Niemiłość
reż. Andriej Zwiagincew, RUS, FRA, BEL, GER, 2017
127 min. Against Gravity
Polska premiera: 02.02.2018
Dramat
Należę do dosyć licznej grupy niedostosowanych do życia w uścisku gordyjskim osób, która jeśli już koniecznie musi kogoś kochać, to najczęściej wybiera samego siebie. Jest mi to uczucie z natury obce, a może nie tyle obce, co zupełnie niepotrzebne w codziennej walce o utrzymanie się na powierzchni lustra wody. Miłość czasem jest fajna, nie neguję tego i nikomu jej nie zabraniam, nawet w te durne Walentynki, ale po prostu wolałbym nie być w jej pobliżu, kiedy będzie przelatywała obok mnie zbłąkana strzała Amora. W przeszłości obrywałem już wiele razy od tego fałszywego brzdąca z łukiem i osobiście uważam, że każdy w swoim życiu musi przynajmniej raz przeczołgać się przez tunel perwersyjnej miłości, ale tylko po to, żeby wiedzieć jakie to fajne uczucie, kiedy z tego ciemnego tunelu w końcu się już wygramoli na zewnątrz i odetchnie świeżym smogiem, znaczy się powietrzem.
Miłość najczęściej jest jednak przeze mnie zjadliwa tylko w literaturze, muzyce, czasem też na filmach, natomiast w rzeczywistości zwykle tolerowałem ją przez najwyżej pierwsze kilka miesięcy żerowania w moim brzuchu tych zdradliwych motylków. Później bywało mi z nią już zwykle nie po drodze, gdyż nie szło się z nią dogadać. Szprecha ona do mnie zawsze w jakimś niezrozumiałym języku. Częściej ogranicza swobody obywatelskie i gubi włosy w mojej łazience, niż daje jakąkolwiek długotrwałą korzyść. Wiem, wiem, moje życie musi być wyjątkowo smutne i puste i w ogóle do piachu z tym Wujkiem Ekranem. Być może macie rację, ale przepraszam was bardzo, czy to aby grzech jakiś? Poważne wykroczenie drogowe karane mandatem w wysokości 600 zł? Grozi mi za to także brak uzyskania rozgrzeszenia w najbliższej parafii? Nikomu przecież swoją niemiłością nie wadzę, nie kłamię patrząc w oczy i nie mówię jak w tych durnych komediach romantycznych, że "kocham", skoro mnie to zwyczajnie nie interesuje. Więcej krzywdy robi właśnie takie gadanie, że "kocham cię mój aniołku" opierając się przy tym o ślubny kobierzec, a trzy lata później wydzierać się przy dziecku per „ty chuju przebrzydły, oddawaj mi mój telewizor". To już lepiej nic nie mówić, nie kłamać i dobrze spędzać ze sobą czas, póki go mamy. Bez długoterminowych obietnic i "jakoś tam będzie". Po prostu. Planowanie to dziwka, z reguły nic z tego nie wychodzi. Poza tym ja już jestem na takim etapie życia, że interesuje mnie jedynie święty spokój i czasem chcę jeszcze zrobić to na co mam ochotę, z kimkolwiek, bo przecież niekoniecznie trzeba to robić samemu.
Najlepszą definicję miłości ułożył swego czasu nieodżałowany Bukowski, który nazwał ją tak jakby poetycko: „Miłość jest jak wór śmierdzących odpadków, który próbuje się przenieść na plecach przez spieniony strumień cuchnących szczyn”. Uwielbiam ją. Jest taka moja. Świadoma niemiłość, o ile nikogo nie rani, nie jest, a przynajmniej nie powinna być dla świata problemem pierwszego wyboru (tym są polskie obozy śmierci, wiadomix). Ten świat już od zarania dziejów uginał się pod ciężarem zastępów nihilistów, egoistów, mizoginistów oraz zwyczajnych pojebów. Człowiek, jako istota wewnętrznie skomplikowana i chaotyczna, zawsze miał problem z odmienianiem się przez liczbę mnogą. Ja też mam, nie wiem dlaczego, taki się chyba urodziłem, dlatego też wolę się odmieniać przez liczbę pojedynczą. Problem, ten największy, pojawia się dopiero tam, gdzie przez niemiłość cierpi osoba druga lub nawet trzecia, najczęściej dziecko, niechciany owoc nieudanego związku, o czym to właśnie opowiada nam Andriej Zwiagincew w swoim najnowszym, nominowanym do Oscara filmie – Niemiłość… właśnie.
No i mam lekki zgryz moralny. Bo z jednej strony niemiłość jest spoko, tylko przez współczesne trendy typu nienawiść, zawiść i noża w plecy wbijaizm, została ona wykoślawiona i zrównana z jakąś patologią. Wiadomo, jak nie ma miłości, to z pewnością od razu musi być przemoc, alkoholizm i gwałtu rety mordują. Mam nawet przed oczami stare odcinki 997, w których z ust redaktora Fajbusiewicza często padał zwrot typu „konkubent Agnieszki W.” Dzięki czemu konkubent także i mi kojarzy się dziś już głównie z kryminałem i niemiłością, no bo jakby się kochali, to by Agnieszki W. chuj nie zabił, proste. Z drugiej jednak strony, bo zawsze gdzieś taka być musi, Zwiagincew, to nie jest pierwszy lepszy facet z łapanki przeprowadznonej na Stepach Akermańskich. On naprawdę wie co mówi oraz jak mówi. A zwykle robi to dobrze. Wszystkie jego dotychczasowe filmy jakie widziałem (Powrót, Elena, Lewiatan) to obrazy co najmniej wybitne łamane przez zajebiste. To jeden z tych twórców, po którego sięga się z pełnym kredytem zaufania i ekscytacją mając z tyłu głowy spokój i pewność, że to na pewno będzie dobrze spędzone X minut czasu. Tak też było i tym razem, i to pomimo tego, że trochę mnie facet postanowił tym filmem szturchnąć w ramię.
W Niemiłości mowa jest głównie o… niemiłości (ha, zaskoczenie), ale rzecz jasna ukazana jest ona w znacznie szerszym aspekcie. Są skutki, przyczyny i konsekwencje. Może to wszystko jest nieco zbyt równo odrysowane od linijki, ale za to jest schludne i miłe dla oka. Do tego Zwiagincew, jak to ma w swoim zwyczaju, ukazuje rzeczony problem na tle współczesnej mateczki Rosji, włączając się tak jakby trochę nieśmiało w rolę komentatora aktualnej sytuacji geopolitycznej w kraju, z lekkim naciskiem na konflikt rosyjsko-ukraiński. Robi to rzecz jasna bardzo subtelnie, niemal niezauważalnie, ale bardzo wyraziście i w sposób głęboko przemyślany. Myślę, że sami Rosjanie w jego filmach dostrzegają także inne ukryte smaczki, które są niezrozumiałe lub niewidzialne dla innych nacji, wszak Rosja to stan umysłu. Można więc warsztat Zwiagincewa przyrównać trochę do filmów Smarzowskiego, który w swoich produkcjach także często koncentruje się na aspekcie narodowościowym, ukazując w nieco krzywym zwierciadle nasze przywary i stereotypy, acz w porównaniu do Rosjanina, nasz krajan robi to w sposób zdecydowanie bardziej nachalny. Dlatego też kino Zwiagincewa wydaje się być bardziej dostępne i zrozumiałe dla międzynarodowego odbiorcy, stąd właśnie te zachwyty na niemal całym świecie. Słusznie zresztą. Od czasów Andrieja Tarkowskiego osobiście nie szanowałem dotąd żadnego rosyjskiego reżysera tak, jak właśnie teraz Zwiagincewa.
Tytułowa niemiłość przypomina mi w filmie pewnego rodzaju nieuleczalny wirus, którym zarazili się główni bohaterowie – para Zhenya i Boris. Są typowymi reprezentantami nowobogackiej klasy moskiewskiej, którzy mają w zasadzie wszystko - dobrą pracę, duże mieszkanie, niezły samochód i 12-letniego synka Alyoshę, który jest naocznym świadkiem ich małżeńskiego rozpadu. Rodzice układają już sobie życie na nowo, jakby to była wymiana garderoby z zimowej na letnią - wejście do sklepu, rach ciach ciach i nowy ja. Niestety dziecka nie da się już zwrócić przy kasie, reklamacji nie uwzględnia się, nie można też tak jak psa, który się znudził po dwóch miesiącach, przywiązać w lesie do drzewa i zwyczajnie odjechać. W tym związku nie ma już czego ratować. Reżyser przedstawia nam tą rodzinę w ostatniej fazie rozpadu, w której w wygodnym fotelu rozsiadła się nienawiść, zawiść i podłość. Patowa sytuacja, w której nie ma złotego środka. Cokolwiek się postanowi, ucierpi dziecko. I ten mały Alyosha faktycznie cierpi. Cierpi do tego stopnia, że pewnego dnia po prostu znika.
I to właśnie na tle tego zniknięcia rozgrywa się faktyczna batalia niemiłości, nienawiści i cierpienia z (niby)miłością, nadzieją i odkupieniem. Walka rozgrywa się na noże i tępe przedmioty, lub co tam leży pod ręką. Mecz w zasadzie tylko do jednej bramki. Pękają kości, krew leje się strumieniami, ranni padają co i rusz na ziemię. Podoba mi się tak przedstawienie sprawy. W filmie rządzi permanentny niepokój, ból i cierpienie. Im dalej w las, tym nadziei mniej, nie tyle na odnalezienie chłopca, co i na uratowanie samych siebie. Wirus niemiłości jest zakaźny i zdobywa coraz większe obszary. Nie ma ratunku, wszyscy umrzemy. Brzmi trochę jak scenariusz filmu katastroficznego z elementami Sci-Fi, ale właśnie tak to się mniej więcej tutaj odbywa. Jak wspomniałem wyżej, stoję trochę w niezręcznym rozkroku, bowiem zerojedynkowe potraktowanie niemiłości jest trochę nie fair i kłuje mnie w serce, ale z drugiej strony podoba mi się jak reżyser potraktował Zhenyę i Borisa - przedstawicieli wielu naszych przyjaciół i znajomych, a być może także i nas samych. Są oni trochę jak Adam i Ewa, którzy zjedli zakazany owoc i zostali za to skarceni. Ten biblijny motyw bardzo pasuje do Niemiłości. Zwiagincew w roli Boga przykładnie karze naszą parkę życiowych egoistów, dla których liczy się tylko własny interes i wygoda, a przy tym sugestywnie grozi palcem całej ludzkości pokazując, niczym Orwell, do czego doprowadzi szerzący się po świecie nihilizm i egocentryzm.
(Może być teraz trochę delikatnych spoilerów, więc z góry uprzedzam). Scena w kostnicy to jedna z najwspanialszych i najmocniejszych scen w kinie jakie osobiście widziałem na przestrzeni ostatnich kilku lat. Dochodzi w niej do erupcji wszystkich możliwych stanów emocjonalnych, nie padają w niej żadne słowa, a mimo to przepełniona jest bogactwem treści. Tak oto dwójka naszych bohaterów spotyka się oko w oko ze zbrodnią i karą, jakich się wspólnie dopuścili. Stoją tak odziani we własną bezsilność, jak przed sądem ostatecznym albo jak gladiatorzy po walce w starożytnym Rzymie czekając na pollice verso. Wielka rzecz, ale później jest tylko lepiej. Końcowa przebieżka Zheny'i w dresie RUSSIA na bieżni nie posuwając się przy tym nawet o centymetr do przodu to interpretacyjny cud, miód i solone orzeszki. Typowy Zwiagincew. Dziesiątki podskórnych smaczków i insynuacji, których wychwytywanie w tym, jak i w jego wszystkich filmach dostarcza mi zawsze wielką frajdę. Facet cały czas znajduje się w olimpijskiej formie i po każdym skoku stale podnosi sobie poprzeczkę. Być może kiedyś w końcu przeszarżuje i się zwyczanie wyjebie na twarz, ale póki co wydaje się być głównym kandydatem do złotego medalu, tego na igrzyskach filmowych w Hollywood, już niedługo, 4 marca. Trzymam kciuki.
reż. Andriej Zwiagincew, RUS, FRA, BEL, GER, 2017
127 min. Against Gravity
Polska premiera: 02.02.2018
Dramat
Należę do dosyć licznej grupy niedostosowanych do życia w uścisku gordyjskim osób, która jeśli już koniecznie musi kogoś kochać, to najczęściej wybiera samego siebie. Jest mi to uczucie z natury obce, a może nie tyle obce, co zupełnie niepotrzebne w codziennej walce o utrzymanie się na powierzchni lustra wody. Miłość czasem jest fajna, nie neguję tego i nikomu jej nie zabraniam, nawet w te durne Walentynki, ale po prostu wolałbym nie być w jej pobliżu, kiedy będzie przelatywała obok mnie zbłąkana strzała Amora. W przeszłości obrywałem już wiele razy od tego fałszywego brzdąca z łukiem i osobiście uważam, że każdy w swoim życiu musi przynajmniej raz przeczołgać się przez tunel perwersyjnej miłości, ale tylko po to, żeby wiedzieć jakie to fajne uczucie, kiedy z tego ciemnego tunelu w końcu się już wygramoli na zewnątrz i odetchnie świeżym smogiem, znaczy się powietrzem.
Miłość najczęściej jest jednak przeze mnie zjadliwa tylko w literaturze, muzyce, czasem też na filmach, natomiast w rzeczywistości zwykle tolerowałem ją przez najwyżej pierwsze kilka miesięcy żerowania w moim brzuchu tych zdradliwych motylków. Później bywało mi z nią już zwykle nie po drodze, gdyż nie szło się z nią dogadać. Szprecha ona do mnie zawsze w jakimś niezrozumiałym języku. Częściej ogranicza swobody obywatelskie i gubi włosy w mojej łazience, niż daje jakąkolwiek długotrwałą korzyść. Wiem, wiem, moje życie musi być wyjątkowo smutne i puste i w ogóle do piachu z tym Wujkiem Ekranem. Być może macie rację, ale przepraszam was bardzo, czy to aby grzech jakiś? Poważne wykroczenie drogowe karane mandatem w wysokości 600 zł? Grozi mi za to także brak uzyskania rozgrzeszenia w najbliższej parafii? Nikomu przecież swoją niemiłością nie wadzę, nie kłamię patrząc w oczy i nie mówię jak w tych durnych komediach romantycznych, że "kocham", skoro mnie to zwyczajnie nie interesuje. Więcej krzywdy robi właśnie takie gadanie, że "kocham cię mój aniołku" opierając się przy tym o ślubny kobierzec, a trzy lata później wydzierać się przy dziecku per „ty chuju przebrzydły, oddawaj mi mój telewizor". To już lepiej nic nie mówić, nie kłamać i dobrze spędzać ze sobą czas, póki go mamy. Bez długoterminowych obietnic i "jakoś tam będzie". Po prostu. Planowanie to dziwka, z reguły nic z tego nie wychodzi. Poza tym ja już jestem na takim etapie życia, że interesuje mnie jedynie święty spokój i czasem chcę jeszcze zrobić to na co mam ochotę, z kimkolwiek, bo przecież niekoniecznie trzeba to robić samemu.
Najlepszą definicję miłości ułożył swego czasu nieodżałowany Bukowski, który nazwał ją tak jakby poetycko: „Miłość jest jak wór śmierdzących odpadków, który próbuje się przenieść na plecach przez spieniony strumień cuchnących szczyn”. Uwielbiam ją. Jest taka moja. Świadoma niemiłość, o ile nikogo nie rani, nie jest, a przynajmniej nie powinna być dla świata problemem pierwszego wyboru (tym są polskie obozy śmierci, wiadomix). Ten świat już od zarania dziejów uginał się pod ciężarem zastępów nihilistów, egoistów, mizoginistów oraz zwyczajnych pojebów. Człowiek, jako istota wewnętrznie skomplikowana i chaotyczna, zawsze miał problem z odmienianiem się przez liczbę mnogą. Ja też mam, nie wiem dlaczego, taki się chyba urodziłem, dlatego też wolę się odmieniać przez liczbę pojedynczą. Problem, ten największy, pojawia się dopiero tam, gdzie przez niemiłość cierpi osoba druga lub nawet trzecia, najczęściej dziecko, niechciany owoc nieudanego związku, o czym to właśnie opowiada nam Andriej Zwiagincew w swoim najnowszym, nominowanym do Oscara filmie – Niemiłość… właśnie.
No i mam lekki zgryz moralny. Bo z jednej strony niemiłość jest spoko, tylko przez współczesne trendy typu nienawiść, zawiść i noża w plecy wbijaizm, została ona wykoślawiona i zrównana z jakąś patologią. Wiadomo, jak nie ma miłości, to z pewnością od razu musi być przemoc, alkoholizm i gwałtu rety mordują. Mam nawet przed oczami stare odcinki 997, w których z ust redaktora Fajbusiewicza często padał zwrot typu „konkubent Agnieszki W.” Dzięki czemu konkubent także i mi kojarzy się dziś już głównie z kryminałem i niemiłością, no bo jakby się kochali, to by Agnieszki W. chuj nie zabił, proste. Z drugiej jednak strony, bo zawsze gdzieś taka być musi, Zwiagincew, to nie jest pierwszy lepszy facet z łapanki przeprowadznonej na Stepach Akermańskich. On naprawdę wie co mówi oraz jak mówi. A zwykle robi to dobrze. Wszystkie jego dotychczasowe filmy jakie widziałem (Powrót, Elena, Lewiatan) to obrazy co najmniej wybitne łamane przez zajebiste. To jeden z tych twórców, po którego sięga się z pełnym kredytem zaufania i ekscytacją mając z tyłu głowy spokój i pewność, że to na pewno będzie dobrze spędzone X minut czasu. Tak też było i tym razem, i to pomimo tego, że trochę mnie facet postanowił tym filmem szturchnąć w ramię.
W Niemiłości mowa jest głównie o… niemiłości (ha, zaskoczenie), ale rzecz jasna ukazana jest ona w znacznie szerszym aspekcie. Są skutki, przyczyny i konsekwencje. Może to wszystko jest nieco zbyt równo odrysowane od linijki, ale za to jest schludne i miłe dla oka. Do tego Zwiagincew, jak to ma w swoim zwyczaju, ukazuje rzeczony problem na tle współczesnej mateczki Rosji, włączając się tak jakby trochę nieśmiało w rolę komentatora aktualnej sytuacji geopolitycznej w kraju, z lekkim naciskiem na konflikt rosyjsko-ukraiński. Robi to rzecz jasna bardzo subtelnie, niemal niezauważalnie, ale bardzo wyraziście i w sposób głęboko przemyślany. Myślę, że sami Rosjanie w jego filmach dostrzegają także inne ukryte smaczki, które są niezrozumiałe lub niewidzialne dla innych nacji, wszak Rosja to stan umysłu. Można więc warsztat Zwiagincewa przyrównać trochę do filmów Smarzowskiego, który w swoich produkcjach także często koncentruje się na aspekcie narodowościowym, ukazując w nieco krzywym zwierciadle nasze przywary i stereotypy, acz w porównaniu do Rosjanina, nasz krajan robi to w sposób zdecydowanie bardziej nachalny. Dlatego też kino Zwiagincewa wydaje się być bardziej dostępne i zrozumiałe dla międzynarodowego odbiorcy, stąd właśnie te zachwyty na niemal całym świecie. Słusznie zresztą. Od czasów Andrieja Tarkowskiego osobiście nie szanowałem dotąd żadnego rosyjskiego reżysera tak, jak właśnie teraz Zwiagincewa.
Tytułowa niemiłość przypomina mi w filmie pewnego rodzaju nieuleczalny wirus, którym zarazili się główni bohaterowie – para Zhenya i Boris. Są typowymi reprezentantami nowobogackiej klasy moskiewskiej, którzy mają w zasadzie wszystko - dobrą pracę, duże mieszkanie, niezły samochód i 12-letniego synka Alyoshę, który jest naocznym świadkiem ich małżeńskiego rozpadu. Rodzice układają już sobie życie na nowo, jakby to była wymiana garderoby z zimowej na letnią - wejście do sklepu, rach ciach ciach i nowy ja. Niestety dziecka nie da się już zwrócić przy kasie, reklamacji nie uwzględnia się, nie można też tak jak psa, który się znudził po dwóch miesiącach, przywiązać w lesie do drzewa i zwyczajnie odjechać. W tym związku nie ma już czego ratować. Reżyser przedstawia nam tą rodzinę w ostatniej fazie rozpadu, w której w wygodnym fotelu rozsiadła się nienawiść, zawiść i podłość. Patowa sytuacja, w której nie ma złotego środka. Cokolwiek się postanowi, ucierpi dziecko. I ten mały Alyosha faktycznie cierpi. Cierpi do tego stopnia, że pewnego dnia po prostu znika.
(Może być teraz trochę delikatnych spoilerów, więc z góry uprzedzam). Scena w kostnicy to jedna z najwspanialszych i najmocniejszych scen w kinie jakie osobiście widziałem na przestrzeni ostatnich kilku lat. Dochodzi w niej do erupcji wszystkich możliwych stanów emocjonalnych, nie padają w niej żadne słowa, a mimo to przepełniona jest bogactwem treści. Tak oto dwójka naszych bohaterów spotyka się oko w oko ze zbrodnią i karą, jakich się wspólnie dopuścili. Stoją tak odziani we własną bezsilność, jak przed sądem ostatecznym albo jak gladiatorzy po walce w starożytnym Rzymie czekając na pollice verso. Wielka rzecz, ale później jest tylko lepiej. Końcowa przebieżka Zheny'i w dresie RUSSIA na bieżni nie posuwając się przy tym nawet o centymetr do przodu to interpretacyjny cud, miód i solone orzeszki. Typowy Zwiagincew. Dziesiątki podskórnych smaczków i insynuacji, których wychwytywanie w tym, jak i w jego wszystkich filmach dostarcza mi zawsze wielką frajdę. Facet cały czas znajduje się w olimpijskiej formie i po każdym skoku stale podnosi sobie poprzeczkę. Być może kiedyś w końcu przeszarżuje i się zwyczanie wyjebie na twarz, ale póki co wydaje się być głównym kandydatem do złotego medalu, tego na igrzyskach filmowych w Hollywood, już niedługo, 4 marca. Trzymam kciuki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz