piątek, 2 lutego 2018

Gwiazdy tańczą na lodzie

I, Tonya
reż. Craig Gillespie, USA, 2017
119 min. Monolith Films
Polska premiera: 2.03.2018
Dramat, Sportowy, Biograficzny



To było w roku 1994. W lutym. W głowie miałem jeszcze fiu-bździu, a na niej, przy rozczarowaniu moich rodziców, zacząłem właśnie zapuszczać długie włosy, no bo Eddie Vedder, Cobain, czy Max Cavalera. Zamiast rozmyślać o realnych problemach współczesnego świata i rozwodzić się nad kierunkiem jaki obierała młoda polska demokracja, wolałem grać z kumplami w Sensible Soccer na Amidze. To był piękny etap na mapie mojego beztroskiego życia. A jednak nadal mam ten obrazek doskonale zachowany i zakodowany na swoim twardym dysku we łbie. Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Lillehammer dla Polski były mniej więcej tak samo pasjonujące jak losowo wybrany Mundial dla mieszkańca Bangladeszu, acz przepraszam bardzo, zdobyliśmy tam nawet jedno piąte miejsce, sukces na miarę naszych ówczesnych możliwości, niemniej cały świat, Polska i Bangladesz pewne również, żył wtedy pojedynkiem dekady, o którym taki Popek przed walką z Oświecińskim w KSW mógłby tylko pomarzyć. Naprzeciw siebie, na jednej imprezie i na jednym lodowisku stanęły w szranki rywalizacji nie tyle sportowej, co też ambicjonalnej, charakterologicznej oraz wizerunkowej, dwie amerykańskie łyżwiarki figurowe – Nancy Kerrigan i Tonya Harding.

Kerrigan (Piękna) była delikatna i śliczna niczym kwiat lotosu, zaś atletyczna Harding (Bestia) była jej przeciwieństwem. W każdym calu. Media na niemal całym świecie żyły ich konfliktem i obyczajowym skandalem, którego finałem było pogruchotanie kolana tej Pięknej na rzekome zlecenie Bestii. Afera jak stąd do Bangladeszu. Chodziło o wykluczenie z reprezentacji na ZIO największej konkurentki, ulubienicy publiczności i związku łyżwiarskiego w USA. Cóż, prawie się udało. Kolano jednak nie zostało mocno uszkodzone, Kerrigan finalnie wystąpiła na Olimpiadzie, a cały świat patrzył z uwagą na pojedynek dwóch rywalek. Sportowo? Nudy. Ciśnienia nie wytrzymała Harding, tudzież jej sznurowadło, która ostatecznie zakończyła rywalizację na 8 miejscu, Kerrigan była druga. Pamiętam jakby to było wczoraj. Wtedy i ja uważałem, że symbolicznie dobro wygrało ze złem. Jako naiwny nastolatek wierzyłem w podział świata między te dwie stale zwalczające się siły. Cały świat myślał pewnie tak samo. Dziś, 24 lata później, oraz po obejrzeniu I, Tonya w reż. Craiga Gillespie mój punkt widzenia diametralnie się zmienił. Teraz wierzę głównie w siłę zła, bo dobro zwyczajnie nie istnieje.

Umówmy się. Filmy o złych charakterkach są zawsze ciekawsze. Ekranizacja życiorysu grzeczniutkiej Kerrigan byłaby nudna jak tapeta w motylki u babci Jadzi, ale już życiorys Harding, to już zupełnie inny rozmiar kapelusza. Nawet jest to trochę zastanawiające, że ta niemal baśniowa historia musiała czekać ponad dwie dekady na dobrą ekranizację. Ale warto było czekać. I, Tonya, to kapitalnie odwzorowana historia tej z natury złej, zeszmaconej i oplutej w mediach, z której dowiadujemy się, że wcale taka zła jak ją kiedyś malowali nie była, a przynajmniej nie zawsze. Jej kariera potoczyła się... no tak jak się potoczyła. Sporo zadań się nie powiodło, trochę przez samą siebie, trochę przez innych. Skończyła sią na depresji, alkoholizmie oraz ringu bokserskim w roli cyrkowego klauna, a to przecież pierwsza kobieta w historii, która wykonała potrójnego Axla. Co więc poszło nie tak?


W jej rolę wcieliła się wilkowowallstreetowa ślicznotka Margot Robbie. Gdy usłyszałem o tym po raz pierwszy, to aż usiadłem, co by nie przyjebać łbem o szafkę w kuchni. Jak to tak. Tego nisko zawieszonego mięśniaka ma zagrać takie chucherko? Ale nie takie dziwy już moje oczy widziały. Robbie została przepięknie zmasakrowana przez charakteryzatorów i faktycznie w filmie jest brzydka jak Harding. Chylę czoła. Mam nadzieję Pani Doroto, że przez nazwanie rzeczy po imieniu nie zostanę zaraz ukarany grzywną w wysokości pół miliona złotych. Od razu mówię – tyle nie mam. Cóż, tak już jest ten świat skonstruowany, że jedne kobiety rodzą się piękne, a inne piękne mniej. Harding zdecydowanie była/jest piękna mniej. Postawmy więc w tym miejscu seksistowską kropkę.

Poznajemy więc losy małego i słodkiego urwiska chowanego pod tyranią swojej gruboskórnej i apodyktycznej matki (Allison Janney, jak nie dostaniesz za to Oscara, to osobiście polecę do LA i wysadzę jakiś samochód pułapkę). Co to jest za postać, matka w sensie, to ja was przepraszam. Kobiecina skradła cały film dla siebie. Dawno nie widziałem tak wyrazistej, mocnej i przekonującej roli. No dobra, widziałem niedawno w Trzech billboardach..., ale umówmy się, to się często nie zdarza. Miałem wręcz ochotę wstać na końcowych napisach i zaklaskać niczym Janusz z Grażynką w Boeningu po lądowaniu na lotnisku w Hurghadzie. Ale też śliczna brzydka Margot nie poddaje się bez walki. Co to to nie. Wspięła się na wyżyny swojego aktorskiego rzemiosła. Zaszła niemal tak wysoko jak ś.p. Tomasz Mackiewicz na Nandze, tylko lepiej skończyła. Zastanawiam się ile ona musiała spędzić czasu na tafli lodowiska, żeby jeździć tak jak to pokazali w filmie. Oczywiście w dzisiejszych czasach wszystko można ściemnić i nanieść myszką na zieloną płachtę, ale faktem niezaprzeczalnym jest, że łyżwy na nogach Robbie specjalnie nie przeszkadzały.

Mała Harding dorastała więc w trudnych okolicznościach przyrody. Szalona matka co chwila rozwodziła się z kolejnymi straceńcami, którzy pewnie do dziś plują sobie w brodę, że musieli się wiązać z takim aligatorem. Do tego towarzyszyły jej ciągłe zakazy i nakazy, permanentna dyscyplina, dym z papierosów, brak namacalnej matczynej miłości, no i rzecz jasna kasy. Słowem – nie było lekko, a żreć przecież trzeba. Harding hartowana przez trudne relacje z matką i najbliższym otoczeniem od najmłodszych lat żyła w kontrze do ogólnie przyjętych reguł i zasad, odstawała też od swoich rówieśników. Wszystkim. Ale była jedna rzecz w czym była od nich lepsza. To jazda na łyżwach. Czuła się na nich jak ryba w wodzie, aczkolwiek wolała robić to po swojemu. Zamiast rozgrzewki - papieros. Zamiast zdrowego odżywiania - browar. Zamiast jeziora łąbędziego - AC/DC. W naprawianiu silników spalinowych, strzelaniu z broni długiej do królików i laniu po pyskach też była niezła, ale o tym już więcej w środku pudełka.


Była uosobieniem wszystkich cech charakteru, które nie pasowały do łyżwiarstwa figurowego stworzonego dla księżniczek. Harding za wszelką cenę nie chciała nią nigdy zostać. Dlatego też świat łyżwiarstwa nigdy nie chciał ją uznać za swoją, ale musiał. Wiem, że to tylko film, i można w nim przedstawić nawet Adolfa w roli kochającego zwierzątka, wrażliwego artystę malarza, ale Harding naprawdę jawi się jako klawa i równa babka z jajami. Fajny i ostry jak brzytwa charakterek, lubię takie, chodzący wulkan emocjonalny - mix wrodzonego wkurwu z drobnomieszczańską fantazją. Nie chciałbym, żeby była matką moich dzieci, nie poszedłbym z nią też do ołtarza, ale zatańczyć przy weekendzie? Why not.

Tempo oraz konstrukcja filmu przypominają mi trochę Wilka z Wall Street. Szybkie, krótkie i dynamiczne cięcia, sporo w tym stylówy Scorsese, trochę też zaczeski Guya Ritchie. Ogląda się to wszystko po prostu wygodnie. Latka lecą, lokacje się zmieniają, skandale, aferki, świetne sążniste dialogi, nawet jak ktoś nie znosi łyżwiarstwa (np. ja), to też powinien być usatysfakcjonowany. Dzieje się dużo, znaczy się w chuj - używając słownictwa jakie najczęściej pojawia się w tej historii. Gillespie może i dostał za zadanie zmiękczyć oraz nieco ocieplić mocno nadszarpnięty przez ząb czasu wizerunek upadłej już Harding, a może nie dostał, nie wiem i wy tego też pewnie wiedzieć do końca nie będziecie, ale prawdę mówiąc mam to w dupie. Nie interesuje mnie specjalnie czy prawdziwa Harding była bardziej taka jak ją malowały przez lata media, czy jednak bliżej jej do tej zagranej przez Robbie.

Film bazuje głównie na wywiadach udzielonych zarówno przez Harding, jak i przez jej matkę, byłego męża oraz najdurniejszego ochroniarza jakiego spłodził ten padół. Z pewnością tli się tu wiele prawdy, ale też trzeba przyjąć do wiadomości fakt, że czasem pewnie poleciano grubo po bandzie kolorem. I, Tonya należy więc traktować głównie jak dobrze skonstruowaną rozrywkę z elementami biografii, dramatu i sentymentytakietam. Jest świetnie zagrany i skonstruowany, po prostu kolejny bardzo dobry film z roku 2017, który powinien święcić triumfy w tegorocznym kinowym repertuarze, a na czerwonych dywanach robić potrójne rittbergery. U nas w kinach kilka dni po zakończeniu się zimowych igrzysk w Pyo… Pjo… Pjoncz… no w Korei Południowej. Zdecydowanie polecam dać się zapędzić na lód przez brzydulę Robbie i dziarską Janney. Tylko trzymajcie się mocno bandy.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz