych spoilerów, więc z góry uprzedzam). Scena w kostnicy to jedna z najwspanialszych i najmocniejszych scen w kinie jakie osobiście widziałem na przestrzeni ostatnich kilku lat. Dochodzi w niej do erupcji wszystkich możliwych stanów emocjonalnych, nie padają w niej żadne słowa, a mimo to przepełniona jest bogactwem treści. Tak oto dwójka naszych bohaterów spotyka się oko w oko ze zbrodnią i karą, jakich się wspólnie dopuścili. Stoją tak odziani we własną bezsilność, jak przed sądem ostatecznym albo jak gladiatorzy po walce w starożytnym Rzymie czekając na pollice verso. Wielka rzecz, ale później jest tylko lepiej. Końcowa przebieżka Zheny'i w dresie RUSSIA na bieżni nie posuwając się przy tym nawet o centymetr do przodu to interpretacyjny cud, miód i solone orzeszki. Typowy Zwiagincew. Dziesiątki podskórnych smaczków i insynuacji, których wychwytywanie w tym, jak i w jego wszystkich filmach dostarcza mi zawsze wielką frajdę. Facet cały czas znajduje się w olimpijskiej formie i po każdym skoku stale podnosi sobie poprzeczkę. Być może kiedyś w końcu przeszarżuje i się zwyczanie wyjebie na twarz, ale póki co wydaje się być głównym kandydatem do złotego medalu, tego na  igrzyskach filmowych w Hollywood, już niedługo, 4 marca. Trzymam kciuki.






wtorek, 14 lutego 2017

Tajemnica Brokeback Moonlight

Moonlight
reż. Barry Jenkins, USA, 2016
110 min. Solopan
Polska premiera: 17.02.2017
Dramat



W ubiegłym roku w szczycie sezonu oscarowego polityczna poprawność ustami czarnoskórych artystów, oburzonych feministek, lewicowych aktywistów oraz liberalnych mediów zarzucała Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej rasizm, bowiem wszystkie dwadzieścia oscarowych nominacji w kategoriach aktorskich przypadło aktorom o białym kolorze skóry. I to już drugi rok z rzędu. Wiadomo. Skandal, gradobicie i koklusz. Przewodnicząca Akademii Cheryl Boone Isaacs, żeby było śmieszniej - czarna jak noc - pod presją opinii publicznej i mediów przyznała rację krytykom i obiecała nawet rozszerzyć skład Akademii o osoby o odmiennym zróżnicowaniu rasowym, płciowym i etnicznym, wszak okazało się, że 93 procent jej członków jest białych, a 3/4 stanowią, o zgrozo - mężczyźni. A gdzie parytety? Gdzie równość rasowa i etniczna? Zagrzmiało pół wiecznie zdziwionego świata.

W tym roku można zatem było stawiać swoją chałupę, samochód, wszystkie oszczędności życia, a nawet własną matkę na to, że pojawią się nominacje dla czarn… znaczy się Afroamerykanów. Akademia, żeby mieć w tym roku święty spokój poszła nawet krok dalej. Co ja gadam, dwa kroki. Nie dość, że przyznała nominacje Denzelowi Washingtonowi (raz), Ruth Negga (dwa), Maheshali Ali'emu (trzy), Violi Davis (cztery), Naomie Harris (pięć) i Octavii Spencer (sześć... razy więcej niż w ubiegłym roku), to jeszcze dosypała do kupki trzy filmy z czarnoskórymi aktorami w rolach głównych: Fences, Hidden Figures i... Moonlight. Na wszelki wypadek, żeby nikt nie poczuł się urażony, Akademia postanowiła udobruchać także środowiska LGBT. A co tam, niech i oni mają swoje pięć minut rozkoszy. Wilk syty i Kansas City. Uff. No to teraz pozostają już tylko czerwone dywany, ścianki i drinki z palemką. Skandalu nie będzie. Acz ja nie byłbym tego taki pewien, wszak na liście nominowanych nadal nie widzę Eskimosów, Albinosów i tych no, Aborygenów. Pieprzeni rasiści.


Ale dziś będzie tylko o Moonlight. Podchodziłem do niego jak dziwka do konfesjonału. Pół internetu zachwycona, za oceanem ochy i achy, krytyka pieje i tylko patrzeć jak będzie znosiła złote jaja. Z drugiej strony wpisy typu: "pieprzony film o pedałach, nie oglądać!". Jako, że nie lubię jak ktoś mi mówi co mam myśleć, co oglądać, a czego broń Boże unikać, to Moonlight rzecz jasna sobie obejrzałem, ale na wszelki wypadek z tyłu głowy miałem zakodowane: "uwaga, strefa homo". Nie to, że jestem uprzedzony, chociaż nie, wróć. Pewnie, że jestem, niech mnie usłyszą. W kinie zniosę wszystko, poza jednym. Ok, dwoma. Śpiewaniem i tańczeniem, przez co nie oglądam np. musicali (sorry fani La La Land - recki nie będzie) i tych no, ckliwych historii o pederastach. Zwyczajnie nie lubię jak chłop z chłopem... no wiecie. Klapki na oczach, beznadziejny ze mnie przypadek i do piachu. Ale też w myśl głoszonej przez pół świata tolerancji mam do tego pieprzone prawo i tej wersji będę się trzymał.

Moonlight. Ciężki orzech do zgryzienia. Sześć razy zmieniałem ocenę na Filmwebie. Najpierw, że średni, potem, że niezły, no ale jakże tak niezły, skoro jednak średni? I znów powrót na stronę. Do końca pisania tej zapewne nieco homofobicznej recki będę się zastanawiał jak mam ocenić ów dzieło. Najchętniej bym tego nie czynił w ogóle. To u mnie rzadki przypadek, zatem jednak istnieje coś, co Moonlight wyróżnia. To przed czym zamierzam film trochę obronić przed hejtem, to na pewno fakt, że jest wizualnie piękny. Autentyczne, wyraziste kolory, wysmakowane kadry, kapitalna praca kamer, mocowanie obiektywów a to na drzwiach samochodu, a to lokowanie ich symetrycznie za leniwie snującymi się ulicami bohaterami. Wyborne, serio, lubię to i szanuję bardzo. Gra aktorów? Też na plus. Jest autentycznie i przekonująco. Typowe siarczyste i czarne, nawet lekko kino gangsta. Pełno afro stereotypów - przemoc, narkotyki, uliczna patologia, złodziejstwo i to co lubię najbardziej - wyzywanie się nawzajem od czarnuchów. Gdyby nie to, że film nakręcił czarnoskóry Barry Jenkins, to znów byłby lament, że to obraza uczuć tych, którzy dali się złapać w siatkę białym w Afryce, a tak to pewnie nawet Spike Lee da lajka na Facebooku.


Klimat jakiś więc jest, relacje pomiędzy małym Chironem, nastoletnim Chironem i dorosłym Chironem, a jego matką są świetnie zobrazowane i kryją w sobie wiele emocji oraz kunsztu aktorskiego. Powiedziałbym wręcz, że relacje te są nawet lekko niedoszacowane. Osobiście uważam, że zamiast wątku homo Jenkins powinien bardziej skupić się właśnie na nich, acz wiadomo, że wtedy nie byłoby Moonlight tu gdzie jest, czyli z ośmioma nominacjami do Oscara. I teraz płynnie przechodzimy do tego co mi się w tym filmie nie podoba, acz nie odkryję Ameryki, bo już zdążyłem wam zdradzić miedzy wierszami, że mam klapki na oczach. Otóż, ja zasadniczo nie lubię takich ckliwych historyjek o tym jak to jeden chłopiec ma ochotę na drugiego chłopca, ale w zasadzie to nie wie jak zagadać. Żeby uwypuklić jego wielki dramat Jenkins ulokował wrażliwego chłopca zamkniętego w jakimś dziwnym ciele w amerykańskich slumsach Miami, gdzie rządzi przemoc i prawo ulicy. A tam jak powszechnie wiadomo, nie tak łatwo jest być ujawnionym gejem. Nieujawnionym zresztą również. Tak już jest skonstruowany ten świat, stety, czy niestety, kolejny film o tym niczego nie zmieni. Swego czasu te same ścieżki przecierał Brokeback Mountain i też było wiele hałasu o nic. Moonlight staje się więc kolejnym współczesnym manifestem w obronie uciśnionych i prześladowanych mniejszości seksualnych, oraz głosi te same motywujące teksty pisane helveticą na tle ładnych zdjęć: "bądź odważny, sam decyduj o tym kim chcesz być, rób co czujesz, bądź odważny....", acz na jego szczęście autorzy nie przesadzają i nie przekraczają jakichś trudno akceptowalnych norm przez, nazwijmy to ludzi normalnych (ledwie jedna scena lekkiego niesmaku), co w moich oczach go finalnie ratuje i daje nadzieję na ogólną przyzwoitość, acz Moonlight niesmak jakiś po sobie na pewno we mnie pozostawił.

I tu dochodzimy do ostatniego akapitu w którym będę musiał w końcu jakoś finalnie ocenić dzieło Jenkinsa. Postaram się zrobić to uczciwie, na tyle na ile potrafię, na ile jest we mnie uprzedzonego homofobicznego ciemnogrodczanina, oraz człowieka otwartego na sztukę, artyzm i drugiego bliźniego. Moonlight nie jest filmem wybitnym, to jest pewne jak techno w Trendzie i nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. Oczywiście środowiska LGBT i ci od walki z rasizmem, szowinizmem, czy tam inni przeciwnicy zabijania wigilijnych karpi będą wynosić film na ołtarze, co zresztą już się dzieje, ale ciach scyzorykiem wszystkie te ideologiczne ekstrema. Nie tylko lewe, ale bliższe mi prawe również. Zostaje więc do zagospodarowania umiarkowane i wyważone centrum. A dla niego film powinien być co najwyżej poprawny, nieco nudnawy, acz ładny dla oka i tyle. Zatem trzy i pół cycka ode mnie. Głównie za klimat, za zdjęcia i realizację, do czego przyznaję, mam słabość. Reszta jest milczeniem owiec.






IMDb: 8,0
Filmweb 7,0

piątek, 26 lutego 2016

Wujek Ekran rozdaje Oscary 2016

Pokój
reż. Emma Donoghue, IRL, CAN, 2015
118 min. Monolith Films
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat


To był jedyny z wybranych przeze mnie filmów na ostatnim Warszawskim Festiwalu Filmowym, którego na pół godziny przed seansem musiałem odpuścić z przyczyn nazwijmy to wyższych (tak, kobieta). Jak na złość okazało się zaraz, że Pokój zgarnął tytuł najlepszego filmu według jak zawsze wymagającej publiczności, do tego świetnie oceniła go także krytyka. Mało tego. Amerykańska Akademia nominowała go do Oscara. No cóż. Peszek. Obejrzałem go więc te kilka miesięcy później, a w międzyczasie zdążyłem nabrać pewności, że pozycja ta jest solidna i zwyczajnie dobra. W związku z powyższym, co zrozumiałe, wypadało od Pokoju oczekiwać więcej. No więc oczekiwałem.

I to był błąd. Bez tak wysoko zawieszonej poprzeczki film z pewnością wszedłby mi zdecydowanie lepiej i głębiej. Ups. Mało sztywne zestawienie. No więc po prostu lepiej. Niestety po seansie zostało nas na placu boju dwóch. Ja oraz lekki niesmak, taki wiecie, jak po całonocnej libacji i mieszaniu trunków. Historia oczywiście zacna i ciekawa. Scenariusz to mocny kandydat w kategorii adaptacji, i chyba właśnie tu daję Pokojowi największe szanse w wyścigu po Oscary. Bardzo sprawnie zostały skonsolidowane a także upchane w małym, szczelnym pomieszczeniu ludzki dramat i emocje. Mały chłopiec (Jacob Tremblay) dał aktorski popis, zgoda, ale już jego wychwalana przez wszystkich matka (Brie Larson) bez przerwy działała mi na nerwy. Ok. Ja wszystko rozumiem. Taka rola. Załamanie nerwowe, psychiczne zawiechy, tak brutalne wydarzenie musiało przełożyć się na ogólny stan psychiczny, fobie, ataki, histerię, niemniej nie mogłem jej zdzierżyć, zwłaszcza w drugiej części opowieści.

Oczywiście niewiele to zmienia w moim finalnym odbiorze. A ten był zwyczajnie dobry. Film jest poprawny, troszkę emocjonujący i momentami wstrząsający, nie zamierzam wytaczać przeciw niemu ciężkich dział. Ale nic ponadto. Przetrawiłem go w sposób dość bezrefleksyjny, a chyba nie powinienem. Bardzo podobała mi się pierwsza część filmu. Relacja matki z synem, sposób tłumaczenia i opisywania mu świata, którego nigdy nie widział. Instynkt przetrwania, knucie planu ucieczki. Tak, to było interesujące i dobre. Ale druga część, już po uwolnieniu, totalnie mnie rozczarowała i znudziła. Nie, to nie jest arcydzieło, o które od miesięcy ociera się w ocenach. To po prostu dobry film. Tak jak szot wódki - na jeden raz.

4/6

Mój typ Oscarowy: 2 nagrody
Real: 1 nagroda



Sicario
reż. Denis Villeneuve, USA, 2015
121 min. Monolith Films
Polska premiera: 25.09.2015
Dramat, Kryminał


Denis Villeneuve to dziś już Gość przez duże G. Ziomale z osiedlowych ławek przed blokiem nazwaliby go pewnie bratem i pozwolili mu zjarać z nimi blanta. Kanadyjczyk wyrósł już z wieku szczenięcego, w którym to szokował niezwykłą dojrzałością i mądrością, jakimi raził po oczach w kapitalnych Pogorzelisku, Labiryncie i Wrogu. Ale to już przeszłość. Teraz przyszła pora na konfrontację z punktu widzenia wieku dojrzałego. Dostał więc od Hollywood kosztowne zabawki za trzydzieści baniek i powiedziano mu - masz chłopie, baw się i rób co chcesz, tylko uważaj, nie zawiedź nas.

Z tak postawionego zadania Villeneuve wywiązał się bez zarzutu. Na mocne cztery z plusem. W światowych Boxoffice'ach tabelki w Excelu biją brawo i mrożą szampana, wszak film nadal jeszcze na siebie zarabia, a trzy nominacje do Oscara dodają mu tylko dodatkowych punktów do ogólnej zajebistości. W zasadzie facet mógłby już dziś powiedzieć: „melduję wykonanie zadania”. Tyle, że według mojej szkolnej skali ocen nie poszło mu aż tak dobrze. Tak, wiem, cały świat w tym momencie właśnie zadrżał w podstawach i zamarł z przerażenia. Sicario jest perfekcyjnie niepokojący, także bardzo wciągający i niezwykle klimatyczny, ma w sobie też wiele z typowych cech charakterystycznych dla kina Kanadyjczyka. Np. to, że jesteśmy długo prowadzeni przez niego za rączkę, by na koniec nam ją bezceremonialnie pragnął odrąbać tępym scyzorykiem. Cholernie szanuję tak bezczelnych reżyserów.

Gdybym nie widział jego wspomnianych wcześniejszych tytułów, zapiałbym nad Sicario z zachwytu, tak jak uczyniła to reszta wszechświata i okolic. Ale niestety widziałem. Tzn. jakie niestety? Niestety dla Sicario rzecz jasna. To zdecydowanie mniejszy rozmiar kaloszy. Zabrakło mi tu głównie elementu zaskoczenia i nieprzewidywalności, oraz tego trudno definiowalnego odczucia satysfakcji. Czułem się trochę znużony, a finalnie niezaspokojony. Dziwny stan. Masz przed sobą fajną cycatą laskę, Anię, czy tam Ewę, nawet nie pamiętasz jej imienia, grunt, że chętną na igraszki, a ty po 20 minutach obiecującej gry wstępnej zasypiasz w skarpetkach. Zdarza się najlepszym, wiadomo, ale jednak wstyd. Cóż... To dobre kino, acz bardziej kino domowe. W sam raz do uśpienia. Mojego lub jej.

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Creed
reż. Ryan Coogler, USA, 2015
133 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 8.01.2016
Dramat, Sportowy


Mam ogromną słabość do Rocky’ego. Jest ona tym większa, im robię się starszy. Z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalny, do głosu dochodzą jakieś durne tęsknoty i inne dziwki. Za dzieciaka wiadomo, totalne szaleństwo i kult. Potem lekkie znudzenie ikonami kina lat 80-tych, świadome zbesztanie ich w swoim łbie, oraz rozpaczliwe poszukiwanie w kinie nowych bohaterów.

Potrzebowałem wielu lat, by kategorycznie stwierdzić, że większych herosów jak oni nie ma i nigdy już chyba nie będzie. Dzieciństwo dzieciństwem, sentymenty sentymentami, z pewnością mają w tym aspekcie wiele do powiedzenia, ale jak oglądam po raz kolejny takiego Rocky’ego, to aż się we mnie gotuje i mam ochotę zalać samym sobą kubek z herbatą. Patos, charakterystyka postaci oraz klarowny podział na dobro i zło jest w tym kinie nieśmiertelne. Właśnie na tym bazowały sportowe filmy lat 80-tych, może i do bólu przewidywalne oraz szalenie proste w konstrukcji, ale dziś, gdy tylko ktoś współczesny świadomie nawiąże do nich i to garściami, to niemal za każdym razem chwytają za serce, czego najlepszym dowodem są Zapaśnik, Southpaw, czy Za wszelką cenę. Ludzie chyba po prostu ciągle tęsknią za tego typu emocjami. Są jedyne w swoim rodzaju. Proste i nieskomplikowane, a przy tym cholernie szczere.

Creed podąża więc tą samą ścieżką chwały. Nie tyle czerpie garściami z oryginału, co staje w szranki z jego kontynuacją. Rocky Balboa żyje, dalej prowadzi swoją restaurację w Philadelphii, a na ulicach i w knajpach na całym mieście widoczne są zdjęcia i graffiti z jego podobiznami. Może jest już nieco podstarzały i obolały ale to ciągle ten sam szczery, skromny i zabawny facet. W filmie mamy do czynienia z niemal identycznym klimatem oraz schematami charakterystycznymi dla sportowego kina, także te same aspekty psychologiczne, walka samego z sobą, upadek, potknięcie, ciężka praca i walka o zwycięstwo oraz powrót w chwale. Co prawda na pierwszym planie nie ma już Rocky'ego, tylko młody Adonis "Creed" Johnson, syn Apollo Creeda, ale tak po prawdzie, to niczego w tej sadze nie zmienia. Dla mnie Creed to Rocky, tylko kilkadziesiąt lat później. Nadal budzi we mnie te same emocje. I chyba właśnie o to chodziło jego twórcom.

To fantastyczne uczucie móc ponownie zobaczyć na ekranie Sylvestra Stallone, który nie musiał specjalnie grać ani udawać. Był sobą. Po prostu. Rocky to on, dosłownie i w przenośni. Oglądając Creed czułem się trochę jak na Przebudzeniu Mocy. Po dłuższej przerwie ponownie doświadczyłem powrotu bohaterów i emocji jakie towarzyszyły mi w latach szczeniackich. To absolutnie świetne nawiązanie do lat dzieciństwa w których raczkowała moja fascynacja kinem. Ale Creed to coś więcej niż tylko kubeł zimnej wody polany na rozgrzane sentymenty. On idzie krok dalej. Nie tylko nawiązuje do lat minionych, ale też kreuje coś zupełnie nowego i z dumą przekazuje pałeczkę w sztafecie pokoleń. Wielki film, mimo, że odrysowany od kalki.

5/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero




Most szpiegów
reż. Steven Spielberg, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 27.11.2015
Dramat, Thriller, Polityczny


Steven Spielberg jest jak uznana marka drogiego alkoholu. Po pierwszym łyku wiesz już, że to właśnie ten smak, jedyny i niepodrabialny, dobrze ci znany i trudny do osiągnięcia przez innych producentów. Podobnie jest z jego filmami. Już po pierwszych kadrach czuć jego rękę, a w trakcie dalszej penetracji taśm filmowych ciągle dostrzega się multum schematów jakimi ten zasłużony dla amerykańskiej kinematografii reżyser od lat się posiłkuje. W każdej jego ekranizowanej historii zawarta jest jakaś szczypta magii, a między słowami lokowane są drogowskazy moralne. Zgoda, nie zawsze się z nim zgadzam, Spielberg jest dla mnie nieco za miękki i zbyt politycznie poprawny, momentami wręcz familijny, ułożony i aż za grzeczny, a ja lubię w kinie odrobinę brudu. Niemniej Spielberg zrewolucjonizował przemysł filmowy, wrzucił mu drugi i od razu piąty bieg. Już na zawsze wpisał się złotymi nićmi w historię światowej kinematografii. Nie sposób mu tego nie przyznać. Nie sposób nie szanować.

Dlatego cieszę się, że po kilku słabszych produkcjach powrócił wreszcie na swoje właściwe tory. I to nie przy pomocy dinozaurów, rekinów, czy innych kosmitów, po prostu zatańczył po swojemu z babcią historią. Most szpiegów, to kino historyczne oparte na faktach ze szpiegowskim pazurem i klimatem z czasów zimnej wojny. Na pierwszy rzut oka ciężkostrawne gatunkowo, bynajmniej nie dla każdego, ale przecież to Spielberg, ikona amerykańskiej popkultury, człowiek, który ma w sobie coś z MacGyvera – z każdej historii ulepi boxoffice’owy wyjadacz. Facet ma wyjątkowy dar do przekładania zawiłych historii na język kina przyswajalnego, niekonfliktowego i rozrywkowego.

Most szpiegów jest trochę taką ciepłą kluchą, która w szponach zimnej wojny i szorstkiego podziału na białe i czarne potrafi jednak wyciągnąć z kapelusza typowego Spielberga. Bardzo pomaga mu w tym Tom Hanks, który nawet w najbardziej dramatycznej roli potrafi być zarazem śmiertelnie komiczny oraz ironiczny. Razem zbudowali ważną historię opartą na faktach, która jednocześnie stała się uniwersalnym wytrychem do drzwi prowadzących do ludzkiej godności i sprawiedliwości. Miłe, przyjemne, nieco podniosłe i z godnym patosem, a jednocześnie bardzo lekkostrawne. Klasyczny Spielberg. Świat kina bez niego byłby potwornie nudny.

4/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: 1 nagroda



Spotlight
reż. Tom McCarthy, USA, 2015
128 min. United International Pictures
Polska premiera: 5.02.2016
Dramat, Obyczajowy


Największym moim problemem po obejrzeniu tego, bez wątpienia świetnego filmu jest beznamiętny wkurw spowodowany smutną konstatacją z powodu tego, że coś, co jest mi ideologicznie bliskie, oraz w co usilnie próbuję ciągle wierzyć i na jego podwalinach budować sens swojej bytności, jest w pewnym stopniu zakłamane i zgniłe od środka. Z początku unikałem tego filmu jak ognia, nie bardzo chciałem się zagłębiać w ten temat, wiedziałem czym to się skończy. Nie to, że świadomie odrzucam od siebie fakty, po prostu bałem się pogromu. Intensyfikacji i celowego grania na jedną nutę, słowem - dojebania kościołowi za wszelką cenę. W imię zasad.

Na szczęście tak nie jest. I właśnie to jest najmocniejsza strona Spotlight. Twórcy skupili się na aspekcie merytorycznym, na pieczołowitym odwzorowaniu pracy dziennikarzy śledczych, na kropli, która drąży skałę. Skandal pedofilski w kościele bostońskim, a raczej jego skala rzecz jasna szokuje, boli i zwyczajnie wkurwia, ale wszystkie fakty przedstawione są w sposób uczciwy. Oglądając film miałem wrażenie, że czytam fachowy i rzetelnie napisany artykuł w gazecie. Bezstronny i bez tak mocno obecnej w polskich mediach manipulacji faktami oraz stawiania tez zgodnych z linią redakcji.

A kościół? Tworzą go po prostu ludzie, a ci od zawsze byli i są nadal niedoskonali, ułomni i słabi. Popełniają błędy, wszyscy i bez wyjątku. W zasadzie w moim osobistym podejściu do wiary nie potrzebuję pośredników, zwłaszcza tych ludzkich, unikam ich trochę tak jak przedstawicieli handlowych, domokrążców i świadków Jehowy. Poznałem jednak i znam nadal kilku wspaniałych księży, którzy wykonują kawał kapitalnej duszpasterskiej roboty. Staram się więc podchodzić do tego tematu w sposób pragmatyczny, wybiórczy i zdystansowany. Zło w kościele było od zawsze i będzie mu towarzyszyć wiecznie. Zło trzeba zwalczać, eliminować i nazywać po imieniu, to nie podlega żadnej dyskusji, ale też szlag mnie trafia, jak samozwańczy ateiści i antyklerykaliści, którzy tak przy zupełnej okazji chętnie obchodzą Boże Narodzenie i Wielkanoc, wrzucają cały kler do jednego worka z napisem ZŁO WCIELONE.

Staram się więc wierzyć w to, że są to tylko zgniłe owoce kilku jabłoni i że nadal jest ich stosunkowo niewiele w skali całego sadu. Końcowe napisy, w których wymieniono wszystkie afery pedofilskie zarejestrowane w kościele katolickim i to na całym świecie, mocno mnie jednak zabolały. Ogarnia mnie bezsilność i złość. Niemniej, mimo wewnętrznego i duchowego oporu cieszę się, że film ten powstał. Jestem zwolennikiem prawdy, choćby tej najbardziej bolesnej. Rad jestem, że pojawiły się w nim prawdziwe nazwiska, zdarzenia i fakty. Z całą stanowczością należy się przeciwstawiać złu, ale też nie popadać ze skrajności w skrajność. Osobiście dalej będę bronił dobrego imienia kościoła, wszak w dobie kryzysu wiary, rozszerzania się moralnego nihilizmu, lewackiej demagogii oraz najazdu Islamu na Europę, jest on suwerenem i gwarantem przetrwania standardów cywilizacji zachodniej, w której się przecież wychowaliśmy.

4/6

Mój typ Oscarowy: 3 nagrody
Real: 2 nagrody




Brooklyn
reż. John Crowley, IRL, CAN, GBR, 2015
105 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 19.02.2016
Melodramat


Film obejrzałem tylko z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Nick Hornby, czyli autor scenariusza, do którego od wielu lat mam słabość jako powieściopisarza. A drugi wabi się "trzy nominacje do Oscara" oraz moje coroczne postanowienie obejrzenia jak największej ilości nominowanych do nich filmów. W celu wyrobienia własnego zdania, ma się rozumieć. W innych okolicznościach najpewniej bym go sobie darował. I jeśli ktoś nie lubi ckliwych, typowo kobiecych melodramatów i wyciskaczy łez spod sztandarów Harlequina, to zaprawdę powiadam wam - nie idźcie tą drogą. Odpuśćcie. Ja się męczyłem strasznie. To zupełnie nie moja wrażliwość, nie moje obsesje i nie mój target. Czasem rzecz jasna zdarzają się wyjątki uciekające spod gilotyny reguły, np. ostatnio zaskakująco dobrze wszedł mi Wiek Adaline, ale to głównie z powodu niezwykłej urody odtwórczyni głównej roli - Blake Lively, która tak na marginesie, zajmuje aktualnie pierwsze miejsce na liście moich filmowych ulubienic oraz wirtualnych kochanek. Niewiele to jednak zmienia w skali globalnej. W świecie melodramatów nadal czuję się trochę jak w za ciasnym swetrze, w dodatku w kolorze różowym. Co najmniej nieswojo.

A Brooklyn? Nie, to jest niestety ten sam rozmiar kapelusza. Saoirse Ronan jest co prawda urocza, a odzwierciedlenie ducha tamtej epoki (lata 50) jest zaskakująco dobre, to jednak mdłość tej miłosnej opowiastki jest dla mnie wprost nie do zniesienia. Nadmiar lukru i cukru źle wpływa na moją szorstką gruboskórność. Odnosiłem wrażenie, że oglądam Anię z Zielonego Wzgórza i tak właśnie lokuję Brooklyn. Film dla kobiet, młodych romantyczek z uporem maniaka poszukujących swojego księcia z bajki, oraz dla gospodyń domowych nałogowo czytających romansidła i rubrykę towarzyską w kobiecych czasopismach. Nie. Dziękuję. Postoję.

3/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: Zero



Marsjanin
reż. Ridley Scott, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 2.10.2015
Sci-Fi


Film jesieni, a niektóre śmieszki nazwały go nawet filmem roku. Cóż za perfidny zamach na zdrowy rozsądek. To przecież nie był nawet najlepszy Sci-Fi roku. Uprzedzając pytania - Przebudzenie Mocy i Ex Machina nieco wyżej plasują się w moim prywatnym rankingu. Tego McGyvera w kosmosie uplasowałbym najwyżej na trzecim miejscu, o które jeszcze i tak musiałby się bić do ostatnich chwil z Mad Maxem.

Z Marsjaninem jest trochę jak hmm… ze Skodą. To zaiste, bardzo dobry samochód, zaawansowany technicznie, dopracowany i ze świetnym stosunkiem jakości do ceny. Ale jakby nie było… to nadal tylko Skoda. Najbardziej pospolite auto w Polsce. Prestiż w zasadzie żaden. I tak właśnie czułem się oglądając film. Miły, przyjemny, w zasadzie też niezawodny. Parę razy zapiało mi coś w duszy z zachwytu, głównie z powodu zdjęć tej boskiej czerwonej planety, ale po końcowych napisach odetchnąłem z wyraźną ulgą. Ucieszyłem się, że ten tytuł mam już za sobą i mogę o nim zapomnieć. Coś ten Ridley Scott nam się wypalił. Od Black Hawk Down równia pochyła w dół. Trudno, muszę jakoś z tymi Skodami żyć, samemu marząc przy tym o Porsche. W końcu miliony ludzi nie mogą się mylić.

A jebać. Pewnie, że mogą :)

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Na koniec jeszcze kilka innych nominowanych tytułów, o których pisałem już wcześniej:

Mad Max. Na drodze gniewu - Mój typ Oscarowy: 2 nagrody, Real: 6 nagród
Big Short - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: 1 nagroda
Zjawa - Mój typ Oscarowy: 4 nagrody, Real: 3 nagrody
Nienawistna ósemka - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Ex Machina - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: Zero

Oraz wszystkie moje typy w jednym miejscu. Ot tak, dla zabawy:

Najlepszy film: Spotlight - trafiony
Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Leonardo DiCaprio (niech ma, chociaż ode mnie) - trafiony
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Brie Larson - trafiony
Najlepszy aktor drugoplanowy: Sylvester Stallone
Najlepsza aktorka drugoplanowa: Rachel McAdams
Najlepszy reżyser: Adam McKay
Najlepszy scenariusz oryginalny: Spotlight - trafiony
Najlepszy scenariusz adoptowany: Pokój
Najlepszy film nieanglojęzyczny: Syn Szawła - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny: A Girl in the River: The Price of Forgiveness - trafiony
Najlepsza charakteryzacja: Zjawa
Najlepsza muzyka oryginalna: Sicario
Najlepsza piosenka: "Earned It" - The Weeknd
Najlepsza scenografia: Mad Max - trafiony
Najlepsze efekty specjalne: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy
Najlepsze kostiumy: Dziewczyna z portretu
Najlepsze zdjęcia: Zjawa - trafiony
Najlepszy długometrażowy film animowany: Anomalisa
Najlepszy dźwięk: Mad Max - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film aktorski: Ave Maria
Najlepszy krótkometrażowy film animowany: Prologue
Najlepszy montaż: Zjawa
Najlepszy montaż dźwięku: Marsjanin
Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny: Amy - trafiony

poniedziałek, 8 lutego 2016

Banksterzy i filantropi

Big Short
reż. Adam McKay, USA, 2015
130 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 1.01.2016
Dramat, Polityczny



Rzadko się zdarza, aby premiera filmu w Polsce, czy też w ogóle gdziekolwiek w świecie, była tak mocno skorelowana z tzw. realem, do którego tematyka filmu tak bardzo się odnosi. Mimo, iż w rzeczy samej był to czysty przypadek, to jednak rodzimemu dystrybutorowi biję pokłony. Naprawdę, imponujący timing. Nie zdążyły bowiem jeszcze opaść tumany kurzu po zaskakującym obniżeniu ratingu Polski, czyli perfidnym i niczym nieuzasadnionym ataku na polską gospodarkę i wiarygodność, a w kinie wylądował nominowany do Oscara Big Short, który w dość obrazowy sposób opisuje zależności, mechanizmy, prawdy i półprawdy jakie zachodzą w świecie największych graczy i zarazem złodziei na tym łez padole. W świecie rządzonym przez legalnych w świetle prawa bandytów w krawatach, dla których w najlepszym przypadku jesteśmy tylko liczbami i słupkami w Excelu. Panie i Panowie, witajcie w świecie banksterów.

15 stycznia największa z "wielkiej trójki" agencji ratingowych obniżyła tzw. ocenę wiarygodności kredytowej Polski z A- do BBB+. To było pierwsze obniżenie ratingu w historii naszego kraju. Jeśli dojdzie do kolejnego, a to wielce prawdopodobne, wszak jest na to zapotrzebowanie polityczne, to Polska będzie zmuszona m.in. do zaciągnięcia pożyczek o dużo wyższym oprocentowaniu, co w konsekwencji będzie skutkowało trudnością w wywiązywaniu się ze swoich zobowiązań, a także położy kłody pod nogi zapowiadanym reformom i realizacji wyborczym obietnicom. To cios wymierzony głównie w polski rząd, który postanowił zmienić kurs względem Brukseli i Berlina, wiadomo, ale również w przeciętnego Kowalskiego, o czym zdaje się, że miłośnicy opozycji, która z tak wielką pasją protestuje, donosi i skarży na nasz rząd w UE w ogóle nie biorą pod uwagę. „Po nas choćby potop” i "Moja jest racja i to święta racja" w jednej zasranej pigułce.

Oczywiście opisany w filmie związek przyczynowo-skutkowy dotyczy zupełnie innego okresu oraz tak jakby innej sytuacji, ale tylko z pozoru. Big Short uderza bezpośrednio w amerykańskie sektory: bankowy, polityczny i biznesowy, które w większym, bądź mniejszym stopniu były odpowiedzialne za globalną recesję w latach 2007-2009 i której to skutki odczuł na własnej dupie cały świat. Niemniej charakter i sposób rozgrywania piłeczki przez "grupę trzymającą władzę" od lat jest ten sam. Ów scenariusz zatacza regularne okręgi i powtarza się cyklicznie, ciągle i ciągle, niczym codzienne pierdolenie w Gazecie Wyborczej. Unia Europejska doskonale zna te mechanizmy, wszak to one ukształtowały jej filozofię oraz sposób prowadzenia polityki na przestrzeni przynajmniej kilkunastu ostatnich lat. Straszenie, wpływanie na suwerenne państwa członkowskie, szantażowanie i narzucanie woli większości pod płaszczykiem dobrego i bogatego wujka, przy okazji również pod demokratycznymi sztandarami. Jest to wypisz wymaluj model sprawowania władzy doskonale nam znany z autopsji. Model, od którego nie mogliśmy się uwolnić przez bite 50 lat. Wtedy również byliśmy centralnie pouczani, tyle, że przez Moskwę, dziś dla odmiany robi to z nami dobrodziejka Bruksela. Pieprzona karma.


Bardzo więc łatwo wychwycić wszystkie te zależności także w Big Short. To, co aktualnie dzieje się na starym kontynencie, czego pokłosiem jest między innymi ten zasrany rating Polski, a także ciągłe straszenie nas rezolucjami i sankcjami jakie zostaną wprowadzone, jeśli nie wykonamy rozkazów UE, to w istocie ten sam mechanizm, który doprowadził do gigantycznej zapaści finansowej na niemal całym globie. Bankructwo Grecji, pogrążone w kryzysie Portugalia, Islandia, Węgry... ot, to wszystko w dużej mierze spowodowane zostało przez bankowy trolling. Wyborna zabawa małej grupki spekulantów kosztem milionów ubezwłasnowolnionych szaraków od lat pompowanych sloganem: "kupujcie, konsumujcie i żyjcie na kredyt". Kurwa. Żyjemy w jednej wielkiej pierdolonej epoce oszustwa.

Słynna już w Polsce agencja S&P, która miała czelność obniżyć nam rating, to nic innego, jak mocno upolityczniony podmiot korporacyjny, bardzo przydatne narzędzie w rękach politykierów zasiadających u sterów UE. W Big Short jest świetna scena, która trafnie definiuje sens istnienia oraz sposób działania takich agencji. Przedstawicielka bliźniaczej, amerykańskiej organizacji wprost przyznaje, że sprzedają ratingi za prowizje. W gruncie rzeczy są dobrze prosperującym sklepem ratingowym, który swoje usługi udostępnia tym wszystkim, którzy im za to dobrze zapłacą. Ot i cała tajemnica. Polska się buntuje? No problemo. Trafimy w nich rezolucją, ale wpierw obniżymy im rating, niech głupie chuje stracą miliony. Hehe, ale ich wykołowaliśmy. Pierdolone złodzieje. Nienawidzę banków bardziej niż komunistów. W życiu wziąłem tylko cztery kredyty i to też na totalne pierdoły. Wiem, że w tym kraju bez nich (kredytów w sensie) nic wielkiego się w swoim życiu nie zbuduje, ale jakoś sobie radzę bez tej wspaniałomyślnej pomocy banksterów. Przynajmniej na razie. Przy okazji, sprawdźcie w swoim banku, czy z nowym rokiem nie podnieśli wam opłat, bo podnieśli na pewno. Chuje robią to właściwie co roku, ale tym razem o wiele bardziej bezczelnie i pod płaszczykiem obrony przed niegodziwym w ich mniemaniu opodatkowaniem sektora przez nowy rząd. Okradać to my, a nie nas. Wiadomo.

No ale wróćmy do filmu. Recesja z roku 2007 sama w sobie nie była specjalnie szokująca, ale jej rozmiary i skutki już tak. Niemniej tego typu zjawiska ekonomiczne pojawiają się z dużą regularnością i to od zarania istnienia gospodarki kapitalistycznej. Ich skala jest oczywiście różna, a występowanie trudne do przewidzenia, ale można zaryzykować tezę, że recesji doświadczamy mniej więcej co dekadę. Dla przykładu, tylko te ostatnie i najbardziej dotkliwe: Kryzys naftowy w latach 70-tych, kryzys amerykański z przełomu lat 80/90 zwieńczony pierwszą wojną w Iraku, kryzys azjatycki a latach 90-tych, kryzys dot-comów (bańka internetowa) z początku obecnego stulecia, a to i tak tylko wierzchołek góry lodowej. Z punktu widzenia ekonomii nie są to więc zjawiska niespotykane i specjalnie rzadkie. To po prostu dzieje się samo i cyklicznie. No dobra, niezupełnie samo, ale to już wyjaśniliśmy sobie wcześniej. Zawsze ktoś musi tej biednej panience ekonomii trochę dopomóc i wraz z tym, kto umie zawczasu przewidzieć nadciągający krach, dorabia się fortuny na trzy pokolenia naprzód. A gdzie tam trzy... Dziesięć. Najczęściej jednak nadal jest im mało i dymają nas dalej.

Rozłożona w Big Short na czynniki pierwsze recesja z lat 2007-09 spowodowana była gwałtownym spadkiem cen nieruchomości. Amerykanie sami zacisnęli na szyjach swoich obywateli pętlę obniżając do wyjątkowo niskiego poziomu stopy procentowe. To przełożyło się na wzrost dostępności i spadek kosztów kredytów. Niski i tani kredyt to niższy poziom rat - wiadomo. Raj dla szarych obywateli. Każdy więc kuszony ulotkami i reklamami w tv brał dom, a nawet kilka domów na kredyt. Na bogato, w końcu stać mnie, tak mówili w telewizji. Sztucznie pompowany popyt w końcu się wyczerpał, ceny gwałtownie spadły i ludzie musieli zacząć spłacać kredyty o wartości wyższej niż posiadana nieruchomość. Nokaut. A potem to już klasyczny efekt domina. Spadek cen surowców, zanik konsumpcji, ograniczenie zakupów i produkcji, oraz wzrost bezrobocia. Witajcie w realnym świecie, frajerzy.


Twórcy filmu opowiadają o tych mechanizmach w sposób bajecznie prosty, atrakcyjny wizualnie i jak najbardziej zrozumiały dla przeciętnego amerykańskiego debila. Przynajmniej w teorii, bo że jest inaczej, to o tym za chwilę. Posługują się przy tym licznymi, często zupełnie z dupy (acz to wielki plus) włączanymi do dyskusji narratorami, którzy bezpośrednio zwracają się do widza. Dzięki temu zbudowano bardzo fajny dialog z odbiorcą, któremu dokładnie rozrysowano, czarno na białym, wielki drogowskaz wskazujący tych, którzy najbardziej zawinili i spowodowali, że stało się tak, że się zesrało. I wiecie co? Czytam potem w wielu miejscach, również u nas, że film jest niejasny, zagmatwany, a pojawiające się w nim terminy oraz definicje są przeciętnemu homo sapiensowi zupełnie obce i trudne do przyswojenia. No kurwa, serio? Na szczęście zaraz potem dla błogiej równowagi psychicznej przypominam sobie, że o tempora o mores, ale w rzeczy samej nadal żyjemy w krainie zdominowanej przez debilów. Mijamy ich dziennie setki, a nawet tysiące. Niektórzy z nas muszą nawet dzielić z nimi swoje łoże. Dlatego właśnie takie dymanie obywateli przez banki, ekonomistów i wszech maści polityków będzie trwało zawsze i ciągle. Ludzie nie myślą, nie wyciągają wniosków i mają wszystko w dupie. Po prostu. A potem płacz i "pomóżcie" oraz "jak żyć?". Jak? A zmień se pracę i weź kredyt. Proste, nie? No.

Dla mnie osobiście sposób przedstawienia tematu w filmie stoi na bardzo wysokim poziomie, głównie realizacyjnym. O niebo lepiej to wygląda niż w Wilku z Wall Street, który, umówmy się, przy Big Short wygląda jak Magda z Warsaw Shore przy Mai Ostaszewskiej. Bardzo podoba mi się teledyskowy montaż, szybkie cięcia, mnogość postaci i pozycyjna gra w ciuciubabkę z widzem. Może i na początku jest trochę tego wszystkiego za dużo, przez co rzeczywiście można poczuć się nieco zagubionym, ale kiedy w końcu poznamy zasady gry, przyjemność z obcowania z tym światem z każdą minutą wzrasta. Średnio rozgarnięty człowiek myślący powinien bez większego trudu wyłapać większość opisanych w filmie mechanizmów oraz niuansów, a czy będzie umiał wyciągnąć z nich jakieś interesujące wnioski? Zabijcie mnie, ale nie wiem.

Chwała autorom, że ten film powstał i to w kraju, w którym narodziła się recesja, jaką to tak wspaniałomyślnie oraz bezinteresownie podarowano dalej całemu światu. Cieszy fakt, że o Big Short jest dziś głośno oraz, że został nominowany do tegorocznych Oscarów. To gwarancja tego, że film trafi do milionów szarych i nadal nieświadomych wiecznego dymania w ich własny odbyt ludzi. Oczywiście film nie uratuje nikomu dawno zgwałconej już dupy, nie powie jak żyć, nie zmieni też świata na lepsze. Ludzie dziś i tak są za bardzo zajęci samymi sobą oraz uganianiem się za dobrami materialnymi, mają też wyjebane na problemy całego świata, ale jeśli Big Short oświeci choć kilka tysięcy zbłąkanych dotąd owieczek, to i tak będzie mogła zapalić się przy nim lampka z napisem "mission complete".

Prawda jest jak poezja, większość ludzi nienawidzi poezji. To jeden z cytowanych w filmie aforyzmów, który idealnie odzwierciedla umysłową kondycję dzisiejszej ludzkości. Ludzkości pogrążonej w filantropii i rozdawnictwie, zatraconej w konsumpcjonizmie oraz w walce o rozpaczliwe utrzymanie się na powierzchni wzburzonego lustra wody. Na prawdę zwykle brakuje już czasu, niestety. Ale jeśli go ktoś jednak trochę w ciągu jak zwykle za krótkiej doby wygospodaruje, to niech koniecznie rzuci okiem na Big Short i raz na zawsze zapamięta, żeby nigdy nie ufać banksterom. Z naciskiem na "nigdy".

4/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,5


sobota, 26 kwietnia 2014

Trzy razy jeden

Ida
reż. Paweł Pawlikowski, POL, DEN, 2013
80 min. Solopan
Polska premiera: 25.10.2013
Dramat



Na swój sposób to jest mi nawet trochę głupio, że kazałem Idzie czekać na siebie tyle czasu. Zwłaszcza, że miałem ją już kilka razy na wyciągnięcie ręki. Najpierw, jeszcze w październiku, byłem o włos, aby ją zaliczyć obejrzeć na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Miałem ją już wybraną we wstępnej selekcji, ale na ostatniej prostej stchórzyłem, tzn nie, to złe słowo. Wcale nie stchórzyłem, tylko postawiłem na inne tytuły, bo budżet i czas miałem okrojony, a pożądanych pozycji, zwłaszcza niedostępnych w późniejszym kinowym repertuarze zbyt wiele. Idę obejrzę sobie później w kinie - mówiłem. Jasne. Odpuściłem ją także dlatego, że mierził mnie trochę jej opis i ogólna tematyka, która na myśl przywodziła mi Pokłosie, a te dostarczyło mi jedynie wielkiej zgagi. Znów zapachniało polskim cebulactwem, wydumanymi zbrodniami na narodzie żydowskim i drzwiami od stodoły.

Mijały miesiące, a Ida zgarniała kolejne, całkiem prestiżowe, także zagraniczne nagrody. Londyn, Toronto, sukces kasowy we Francji, w kraju też zgarnęła niemal wszystko co tylko było możliwe. Niektórzy nawet się mnie pytali (jak bym był jakąś wyrocznią), co ja w ogóle sądzę o filmie i czy warto go obejrzeć. A ja co? Jajco. Nic nie sądzę, bo przecież jeszcze nie widziałem. Na szczęście to już przeszłość. Wkurwiłem się, mówiąc najoględniej i kupiłem sobie Idę na DVD.

No i cóż. Żałuję, że kazałem jej tyle czasu czekać, ale to już pisałem. Cieszę się bardzo, że Pawlikowki nie poszedł śladami Pasikowskiego i nie skupił się głównie na złych Polakach-Katolikach, bezwzględnych mordercach niewinnych Żydów. Owszem, ten wątek jest w tej niezwykłej historii poruszony, powiedzmy, że występuje w tle, ale jego odbiór w stosunku do całości nie wzbudził we mnie większego niesmaku, tak jak wspomniane Pokłosie właśnie. Pawlikowski inspirując się życiorysem prawdziwej stalinowskiej sędziny, komunistycznej bestii - Haliny Wolińskiej, stworzył postać prokurator Wandy (kapitalna Agata Kulesza) i może trochę zbyt delikatnie ją potraktował, nawet pozwalając widzowi się z nią zaprzyjaźnić, ale na swój sposób została ona w filmie za swoje czyny ukarana. W przeciwieństwie np. do gen. Jaruzelskiego, który nadal przedstawiany jest w mediach jako bohater i w gruncie rzeczy miły, poczciwy dziadek, a nie tak jak powinno się go nazywać - zdrajcą, mordercą i dyktatorem. Jednak życie w Polsce nauczyło mnie już tego, abym się temu nie dziwił.

Niewinność, delikatność, czystość i miłość do Boga jak i drugiego człowieka symbolizuje w tym filmie tytułowa Ida, która w duecie z "krwawą Wandą" maluje niezwykły obraz utkany z naszej bolesnej historii, którą nadal trudno jest sprawiedliwie osądzić. Podoba mi się głównie to, że reżyser niczego widzowi ordynarnie nie narzuca, skupia się jedynie na emocjach, na ludziach, a nie na ideach. Oczywiście wszystko zależy od nas samych jak ostatecznie zinterpretujemy ten obraz, ale sądzę, że bez względu na światopogląd widza, odbiór filmu wszędzie będzie podobny, czego najlepszym dowodem są zachwyty zagranicą.

Jednak mój największy aplauz budzą w Idzie czarno-białe zdjęcia, oraz fantastyczne kadry, które w nieruchomej konwencji, poprzez zastygłą w bezruchu kamerę obserwują nieśpiesznie poprowadzoną historię. Aktorzy czasem aż nie mieszczą się w jej głębi i ramach, co tylko potęguje doznanie artystycznej estymy i uzyskuje odczucie kameralnej klimatyczności. Piękne, subtelne, wyciszone, aktorskie kino z bijącą z niego mistyczną wręcz duchowością przywodzącą na myśl największe dzieła Bergmana. Czuć w nim zarówno chłód, jak i gorąc od wulkanu emocji. Ida nawiązuje, oraz czerpie całymi garściami z największych klasyków polskiego kina. Jakże się cieszę, że nadal jeszcze nie zginęło.  

5/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,2





Blue Jasmine
reż. Woody Allen, USA, 2013
98 min. Kino Świat
Polska premiera: 23.08.2013
Dramat, Komedia



Muszę to z siebie wyrzucić. Woody Allen przestał mnie jarać. Właściwie, to stało się to już jakieś 12 lat temu, za czasów Klątwy Skorpiona, czy Koniec z Hollywood, a w kolejnych latach, przy pomocy swoich romantycznych wojaży po Europie, coraz częściej zaczął mnie wręcz irytować. W pewnym sensie można zaryzykować stwierdzenie, że wyrosłem już z tego żydowskiego neurotyka, tak jak i z kina Almodovara, którym przecież też się kiedyś jarałem. Nie mniej, w momencie kształtowania się mej kinematograficznej wrażliwości, twórczość Allena była mi bardzo bliska. Zwłaszcza cenię sobie jego reżyserski dorobek z lat 70-tych i 80-tych. Nowy Jork, kłopoty z zaadaptowaniem się do wielkomiejskiego tempa i stylu życia, toksyczność związków międzyludzkich, schorzenia nerwicowe oraz te na tle psychicznym, do tego błyskotliwe dialogi, dystans do samego siebie i siarczysty humor. Imponowało mi to. Allen był pewnego rodzaju lustrem, w którym można było się samemu przejrzeć, a nawet zaśmiać z własnego odbicia, o ile ktoś to w ogóle potrafił. Mnie akurat nigdy nie sprawiało to większego problemu, dlatego przez wiele lat kumplowałem się z tym przemądrzałym kurduplem w okularach.

Ale z końcem lat 90-tych Allen raptem się w tym wszystkim zatracił. Może mu się znudziło, może miał dość, nie wiem, ale nagle przestał być psychoanalitykiem milionów. Co prawda próbował jeszcze ze dwa razy wrócić do swych korzeni, zwłaszcza w niezłym według mnie Whatever Works, ale na tle nowych szaleństw jakimi zaskarbił sobie sympatię, zwłaszcza pań, dla których nowy Allen stał się czarującym i szarmanckim przewodnikiem po wykwintnym świecie pełnego dostojności rodem z wyższych sfer i z romantyzmem w tle (w skrócie - Vicky Cristina Barcelona), wyglądało to już, może nie mało poważnie, ale po prostu inaczej. W pierwszej chwili nawet mi się to podobało, ale dziś, z perspektywy czasu, mam żal. Mam żal, że opuścił Nowy Jork. Podobał mi się jeszcze względnie O północy w Paryżu, ale bardziej dlatego, że sam już przestałem oczekiwać od tego gnojka w pinglach czegokolwiek z niego samego.

Do Blue Jasmine podchodziłem więc jak pies do jeża. No kompletnie mnie nie ciągnęło. Już po samym przeczytaniu opisu wiedziałem doskonale jak będzie mi smakował jej finalny odbiór. Ot, typowy Allen znany mi dobrze już od prawie piętnastu lat. Na dźwięk jego nazwiska zaczął towarzyszyć mi przesyt jego ogólnej twórczości. Ja wiem, że w jego wieku facet zapewne chce płodzić jak najwięcej i ciągle nie chce zdejmować nogi z gazu, a wręcz ją dociska, w końcu w głowie kłębi się już z pewnością pewna niepokojącą myśl, która szepcze na ucho, że to może być już jego ostatni film. Bo może. Nie mniej, od kilku już lat, gdy widzę zbliżającą się premierę nowego filmu Allena kręconego głównie w Europie - ciężko se wzdycham.

Sięgnąłem jednak po Blue Jasmine, bo mimo wszystko nie dawała mi spokoju i oczywiście otrzymałem dokładnie to, czego się po niej spodziewałem. Typowy, współczesny Allen. Multum dialogów, czasem nawet zabawnych, problemy egzystencjalne kilku bohaterów, pastisz i satyra zwłaszcza na nowobogackie środowiska, ą i ę, do tego skomponowany przez samego Allena jazz, niezła Cate Blanchett i… w zasadzie to wszystko. Miła rozrywka na niedzielne popołudnie. Szkoda, że Allen dostarcza nam dziś już tylko tego. Cóż. Starość nie radość.

3/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 7,0





Dom Hemingway
reż. Richard Shepard, GBR, 2013
93 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Gangsterski



Zupełnie nie dostrzegłem tego tytułu w na bieżąco układanym w mym łbie repertuarze. Możliwe bardzo, że byłem w tym czasie w kiblu, chory, albo akuratnie trzeźwiałem. Przez miesiąc. Na Hemingwaya wpadłem dopiero przed kilkoma dniami, przypadkiem i przy okazji gapiąc się tak bez sensu na fejsbuka innych. Wystarczył mi jednak tylko jeden kadr, jedno zdjęcie podpisane zabawnym dialogiem, żeby obudzić w sobie głód gangsterki.

Jeszcze tego samego dnia zmierzyłem się więc z uroczym w chuj Jude Law (z ręką na sercu, nie mam pojęcia jak odmienić jego nazwisko na swojski). Nie muszę tu chyba po raz kolejny pisać, jednak i tak to zrobię, że uwielbiam takież to ekstremalne jednostki ludzkie podziwiać na ekranie. Mam słabość do wykolejeńców, pojebańców i wszech maści narwańców, którzy lubią stawiać na szali swojego życia wszystko co tylko znajduje się w ich zasięgu. Tytułowy Dom Hemingway to uznany na rynku kasiarz i złodziej (pijak rzecz jasna również), który wyłazi z pudła po dwunastoletniej odsiadce. W międzyczasie umiera mu żona, a jego latorośl, która słusznie go nienawidzi, jest już matką jakiegoś małego mulata. Hemingway musi jednak wpierw zadbać o swoje interesy i bierze się za odebranie nagrody za trzymanie mordy w kuble w czasie swojej garowania.

Scenariusz wydaje się być prostszy od szkolnego przedstawienia z okazji Dnia Matki, ale okraszony zjawiskowymi dialogami oraz charyzmą Jude Law, ostatecznie daje radę. Gorzej z jego odzwierciedleniem i przeniesieniem na ekran. Tutaj młokos - Richard Shepard - poległ niemal w całej rozciągłości. O ile początek filmu daje nadzieję na wyjątkowo zgrabne, szemrane kino w stylu kultowego już Przekrętu (otwierający tekst o kutasie Hemingweya – arcydzieło), to im dalej w las, tym więcej chorych drzew.

Rozczarowanie ogromne, bo też i oczekiwania po zapijaczonym, narwanym i uroczym skurwielu miałem tak samo wielkie jak jego ego. To jednak nie jest jego winą, że reżyser nie udźwignął ciężaru, albo też nie miał pomysłu na porządne szarpnięcie. Jude Law obronił ten film przed ostatecznym i w pełni zasłużonym linczem, także bez dwóch zdań wprowadzając do powszechnej, obiegowej świadomości milionów tysięcy kilka zabawnych dialogów i ocierających się o geniusz scen, ale to jednak dużo za mało, aby wbijać sobie do głowy ten tytuł. Mały plusik jeszcze za naplucie w twarz tej błąkającej się po świecie mendy - poprawności politycznej, i to by było w sumie na tyle. Dom Hemingway jest cool, ale film o nim mocno do dupy. Spieprzyli niezłych rozmiarów potencjał. Cóż, nie mój problem.

3/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,4