Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Monolith Films. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Monolith Films. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 stycznia 2020

A Virtual Reality Soldier Simulator

1917
reż. Sam Mendes, USA, GBR, 2019
119 min. Monolith Films
Polska premiera: 24.01.2020
Dramat, Wojenny, Historyczny


Kupiłem sobie proszę ja was nową i zachwalaną wszędzie grę, taką na konsolę. Co prawda spóźniłem się z nią na Sylwestra, no ale teraz przynajmniej można ją kupić taniej w promocji. Gra ta jest trochę brutalna, bynajmniej nie dla gówniaków, zabiera nas bowiem do okopów pierwszej wojny światowej i robi z mózgu kisiel. Jest bardzo realistyczna, aż czuć swąd porozścielanych wszędzie gnijących ciał żołnierzy. Świetne odwzorowane lokacje, zaś grafika, no ja nie mogę, wprost wgniata w fotel. Podobał mi się także sposób sterowania jednej z dwóch głównych postaci jakie mamy do wyboru, jest wręcz intuicyjny i łatwy w opanowaniu. Ogólna grywalność tej symulacji stoi na bardzo wysokim poziomie, acz trochę szkoda, że do wyboru mamy tylko jedną misję, którą, jak się sprężymy, można przejść w dwie godziny. Niemniej polecam bardzo. Gra ta nazywa się „1917” i ponoć dostała już nawet kilka jakichś nagród, z tych bardziej liczących się.

Właściwie to po tym wstępie mógłbym już poprzestać swojego wywodu i dalej nic nie pisać, ale wtedy pewnie nazwalibyście mnie chujem, a ja nie lubię być tak nazywany. Zgoda. 1917 Sama Mendesa zasługuje na zdecydowanie więcej akapitów. To bardzo gruby tytuł na tle setek chudych i to z kilku powodów.

Po pierwsze, z powodów stricte konstrukcyjnych i technicznych. Sposób realizacji nie jest typowy i często spotykany w kinie, i to pomimo tego, że nie jest też czymś nowatorskim na tle wielu wcześniejszych podobnych produkcji, to jednak zwraca na siebie uwagę i powoduje, że obcowanie z tym kawałkiem mięcha dostarcza dodatkowych smaczków, acz zapewne te docenione zostaną przez niewielu. Historia zawarta w filmie, przynajmniej w teorii, przedstawiona jest widzowi za pośrednictwem jednego, niekończącego się ujęcia kamery stale podążającej za bohaterami z punktu A do B, co oczywiście nie jest do końca prawdą, bowiem cięcia istnieją i jest ich zapewne całkiem wiele, są one jednak bardzo dobrze zakamuflowane, co nie zmienia faktu, że odczucie ciągłości i spójności realizacyjnej przy pochłanianiu tegoż befsztyczka jest jednoznaczne. To jest przede wszystkim dobry chwyt marketingowy, ale też nie sposób nie pochylić nisko głowy z uznaniem przed autorem zdjęć, którym jest nie kto inny, jak sam mistrz w swoim fachu - Roger Deakins.

Po drugie, z powodów stricte historycznych. Pierwsza wojna światowa nie jest częstym bywalcem w mainstreamowym kinie, by nie napisać wprost, że nie bywa tam prawie w ogóle. I nic dziwnego. „Wielka Wojna” była zderzeniem XX-wiecznej techniki z XIX-wieczną strategią i taktyką, a główne działania wojenne miały charakter pozycyjny. W praktyce oznaczało to mniej więcej tyle, że dwie walczące ze sobą armie zatrzymywały się w pewnym momencie natarcia na liniach frontów, które ciągnęły się na niespotykanej dotąd długości i wzajemnie ostrzeliwały się czym popadnie. Żołnierze często pozbawieni ze sobą łączności siedzieli w labiryntach okopów i w schronach. Oddzieleni byli od siebie nawzajem polami minowymi oraz zasiekami z drutów kolczastych, które co pewien czas jedni i drudzy próbowali przełamać robiąc wyłom w obronie wroga, co najczęściej kończyło się jednak dużymi stratami i tylko chwilowym zyskaniem małego fragmentu obronnej linii wroga. Ten z kolei dążył do jego szybkiego odzyskania, co koniec końców pochłaniało z jednej jak i drugiej strony ogromną ilość strat w ludziach i tym samym nie prowadziło to do żadnego rozstrzygnięcia. Z punktu widzenia widowiskowości kinowej – nuda. Coś, jak partia szachów wybornych sowieckich szachistów. Jak więc zrobić z tego porywający współczesnego rozkapryszonego widza film wojenny z elementami kina akcji i do tego jeszcze odnieść sukces?


Sam Mendes poprosił o potrzymanie mu złocistego nektaru bogów i wziął się do pracy. Postanowił tą „nudę” wykorzystać w pełni i wycisnąć z niej całą esencję, by na podstawie niezwykle prostej historii, opartej z resztą na prawdziwych faktach, zmaterializować na ekranie tamtejsze piekło wojenne w sposób nie tyle widowiskowy, co też bardzo realistyczny, a przy tym wiercący dziurę w głowie widza. Wziął za chabety dwóch młodych brytyjskich chłopaków odpoczywających chwilowo pod drzewem między jednym natarciem, a drugim, starszego szeregowego Blake’a oraz kaprala Schofielda i poprzez rozkaz wydany im przez generała Erinmore wysłał ich z niezwykle ważną, iście straceńczą misją polegającą na przedostaniu się za linię wroga do 2 pułku piechoty z Devonshire z rozkazem adresowanym do pułkownika Mackenziego, od czego zależeć będzie życie 1600 żołnierzy. 24 godziny, marsz z punktu A do punktu B przez linię frontu, ziemię niczyją, splądrowaną i boleśnie doświadczoną przez wycofujących się Niemców. Bułka z masłem. Teoretycznie można by tą historię opowiedzieć w gromkim towarzystwie już przy pierwszym piwie, by już przy drugim zapomnieć o czym ona w ogóle opowiadała. W praktyce jednak panowie Mendes i Deakins zrobili bardzo wiele, by do tego jednak nie doszło, co, mówiąc wprost, w dużym stopniu im się udało.

Dla mnie, trochę psychofana techniki kręcenia filmów i przedstawiania mi ich z punktu widzenia stricte realizacyjnego, to była prawdziwa rozkosz dla oczu. Może nie tak wielka jak biust Salmy Hayek, ale też patrzyłem na to wszystko z niekłamanym zachwytem i zarazem z wielkim podziwem. Jak wspomniałem wyżej, pierwsze linie frontu bazowały wtedy na niekończących się labiryntach okopów i właśnie to scenograficzne katharsis udało się twórcom filmu zobrazować w 1917 procentach. Batalistyka również nie pozostawia wiele do życzenia, może poza kilkoma scenami, z których można wywnioskować jedno, że szkopy kompletnie nie umiały strzelać do ruchomego celu i to nawet z bliskiej odległości, co niektórych pewnie będzie trochę razić w oczy, mnie w sumie też raziło, ale i tak w końcu machnąłem na to ręką. Da się to obronić. Poza tym cały ten syf, zgnilizna, odór rozkładających się ciał i padające trupy jeden po drugim, także permanentne błoto, brud, szczury wielkości psów i ogólnie cały ten nędzny i przytłaczający swym koszmarem wojenny krajobraz przedstawiony został w sposób bardzo przekonujący łamane na wstrząsający. I to, co podoba mi się tutaj najbardziej, twórcy nie zrobili tego w sposób hmm… inwazyjny, i już tłumaczę co mam na myśli.

Film pozbawiony jest moralizatorskiego tonu, nie ma w nim krzty patosu, ani też gloryfikowania tudzież osądzania jednej ze stron konfliktu. Nawet ciężko tu o charakterystyczny antywojenny wydźwięk, acz z pewnością wielu go w nim dostrzeże. 1917 ogląda się raczej jak sprawnie nakręcony dokument, którego celem nadrzędnym jest przekazanie odbiorcy suchych faktów i informacji. Wróg jest tu wrogiem, rozkaz rozkazem, a zabijanie zabijaniem. Nie ma czasu na zastanawianie się nad sensem, ideą, nie ma też czasu na zaczerpnięcie świeżego powietrza. Kto zaczyna w tym pozbawionym nadrzędnych cech człowieczeństwa tyglu myśleć, ten zaraz ginie. To są zupełnie oczywiste mechanizmy obronne oraz instynkty samozachowawcze ludzi, w tym przypadku żołnierzy wysłanych na front, którzy pragną w tych trudnych warunkach tylko jednego - przetrwać. Albo on ukatrupi mnie, albo ja jego. Proste jak... wiecie co.


Myślę, ba, widuję to prawie codziennie, że tej szalenie prostej i zero-jedynkowej postawy chyba nigdy już nie zrozumieją wszech maści współcześni antywojenni pacyfiści w kapciach namawiający cały świat do wzajemnego miłowania się i pokoju, jednocześnie kompletnie nie ogarniając kuwety, historii, polityki i faktów. Oni powinni się tym filmem trochę zawieść. Narrator Mendes nie sili się na jakieś wymuszone przez współczesne normy społeczne moralitety. Być może gdzieś między wierszami mówi, że każda wojna jest złem samym w sobie, niby pokazuje zupełnie niepotrzebną, często bezsensowną, a nawet przypadkową śmierć jednostek, ale opowiada nam o tym w sposób chłodny, uczciwy. Nie próbuje zawracać kijem rzeki, raczej dostojnym głosem Krystyny Czubówny czytającej o krwawych drapieżnikach i ich ofiarach mówi, że tak już po prostu w przyrodzie jest i to od zarania dziejów. Że czasem nasi chłopcy i synowie, mężowie i ojcowie muszą iść się bić, za nas i dla nas, dla celów wyższych, których może nie wszyscy rozumiemy i nie zawsze się z nimi zgadzamy. Nic i nikt tego nie zmieni, choć nadal próbuje wielu. Możemy za to pamiętać o tych, którzy zginęli, którzy poszli się bić, którzy polegli, lub zwyciężyli, o których zapomniał już cały świat. Wszyscy zasługują na pamięć. Zasługują na takie filmy.

W 1917 podobało mi się także to, że pomimo tego, iż na ekranie nieco więcej zaczyna się dziać dopiero po kilkudziesięciu minutach, to cały czas i od niemal samego początku siedziałem na zaciśniętych pośladach. Nie, to nie przez pewną potrzebę fizjologiczną, tylko przez umiejętne przykuwanie mojej uwagi do ekranu nawet w chwilach, gdy sytuacja tego nie wymagała. Kolejny z plusów - Brak znanych i oklepanych gęb na ekranie. Oczywiście mamy Colina Firtha, mamy też Benedicta Cumberbatcha, ale tylko w epizodycznych rolach, natomiast nasi główni bohaterowie, to, przynajmniej dla mnie, bardziej nołnejmy (przynajmniej do dziś), dzięki czemu oglądając ich poczynania nie miałem w głowie żadnych skojarzeń z innych filmów z ich udziałem. Dodaje to bardzo przyjemnego w odbiorze poczucia naturalności, tak rzadkiej w mainstreamowym kinie. Na co dzień skazani jesteśmy na aktorów z top listy, zwłaszcza w pierwszym planie, ale też z drugiej strony, czy George MacKay nie zapukał właśnie do tejże topki?

Kończąc swój wywód, bo też nie ma sensu więcej pisać o dziele niemal kompletnym i bardzo udanym, nadmienię, że 1917 może i nie jest dziełem monumentalnym, pozbawione jest patosu i widowiskowości, nie uświadczymy w nim także spektakularnych wybuchów, epickich walk, efekciarstwa i eksplozji, daleko mu do Szeregowca Ryana, czy ubiegłorocznego Midway, raczej bliżej mu do Dunkierki nakręconej w stylu Zjawy, to i tak jest to produkcja wyjątkowa i awangardowa już w swoim źródłowym zamyśle. Cenię ten film raz, za odwagę w procesie realizacyjnym, dwa, za podjęcie się trudnej i z pozoru niemal niewykonalnej misji. To prawie tak, jakby mało urodziwy i pryszczaty młodzieniec w swetrze informatyka miał wyrwać w nocnym klubie najlepszą laskę na imprezie. Aby to się udało musisz dać z siebie coś ekstra, coś, czego nikt, a zwłaszcza ta laska się nie spodziewa. Mendes & Deakins (Newman za muzykę w sumie też) by wyrwać najlepszą niewiastę na imprezie, czyli nas wszystkich, dali od siebie niezwykłe zdjęcia, kadry i ujęcia, którymi naszkicowali jeden z najpiękniejszych obrazów o piekle wojny w okopach. Nocne sceny z płonącego miasteczka oraz bieg młodego kaprala wzdłuż szturmującego okopu to właśnie te supermoce, którymi zdobywa się wszystko, rządy dusz, cały świat i najlepsze dziewczyny na imprezie. Właśnie dla takich scen chodzę do kina.








piątek, 2 lutego 2018

Gwiazdy tańczą na lodzie

I, Tonya
reż. Craig Gillespie, USA, 2017
119 min. Monolith Films
Polska premiera: 2.03.2018
Dramat, Sportowy, Biograficzny



To było w roku 1994. W lutym. W głowie miałem jeszcze fiu-bździu, a na niej, przy rozczarowaniu moich rodziców, zacząłem właśnie zapuszczać długie włosy, no bo Eddie Vedder, Cobain, czy Max Cavalera. Zamiast rozmyślać o realnych problemach współczesnego świata i rozwodzić się nad kierunkiem jaki obierała młoda polska demokracja, wolałem grać z kumplami w Sensible Soccer na Amidze. To był piękny etap na mapie mojego beztroskiego życia. A jednak nadal mam ten obrazek doskonale zachowany i zakodowany na swoim twardym dysku we łbie. Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Lillehammer dla Polski były mniej więcej tak samo pasjonujące jak losowo wybrany Mundial dla mieszkańca Bangladeszu, acz przepraszam bardzo, zdobyliśmy tam nawet jedno piąte miejsce, sukces na miarę naszych ówczesnych możliwości, niemniej cały świat, Polska i Bangladesz pewne również, żył wtedy pojedynkiem dekady, o którym taki Popek przed walką z Oświecińskim w KSW mógłby tylko pomarzyć. Naprzeciw siebie, na jednej imprezie i na jednym lodowisku stanęły w szranki rywalizacji nie tyle sportowej, co też ambicjonalnej, charakterologicznej oraz wizerunkowej, dwie amerykańskie łyżwiarki figurowe – Nancy Kerrigan i Tonya Harding.

Kerrigan (Piękna) była delikatna i śliczna niczym kwiat lotosu, zaś atletyczna Harding (Bestia) była jej przeciwieństwem. W każdym calu. Media na niemal całym świecie żyły ich konfliktem i obyczajowym skandalem, którego finałem było pogruchotanie kolana tej Pięknej na rzekome zlecenie Bestii. Afera jak stąd do Bangladeszu. Chodziło o wykluczenie z reprezentacji na ZIO największej konkurentki, ulubienicy publiczności i związku łyżwiarskiego w USA. Cóż, prawie się udało. Kolano jednak nie zostało mocno uszkodzone, Kerrigan finalnie wystąpiła na Olimpiadzie, a cały świat patrzył z uwagą na pojedynek dwóch rywalek. Sportowo? Nudy. Ciśnienia nie wytrzymała Harding, tudzież jej sznurowadło, która ostatecznie zakończyła rywalizację na 8 miejscu, Kerrigan była druga. Pamiętam jakby to było wczoraj. Wtedy i ja uważałem, że symbolicznie dobro wygrało ze złem. Jako naiwny nastolatek wierzyłem w podział świata między te dwie stale zwalczające się siły. Cały świat myślał pewnie tak samo. Dziś, 24 lata później, oraz po obejrzeniu I, Tonya w reż. Craiga Gillespie mój punkt widzenia diametralnie się zmienił. Teraz wierzę głównie w siłę zła, bo dobro zwyczajnie nie istnieje.

Umówmy się. Filmy o złych charakterkach są zawsze ciekawsze. Ekranizacja życiorysu grzeczniutkiej Kerrigan byłaby nudna jak tapeta w motylki u babci Jadzi, ale już życiorys Harding, to już zupełnie inny rozmiar kapelusza. Nawet jest to trochę zastanawiające, że ta niemal baśniowa historia musiała czekać ponad dwie dekady na dobrą ekranizację. Ale warto było czekać. I, Tonya, to kapitalnie odwzorowana historia tej z natury złej, zeszmaconej i oplutej w mediach, z której dowiadujemy się, że wcale taka zła jak ją kiedyś malowali nie była, a przynajmniej nie zawsze. Jej kariera potoczyła się... no tak jak się potoczyła. Sporo zadań się nie powiodło, trochę przez samą siebie, trochę przez innych. Skończyła sią na depresji, alkoholizmie oraz ringu bokserskim w roli cyrkowego klauna, a to przecież pierwsza kobieta w historii, która wykonała potrójnego Axla. Co więc poszło nie tak?


W jej rolę wcieliła się wilkowowallstreetowa ślicznotka Margot Robbie. Gdy usłyszałem o tym po raz pierwszy, to aż usiadłem, co by nie przyjebać łbem o szafkę w kuchni. Jak to tak. Tego nisko zawieszonego mięśniaka ma zagrać takie chucherko? Ale nie takie dziwy już moje oczy widziały. Robbie została przepięknie zmasakrowana przez charakteryzatorów i faktycznie w filmie jest brzydka jak Harding. Chylę czoła. Mam nadzieję Pani Doroto, że przez nazwanie rzeczy po imieniu nie zostanę zaraz ukarany grzywną w wysokości pół miliona złotych. Od razu mówię – tyle nie mam. Cóż, tak już jest ten świat skonstruowany, że jedne kobiety rodzą się piękne, a inne piękne mniej. Harding zdecydowanie była/jest piękna mniej. Postawmy więc w tym miejscu seksistowską kropkę.

Poznajemy więc losy małego i słodkiego urwiska chowanego pod tyranią swojej gruboskórnej i apodyktycznej matki (Allison Janney, jak nie dostaniesz za to Oscara, to osobiście polecę do LA i wysadzę jakiś samochód pułapkę). Co to jest za postać, matka w sensie, to ja was przepraszam. Kobiecina skradła cały film dla siebie. Dawno nie widziałem tak wyrazistej, mocnej i przekonującej roli. No dobra, widziałem niedawno w Trzech billboardach..., ale umówmy się, to się często nie zdarza. Miałem wręcz ochotę wstać na końcowych napisach i zaklaskać niczym Janusz z Grażynką w Boeningu po lądowaniu na lotnisku w Hurghadzie. Ale też śliczna brzydka Margot nie poddaje się bez walki. Co to to nie. Wspięła się na wyżyny swojego aktorskiego rzemiosła. Zaszła niemal tak wysoko jak ś.p. Tomasz Mackiewicz na Nandze, tylko lepiej skończyła. Zastanawiam się ile ona musiała spędzić czasu na tafli lodowiska, żeby jeździć tak jak to pokazali w filmie. Oczywiście w dzisiejszych czasach wszystko można ściemnić i nanieść myszką na zieloną płachtę, ale faktem niezaprzeczalnym jest, że łyżwy na nogach Robbie specjalnie nie przeszkadzały.

Mała Harding dorastała więc w trudnych okolicznościach przyrody. Szalona matka co chwila rozwodziła się z kolejnymi straceńcami, którzy pewnie do dziś plują sobie w brodę, że musieli się wiązać z takim aligatorem. Do tego towarzyszyły jej ciągłe zakazy i nakazy, permanentna dyscyplina, dym z papierosów, brak namacalnej matczynej miłości, no i rzecz jasna kasy. Słowem – nie było lekko, a żreć przecież trzeba. Harding hartowana przez trudne relacje z matką i najbliższym otoczeniem od najmłodszych lat żyła w kontrze do ogólnie przyjętych reguł i zasad, odstawała też od swoich rówieśników. Wszystkim. Ale była jedna rzecz w czym była od nich lepsza. To jazda na łyżwach. Czuła się na nich jak ryba w wodzie, aczkolwiek wolała robić to po swojemu. Zamiast rozgrzewki - papieros. Zamiast zdrowego odżywiania - browar. Zamiast jeziora łąbędziego - AC/DC. W naprawianiu silników spalinowych, strzelaniu z broni długiej do królików i laniu po pyskach też była niezła, ale o tym już więcej w środku pudełka.


Była uosobieniem wszystkich cech charakteru, które nie pasowały do łyżwiarstwa figurowego stworzonego dla księżniczek. Harding za wszelką cenę nie chciała nią nigdy zostać. Dlatego też świat łyżwiarstwa nigdy nie chciał ją uznać za swoją, ale musiał. Wiem, że to tylko film, i można w nim przedstawić nawet Adolfa w roli kochającego zwierzątka, wrażliwego artystę malarza, ale Harding naprawdę jawi się jako klawa i równa babka z jajami. Fajny i ostry jak brzytwa charakterek, lubię takie, chodzący wulkan emocjonalny - mix wrodzonego wkurwu z drobnomieszczańską fantazją. Nie chciałbym, żeby była matką moich dzieci, nie poszedłbym z nią też do ołtarza, ale zatańczyć przy weekendzie? Why not.

Tempo oraz konstrukcja filmu przypominają mi trochę Wilka z Wall Street. Szybkie, krótkie i dynamiczne cięcia, sporo w tym stylówy Scorsese, trochę też zaczeski Guya Ritchie. Ogląda się to wszystko po prostu wygodnie. Latka lecą, lokacje się zmieniają, skandale, aferki, świetne sążniste dialogi, nawet jak ktoś nie znosi łyżwiarstwa (np. ja), to też powinien być usatysfakcjonowany. Dzieje się dużo, znaczy się w chuj - używając słownictwa jakie najczęściej pojawia się w tej historii. Gillespie może i dostał za zadanie zmiękczyć oraz nieco ocieplić mocno nadszarpnięty przez ząb czasu wizerunek upadłej już Harding, a może nie dostał, nie wiem i wy tego też pewnie wiedzieć do końca nie będziecie, ale prawdę mówiąc mam to w dupie. Nie interesuje mnie specjalnie czy prawdziwa Harding była bardziej taka jak ją malowały przez lata media, czy jednak bliżej jej do tej zagranej przez Robbie.

Film bazuje głównie na wywiadach udzielonych zarówno przez Harding, jak i przez jej matkę, byłego męża oraz najdurniejszego ochroniarza jakiego spłodził ten padół. Z pewnością tli się tu wiele prawdy, ale też trzeba przyjąć do wiadomości fakt, że czasem pewnie poleciano grubo po bandzie kolorem. I, Tonya należy więc traktować głównie jak dobrze skonstruowaną rozrywkę z elementami biografii, dramatu i sentymentytakietam. Jest świetnie zagrany i skonstruowany, po prostu kolejny bardzo dobry film z roku 2017, który powinien święcić triumfy w tegorocznym kinowym repertuarze, a na czerwonych dywanach robić potrójne rittbergery. U nas w kinach kilka dni po zakończeniu się zimowych igrzysk w Pyo… Pjo… Pjoncz… no w Korei Południowej. Zdecydowanie polecam dać się zapędzić na lód przez brzydulę Robbie i dziarską Janney. Tylko trzymajcie się mocno bandy.





niedziela, 22 października 2017

33'WFF vol.3


Filmowy psychopata i artystyczny pojeb Yorgos Lanthimos znów to zrobił. Znów przeżuł i wypluł mnie zostawiając na pastwę losu z osłupieniem i otępieniem. Tym razem uczynił to idąc krok dalej, w produkcji hollywoodzkiej przy wyraźnym użyciu aktorów z pierwszej światowej półki (mam nadzieję, że nie molestowanych seksualnie). Już Lobster pokazał, że trzymanie tego ekscentryka kina tylko w administracyjnych greckich granicach mija się z sensem. Nawet Europa wydaje się być za ciasna na jego geniusz. Jego emocjonalny rozgardiasz i iście epickie popierdolenie umysłowe godne jest kin całego świata. Z nieskrywaną satysfakcją podziwiam kolejne jego produkcje. Po rewelacyjnym Kle, które uchyliły mu furtkę do gwiazd, po niezłych Alpach i kapitalnym Lobsterze przyszło Zabicie świętego jelenia, które powinno ugruntować jego pozycję na liście najbardziej popierdolonych (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) reżyserów globu. A to już wielki wyczyn, gratuluję.

Czymże jest tytułowy święty jeleń? Cóż. W starożytności jeleń uchodził za święte zwierzę Artemidy, a walka jelenia z innymi zwierzętami symbolizowała walkę między światłem a ciemnością. Jeleń jawił się także różnym ludom jako pośrednik między niebem a ziemią. W Piśmie Świętym jeleń symbolizuje bliskość świata nadprzyrodzonego, mógł być upostaciowieniem Chrystusa lub też symbolem duszy ludzkiej pragnącej zbawienia. Wszystko to wydaje się bezwzględnie pasować do myśli przewodniej z którą brutalnie pozostawia nas na pastwę losu Lanthimos, niemniej najbliżej prawdy zdaje się być ścisłe nawiązanie do mitologii greckiej, a konkretnie do opowieści o Królu Agamemnonie, który miał złożyć Artemidzie w ofierze swoją córkę Ifigenię. Tak. Właśnie z takim światem i przemyśleniami jesteśmy siłą wciśnięci w kinowy fotel tak mocno, że aż trudno się ruszyć.

To film, który rozpoczyna się spokojnie, wręcz niegroźnie (acz trochę niesmacznie), by z każdą kolejną minutą bardziej drażnić, niepokoić, nękać i terroryzować wszystkie ludzkie zmysły. Nie bez przyczyny otrzymał Złotą Palmę na tegorocznym festiwalu w Cannes za scenariusz. Jest iście fantastycznie skrojony na miarę wielkiego, acz na swój sposób uroczego popierdolenia Greka. Mamy bowiem rodzinę, z pozoru normalną, acz taką w stylu Lanthimosa - coś jest tu zepsute na amen - klasyczny model 2+2. Mąż, żona jako uznani w światku lekarze specjaliści, dwójka zdrowych i normalnych dzieci, piękny dom, dwa drogie auta, pies, klasa wyższa. I nagle pojawia się on, nie wiadomo kto, nie wiadomo skąd, niby normalny 16-letni chłopak, który pragnie wymierzyć karę rodzinie lekarza. Za co? Wszystkiego dowiadujemy się stopniowo, ale co najpiękniejsze w tej opowieści, niczego nie dowiadujemy się do końca. Uwielbiam tak stawianie sprawy, te liczne niedopowiedzenia, nawiązania do mitologii greckiej, do światów nadprzyrodzonych, do istoty Boga, do zbrodni i kary. Przepiękny miszmasz wielu gatunków, konwencji i psychologicznych wstawek.

W swojej konstrukcji i klimacie Zabicie świętego jelenia przypomina mi romans Lśnienia Kubricka z Antychrystem Von Triera. Sami musicie przyznać, że jest to mieszanka zaiste - piekielna. I taki właśnie jest ten najnowszy owoc Lanthimosa. Piekielnie mocny, brutalny i bezkompromisowy. Pożyczając na chwilę gimbusową retorykę - zdrowo ryje beret. W trakcie seansu wyszło kilka osób, zatem z pewnością nie jest on skrojony pod wrażliwość przeciętnego odbiorcy. Bezwzględnie jeden z najlepszych filmów jaki widziałem w tym roku. W polskich kinach od 1 grudnia. Warto się z nim zmierzyć.







Zawsze uważałem, że najwięcej o życiu wiedzą taksówkarze, są bowiem najbliżej ludzi, tych biednych i bogatych, reprezentantów niemal każdej grupy społecznej, dlatego zawsze chciałem być taksówkarzem. Tak samo jak piłkarzem, kierowcą rajdowym, reżyserem i kochankiem Salmy Hayek, ale jak to zwykle w moim życiu bywało, na planach spłodzonych z zupełnie niczego szybko się kończyło. Ale za to mam kilku kumpli taksówkarzy lub takich z taksiarską przeszłością. Dobre chłopaki, cwaniaki warszawskie, zawsze gdy się widzimy wyciągają z rękawów sążniste historie z życia ulicy zaczerpnięte zupełnie jakby brali udział w jakimś One Man Show na stand-upach. Kabina taksówki to wylęgarnia kapitalnych opowieści o których mogą pomarzyć scenarzyści, filmowcy i kabareciarze. Chyba tylko konfesjonał może się z nią równać. Dlatego po przeczytaniu opisu bułgarskiego filmu Kierunki (Posoki/Directions) od razu zaznaczyłem w programie - Idę.

I poszedłem. Akcja filmu dzieje się w ciągu 24 godzin na ulicach brzydkiej Sofii ukazanej z perspektywy sześciu różnych taksówek oraz rzecz jasna ich kierowców. Na tle jednego dramatycznego wydarzenia z udziałem ich kolegi taksówkarza obserwujemy różne ludzkie dramaty, perypetie i igraszki z losem. Czasem jest śmiesznie, czasem strasznie, czasem smutno. Wszystkie te historie są ze sobą w jakiś sposób połączony jedną ludzką tragedią, wszystkie też nawiązują do aktualnej sytuacji geopolitycznej w Bułgarii, która przypomina dziką i chaotyczną Polskę w latach 90-tych. Korupcja, ubóstwo, brak perspektyw, marzenia o emigracji do reichu, żeby tylko uciec od tego syfu jak najdalej. Bułgarski reżyser w bardzo trafny i zarazem interesujący sposób opowiada o swojej dzisiejszej ojczyźnie, ukazuje jej bolączki i niestety nie rysuje jej przyszłości w zbyt kolorowych barwach. Ale ze względu na naszą podobną historię, oraz identyczną drogę jaką musieliśmy pokonać od roku 1989 ogląda się to bardzo dobrze i ze zrozumieniem. Łatwo też odnaleźć wiele łączących nas wspólnych bolączek oraz problemów przez które musiała przejść i w sumie nadal jeszcze przechodzi nasza młoda demokracja. Bułgarzy też zadają sobie te same pytania co my dekadę, dwie temu, tylko, że my chyba znamy już na nie odpowiedzi.

Wielkim plusem Kierunków są bardzo wyraziści bohaterowie. Zarówno różnorodni taksówkarze, jak i ich pasażerowie. Każdy kurs taksówki jest inny, ale wszystkie łączy jedno, troska o własny kraj, który wymaga wielkiej siły, poświęcenia i cierpliwości, żeby go nadal kochać, żeby w nim godnie żyć. I pomimo tej szarości, brudu, obrazu nędzy i zepsucia Bułgaria jawi się bardzo naturalnie i ludzko. Wspaniały film. Warto go poszukać.



niedziela, 13 listopada 2016

"Dobra zmiana" po amerykańsku

Przełęcz ocalonych
reż. Mel Gibson AUS, USA, 2016
131 min. Monolith Films
Polska premiera: 4.11.2016
Dramat, Wojenny, Biograficzny



Nie od dziś wiadomo, że w Hollywood - filmowym bastionie mocno lewicującego liberalizmu - istnieje "czarna lista konserwatywnych filmowców", której środowisko utrudnia pracę jak tylko się da. Listę "hańby" otwierają nazwiska dziarskiego i niepoprawnego politycznie dziadka Clinta Eastwooda, oraz chyba największego persona non grata w Hollywood - Mela Gibsona. Ten drugi popadł w niełaskę jakoś zaraz po premierze Pasji, gdzie został potępiony przez środowisko i oskarżony o antysemityzm, bigoterię i homofobię. Na Gibsonie postawiono krzyżyk, a ten potrzebował blisko dziesięciu lat, by wygramolić się z tego syfu i powrócić na fotel reżysera. Tak się szczęśliwie złożyło, że "coming back" Gibsona nastąpił przy okazji wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, w których niespodziewanie wygrał republikanin Donald Trump. Na ekrany polskich kin wszedł więc bardzo mocny ze względów moralnych, religijnych oraz politycznych obraz obyczajowego konserwatysty - Przełęcz ocalonych. Czy amerykańska "dobra zmiana" przyniesie jakże potrzebną ideologiczną odwilż w Fabryce snów? Cóż, oby. Silne skrzydło konserwatystów w Hollywood, które w latach 60-tych straciło na znaczeniu jest światu bardzo potrzebne, wszak w kinie, tak jak i w przyrodzie, potrzebna jest równowaga.

Przełęcz ocalonych bazuje na niesamowitej historii kaprala Desmonda Dossa, który był pierwszym obdżektorem (osoba odmawiająca z powodów moralnych walki oraz noszenia broni) w Armii USA i który został odznaczony Orderem Honoru Kongresu za swoją heroiczną i bohaterską postawę sanitariusza podczas krwawej bitwy o Okinawę w 1945 roku. Typowy samograj. Historia tak bardzo szalona i niedorzeczna, że aż piękna, silnie patetyczna i wręcz romantyczna. Aż dziw, że nikt dotąd w Hollywood po nią nie sięgnął. Ale też ze względu na wielką religijność głównego bohatera, oraz niechęć do obrazowania tego typu historii przez Hollywood, w sumie aż tak bardzo nie dziwi.

Angielski pisarz - Gilbert Chesterton - powiedział niegdyś, że "Moralne problemy są zawsze straszliwie skomplikowane dla kogoś bez zasad". Odnoszę wrażenie, acz nie mam ku temu żadnych dowodów, że Mel Gibson sięgając po historię Desmonda Dossa chciał światu udowodnić, że pewna bliska mu wizja świata, zupełnie dziś niepopularna i zwalczana przez wojujące z nią postępowe i lewicowe środowiska, potrafi być równie piękna, sprawiedliwa, nowoczesna i uczciwa. To może i duże nadużycie z mojej strony, ale pal licho, mam prawo, zwłaszcza po dwóch drinkach - dla mnie młody kapral Doss, który wiernie chroni swoich zasad moralnych oraz zasad wychowania według doktryny Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego (to taka chrześcijańska odnoga protestancka opierająca się tylko na Piśmie Świętym), jest pewnego rodzaju symbolem, a nawet alter ego Mela Gibsona, który celowo użył go do uderzenia w swoich ideologicznych wrogów.


Oczywiście w tym filmie chodzi głównie o opowiedzenie wspaniałej historii wielkiego-małego człowieka, o pochylenie głowy przed bohaterem wojennym, który zawsze był bardzo skromnym, religijnym i dobrodusznym człowiekiem. Amerykanie jak nikt inny na tym padole potrafią czcić i wielbić swoich bohaterów w mundurach. Szacunek jakim obdarza się weteranów w tym kraju jest godny pozazdroszczenia. To nieodłączny element ich tradycji, która na szczęście jeszcze nie wymarła. Od najmłodszych lat uczy się dzieciaków w ich szkołach szacunku do flagi państwowej, szacunku do hymnu, historii i munduru. Może nie we wszystkich stanach tak samo, a patrząc na to jak Amerykanie (wyznawcy Clinton, ci wykształceni i z wielkich ośrodków) depczą w proteście przeciw Trumpowi flagi narodowe, a nawet na nie srają (publicznie!), to czasem można odnieść wrażenie, że nauka idzie w las. Nie zmienia to postaci rzeczy, że poddając się wygodnej generalizacji, Ameryka czci swoich bohaterów bardzo, bo w istocie - bardzo ich na co dzień potrzebuje. Dzieciaki mają więc swoich bohaterów komiksowych, młodzież wielkich muzyków i aktorów, dorośli i starsi - polityków, żołnierzy i weteranów. Ameryka zbudowana jest rękoma bohaterów i wielkich ludzi, w końcu też, Ameryka potrafi się o nich zatroszczyć.

Przełęcz ocalonych utkana jest z bardzo charakterystycznych i dobrze nam wszystkim znanych nici, z których powstały takie historyczne obrazy jak Pearl Harbor, Szeregowiec Ryan, czy Listy z Iwo Jimy. Gibson poświęcił wpierw trochę czasu na przedstawienie nam głównych postaci, na okrzepnięcie i zaprzyjaźnienie się z nimi, głównie rzecz jasna z pogodnym i prostolinijnym Dossem. Dla uwiarygodnienia postaci wplątał w to wszystko wątek miłosny, po czym brutalnie przeniósł nas na linię frontu, gdzie sielankowy dotąd obraz świata nagle dostał się pod zmasowaną linię ognia. Liczba trupów, rozerwanych kończyn i wylewających się z rozszarpanych przez kule ciał wnętrzności czasem mogą co wrażliwsze osoby zniesmaczyć, ale to jest wojna w szczytowym swoim barbarzyńskim wydaniu, a nie elegancja Francja. Na polu bitwy, zwłaszcza podczas walki z honorowym i niezwykle walecznym narodem jakim są Japończycy, nie ma mowy o półśrodkach, o udawaniu i grze na czas. W tak trudnych warunkach potrafią przetrwać tylko najsilniejsi, lub ci, którzy mają najwięcej szczęścia. Desmond Doss, mimo, iż zamiast karabinu dźwigał na plecach apteczkę z pierwszą pomocą i kulom się nie kłaniał - miał jedno i drugie. A może to była boża opatrzność? Jedno jest pewne. Kapral Doss był wspaniałym żołnierzem i człowiekiem, który robił to w co wierzył. Niby prosta recepta na życie, a jakże dziś zapomniana i rzadko praktykowana przez jego współczesnych rówieśników.


Mel Gibson stworzył nienachalny obraz, dobrze wyważony, bez przesadnego stygmatyzowania wiary i aspektów moralnych, z których mimo to utkano bardzo chwalebny obraz mogący służyć milionom ludzi za drogowskaz, jakże potrzebny w dzisiejszych bezdusznych czasach zawłaszczonych przez brak jakichkolwiek zasad. Do tego odrobina amerykańskiego patosu, lecz bez ekstremalnych przegięć, świetne batalistyczne sceny walki i ta nieodłączna w tej historii gęsia skórka, która pojawia się w wielu momentach i ma czelność chwycić jeszcze za serce, prowokując przy tym łzy do wypłynięcia ze swego źródełka. Bardzo dobre emocjonalnie dzieło, które wbija w fotel. Takiej lekcji historii powinno dawać na całym świecie, również u nas. Bardzo mi brakuje takiego podejścia do odwzorowywania nad Wisłą obrazów historycznych. Mamy przecież mnóstwo wspaniałych scenariuszy z życia wziętych na poziomie tego z Desmondem Dossem. Na szczęście Przełęcz ocalonych jest bardzo uniwersalną historią, która swoim przekazem potrafi przekroczyć wszystkie geograficzne granice, by nieść piękno i prawdę.

Wielki film, jednocześnie wojenny i antywojenny, czego dotąd chyba nie byliśmy świadkami, a przynajmniej nie w takiej skali. Bardzo mnie oczarował. Najlepszy w tej kategorii od lat. A jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Gibson nie opowiedział w tym filmie wszystkiego co rzeczywiście miało miejsce, bo jak sam uznał, ludzie by w to po prostu nie uwierzyli, to przed oczami rysuje nam się obraz człowieka giganta, nie pasującego do dzisiejszych realiów (tamtych zresztą również), który z uśmiechem na twarzy i z tą jego naturalną życzliwością pokazuje współczesnemu porządkowi świata środkowy palec. Bardzo krzepiące i pouczające kino. Co ciekawe, wielką siłę bijącą z kaprala Dossa mogą czerpać nie tylko polityczne i moralne konserwy (acz oni przede wszystkim), ale też wszelkie inne frakcje i ideologie od prawa do lewa, co czyni z Przełęczy ocalonych film niezwykle uniwersalny i potrzebny. Wielkie pięć ode mnie. Dobra robota panie Gibson, mam nadzieję, że teraz, kiedy u najważniejszych sterów w państwie ponownie są republikanie, będziesz pan częściej krzyczał z tej strony kamery.






IMDb: 8,7
Filmweb: 8,5


poniedziałek, 17 października 2016

32' WFF vol.2

Zderzenie
reż. Mohamed Diab, FRA, EGI, 2016
97 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Wczoraj pisałem o Opowieściach z Meksyku, które bazowały na ujęciach kamer zainstalowanych w jednym tylko mieszkaniu nie wystawiając swoich obiektywów poza jego ściany, a dziś idziemy krok dalej i umieszczamy je w policyjnej suce. Z tej oto perspektywy Mohamed Diab przedstawia wydarzenia jednego dnia lata 2013 roku, dwa lata po egipskiej rewolucji, podczas masowych zamieszek trwających po ustąpieniu islamskiego prezydenta Mursiego pomiędzy jego wyznawcami (Bractwo Muzułmańskie), a przeciwnikami. USA obaliła jedną dyktaturę, by w jej miejscu powstała druga, jeszcze gorsza, która zrobiła taki pierdolnik w regionie, że do dziś jeszcze płacimy za to wysoką cenę (napływ imigrantów, destabilizacja polityczna całego regionu). Ale nie na tym skupia się reżyser, lecz na aspekcie psychologicznym i czysto ludzkim.

Do policyjnej suki podczas kolejnych starć z policją pakowani są kolejni zatrzymani. Na oślep i jak popadnie, czyli generalnie jak zwykle. Dziennikarze, kobiety, dzieci, starcy, manifestanci z jednego obozu jak i z drugiego, śmiertelnie wrogo do siebie nastawionych. Na około 15 metrach kwadratowych opancerzonego wozu finalnie znajduje się kilkanaście osób o różnych poglądach politycznych, wyznaniu, płci, wieku oraz profesji. Napięta sytuacja siłą rzeczy prowokuje do wewnętrznych tarć, kłótni, konfliktów i bójek, ale z biegiem czasu oraz przez dynamicznie zmieniające się tło wydarzeń wokół stale przemieszczającej się policyjnej ciężarówki, skłócone ze sobą towarzystwo zaczyna powoli przejawiać człekokształtne odruchy. Pojawia się konstruktywna dyskusja, pomoc bliźniemu i miłosierdzie. Rozpoczynają wspólne działanie, by w porozumieniu wydostać się z patowej sytuacji. Niemniej finał tej niezwykle interesującej z punktu widzenia realizacji historii ponownie przybiera bardzo ciemne barwy, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że wśród Muzułmanów na tych kipiących ziemiach na próżno jest szukać sensu, logiki oraz pokoju. Bardzo zacne, klaustrofobiczne kino, z psychologicznym spojrzeniem na zwykłych ludzi umorusanych po pas w gównie, lecz momentami nieco męczące. Nie każdy będzie umiał wytrzymać z nimi w tej ciasnej suce. Ale na pewno warto spróbować. Po filmie, pierwsze na co miałem ochotę, to umyć ręce i napić się wody.







W środku wulkanu
reż. Sævar Guðmundsson, ISL, 2016
86 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny, Sportowy


A teraz będzie chór, tzn. piłka nożna. Co prawda EURO 2016, jakże udane i dla nas skończyło się już wiele miesięcy temu, a obecnie trwają eliminacje do kolejnego turnieju, to jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi mi jeszcze sporo migawek rodem z francuskich boisk. Jedną z nich na pewno jest postawa islandzkiej reprezentacji, która była jedną z największych sensacji całego turnieju. Tak oto kraj o populacji mniejszej niż Bydgoszcz awansował do ćwierćfinałów EURO upokarzając po drodze dumną i historycznie wrogą im Anglię. Ale zanim do tego doszło, reprezentacja Islandii musiała wygrać eliminacje i okazać się lepsza od Holandii, Czech i Turcji. W Środku wulkanu jest właśnie dokumentalnym zapisem tych zwycięskich eliminacji po których cały naród wikingów zwyczajnie oszalał.

Dwójka młodych islandzkich operatorów dostała zgodę od Islandzkiego Związku Piłki Nożnej oraz trenera kadry Larsa Lagerbacka na towarzyszenie kadrze z kamerą przez dwa lata gier eliminacyjnych. Jesteśmy więc świadkami rodzenia się w bólach wielkiej i doskonale ze sobą zżytej drużyny gotowej pójść za sobą w ogień. Obserwujemy ją od kuchni, począwszy od prywatnych wypowiedzi i wspomnień z dzieciństwa, po grę w obecnych klubach i reprezentacji. Widzimy ich w czasie wolnym od treningów, w pracy na co dzień gdzieś z dala od piłki, także na zgrupowaniach i wyjazdach w ramach eliminacji. Na oczach kamery powstaje kapitalny zapis tworzenia się silnej i charyzmatycznej ekipy złożonej z twardych facetów z jajami bardziej przypominających zawodników rugby, aniżeli piłki nożnej. Finalny i niespodziewany sukces sportowy jest tylko preludium do tego co wydarzyło się później na boiskach Francji, ale dla kibiców, dziennikarzy i wszystkich mieszkańców Islandii wygrane eliminacje stały się przepustką do raju, do innego, nieznanego im wcześniej lepszego świata. Film odwzorowuje całe to szaleństwo i radość, ale też wzrusza i prowokuje gęsią skórkę na rękach. Kapitalnie zmontowana sportowa historia o małych-wielkich ludziach, o spełnianiu marzeń, o nieustępliwości i walce na całego z klimatycznym tłem w postaci krajobrazów dzikiej i zimnej Islandii. Jestem bardzo na tak.










Psy
reż. Bogdan Mirica, ROM, BUL, 2016
104 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Thriller


Rumuńskie kino już od dawna kojarzy mi się dużo lepiej niż ich motoryzacja. Spokojnie i z dużą ufnością można było wybrać seans z Psami Bogdana Miricy, ale, że to będzie aż tak wysmakowane i klimatyczne kino, to się nie spodziewałem. Klimat to słowo klucz, bowiem
sama opowiedziana w filmie historia jest nieskomplikowana i prosta jak budowa silnika Dacii 1,6 w benzynie. Ale prawdziwą radość czerpałem z oglądania świetnych zdjęć i ujęć pejzaży rumuńskiej prowincji. Także nieśpiesznie snująca się akcja filmu bardzo przypadła mi do gustu. Wszystko było tu jak należy, nie za długo i nie za dużo, ot, w sam raz. No ale właśnie, o czym w ogóle jest ten film? Sęk w tym, że sam tego do końca nie wiem. Na odziedziczonej przez Romana po śmierci wuja gigantycznych rozmiarów ziemi i nieużytków grasuje jakaś tajemnica oraz stary niepisany układ jej mieszkańców. Miastowy Roman przyjeżdża z Bukaresztu, by tą ziemię szybko sprzedać i wyjechać, ale nie podoba się to lokalsom. I właściwie to tyle. Giną ludzie, pies i inne zwierzęta, jest trochę krwi, trochę dreszczyku emocji i dochodzenia miejscowej policji.

Film jest pomieszaniem z poplątaniem polskiego Domu Złego Smarzowskiego z tureckim Pewnego razu w Anatolii Ceylana. W ojczyźnie księcia Draculi określa się go także mianem rumuńskiego To nie jest kraj dla starych ludzi, co jak dla mnie jest lekkim nadużyciem, ale pomaga wyobrazić sobie panujący w filmie klimat. Niemniej to dobra rekomendacja, bo to w istocie bardzo smakowite i dobrze zrealizowane kino, które do końca trzyma widza za paszczę.






Między nami
reż. Rafael Palacio Illingworth, USA, 2016
100 min.
Polska premiera: ?
Romans, Dramat


O tym jak bardzo mogą być skomplikowane związki kobiety z mężczyzną napisano już miliard książek i nakręcono niewiele mniej filmów. Niby każdy jest o czymś innym, a tak naprawdę wszystkie mówią to samo. Facebook nawet nazwał rzecz po imieniu: "To skomplikowane". Autor tej niezwykle kameralnej i niskobudżetowej amerykańskiej opowieści stara się ten slogan nieco lepiej wyjaśnić. Osobiście uważam, że trafienie w sedno zagadnienia jest zwyczajnie niemożliwe, to jednak szanuję każdą interesującą próbę okiełznania tego śmiertelnego wirusa, którego potocznie nazywamy miłością. Między nami niewątpliwie bardzo mądrze i ciekawie podchodzi do tematu, ale jednocześnie tak jak każda inna melodramatyczna produkcja nie daje finalnie żadnych przełomowych rozwiązań i odpowiedzi, no ale zgoda, przynajmniej próbuje. Film jest na tyle kameralny, że nie doczekał się jeszcze ani plakatu, ani nawet zwiastuna, niemniej spodziewam się, że zrobi karierę, jeśli rzecz jasna dadzą mu na to szanse lokalni dystrybutorzy. Zdecydowanie na nią zasługuje.

Punkt wyjściowy i zarazem odniesienia, to młoda para, na oko 30-35 lat, mieszkająca ze sobą i będąca w związku już od czterech, czy tam sześciu lat. Kolejny etap? Wiadomo. Ślub, kredyt hipoteczny, dzieci, 500+, potem separacja, rozwód, starość i śmierć. Mniej więcej. A co jeśli obie strony zaczynają mieć wątpliwości już przed pierwszym punktem tej wyliczanki, czyli ślubem, lub kolejnymi - dziećmi i zakupem mieszkania? Ja na ten przykład uważam, że tam gdzie pojawiają się pierwsze wątpliwości, tam trzeba zacząć spierdalać, ale nie dalej jak wczoraj gdzieś między 1, a 2 w nocy niemal pokłóciłem się o to ze swoją koleżanką. Ile ludzi, związków i doświadczeń, tyle poglądów, wiadomo. Illingworth próbuje odpowiedzieć na te i inne pytania w sposób bardzo uczciwy.

Nasza dwójka gołąbków próbuje uciec gdzieś w bok, by finalnie odnaleźć to przed czym tak naprawdę uciekali próbując przekuć to we wspólne zwycięstwo. Może i jest to nieco banalne założenie, ale za to bardzo uniwersalne i bezpieczne. Do tego mały plusik ode mnie, bowiem wreszcie to facet zachowuje się bardziej w porządku niż kobieta, co trochę może wywrócić światopogląd tych co bardziej fanatycznych feminonazistek, które we wszystkim co złe doszukują się penisa. Fajne, filozoficzne, smacznie przegadane, lekkie i pouczające kino. Dobre dla par jak i singli, ale mimo wszystko tych bardziej młodszych niż starszych. Ci drudzy i tak będą mieć to w dupie. Na pewno dużo bardziej inteligentne od durnych komedii romantycznych, które aż ociekają od nadmiaru lukru i pudru. Warto poszukać.







Odyseja
reż. Jérôme Salle, FRA, 2016
122 min.
Polska premiera: ?
Biograficzny


Film zamknięcia festiwalu. Palce lizać. Dla wilków morskich (czyli mła) pozycja obowiązkowa. Przepiękna audiowizualna opowieść o życiu legendarnego odkrywcy, badacza mórz i oceanów, podróżnika, oficera marynarki, reżysera i pisarza - Jacquesa Cousteau. To wyjątkowa postać, na której pasji wychowało się kilka pokoleń ludzi na całym świecie. Cousteau wynalazł akwalung i pierwszą maskę nurkową. To także twórca legendarnego statku badawczego "Calypso" oraz kilku łodzi podwodnych. Bezgranicznie zakochany w morzu i przyrodzie. Jego prace umożliwiły milionom ludzi ujrzenie życia "niebieskiego kontynentu" i to w czasach, kiedy odbiorniki telewizyjne nadawały tylko w czerni i bieli. Jego liczne filmy nagradzano na największych filmowych festiwalach świata, był ikoną i ojcem chrzestnym podróżników. Cousteau znany był także z ostrego języka. Uważał np. że w celu ustabilizowania populacji ziemskiej należy eliminować 350 tys. istnień ludzkich dziennie. Tak na marginesie, to uważam podobnie.

Dzięki Odysei dowiadujemy się przede wszystkim o tym jak wyglądało jego życie rodzinne oraz jak rozwijała się jego fascynacja morzem i przyrodą. To w istocie wspaniała opowieść o uganianiu się za swoimi marzeniami, o trudnych kompromisach i poświęcaniu wszystkiego w imię własnych ambicji oraz obsesji. Całość podziwia się niczym wysokobudżetowe produkcje przyrodnicze jakie można obserwować na Discovery, czy Planete. Ten film to także jak wizyta w gigantycznym oceanarium. Jak ujrzenie po raz pierwszy słońca po sześciu miesiącach opadów deszczu. W końcu, to jak czytanie za dzieciaka po raz pierwszy 20 000 mil podmorskiej żeglugi. Radość dla oczu i raj dla duszy.

Ten wielobarwny i odwzorowany z rozmachem świat w każdej minucie swojego trwania pachnie romantyzmem. Aż pękam z radości, że mogłem go podziwiać na jednym z największych kinowych ekranów w Polsce. Odyseja nie zasługuje na kiepską kopię w komputerze, gdyż od razu straci połowę swojej wartości. Warto wybrać się więc na nią do kina. Polski dystrybutor (Monolith Films) co prawda jeszcze nie podał terminu premiery, ale sądzę, że stanie się to lada chwila.





piątek, 26 lutego 2016

Wujek Ekran rozdaje Oscary 2016

Pokój
reż. Emma Donoghue, IRL, CAN, 2015
118 min. Monolith Films
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat


To był jedyny z wybranych przeze mnie filmów na ostatnim Warszawskim Festiwalu Filmowym, którego na pół godziny przed seansem musiałem odpuścić z przyczyn nazwijmy to wyższych (tak, kobieta). Jak na złość okazało się zaraz, że Pokój zgarnął tytuł najlepszego filmu według jak zawsze wymagającej publiczności, do tego świetnie oceniła go także krytyka. Mało tego. Amerykańska Akademia nominowała go do Oscara. No cóż. Peszek. Obejrzałem go więc te kilka miesięcy później, a w międzyczasie zdążyłem nabrać pewności, że pozycja ta jest solidna i zwyczajnie dobra. W związku z powyższym, co zrozumiałe, wypadało od Pokoju oczekiwać więcej. No więc oczekiwałem.

I to był błąd. Bez tak wysoko zawieszonej poprzeczki film z pewnością wszedłby mi zdecydowanie lepiej i głębiej. Ups. Mało sztywne zestawienie. No więc po prostu lepiej. Niestety po seansie zostało nas na placu boju dwóch. Ja oraz lekki niesmak, taki wiecie, jak po całonocnej libacji i mieszaniu trunków. Historia oczywiście zacna i ciekawa. Scenariusz to mocny kandydat w kategorii adaptacji, i chyba właśnie tu daję Pokojowi największe szanse w wyścigu po Oscary. Bardzo sprawnie zostały skonsolidowane a także upchane w małym, szczelnym pomieszczeniu ludzki dramat i emocje. Mały chłopiec (Jacob Tremblay) dał aktorski popis, zgoda, ale już jego wychwalana przez wszystkich matka (Brie Larson) bez przerwy działała mi na nerwy. Ok. Ja wszystko rozumiem. Taka rola. Załamanie nerwowe, psychiczne zawiechy, tak brutalne wydarzenie musiało przełożyć się na ogólny stan psychiczny, fobie, ataki, histerię, niemniej nie mogłem jej zdzierżyć, zwłaszcza w drugiej części opowieści.

Oczywiście niewiele to zmienia w moim finalnym odbiorze. A ten był zwyczajnie dobry. Film jest poprawny, troszkę emocjonujący i momentami wstrząsający, nie zamierzam wytaczać przeciw niemu ciężkich dział. Ale nic ponadto. Przetrawiłem go w sposób dość bezrefleksyjny, a chyba nie powinienem. Bardzo podobała mi się pierwsza część filmu. Relacja matki z synem, sposób tłumaczenia i opisywania mu świata, którego nigdy nie widział. Instynkt przetrwania, knucie planu ucieczki. Tak, to było interesujące i dobre. Ale druga część, już po uwolnieniu, totalnie mnie rozczarowała i znudziła. Nie, to nie jest arcydzieło, o które od miesięcy ociera się w ocenach. To po prostu dobry film. Tak jak szot wódki - na jeden raz.

4/6

Mój typ Oscarowy: 2 nagrody
Real: 1 nagroda



Sicario
reż. Denis Villeneuve, USA, 2015
121 min. Monolith Films
Polska premiera: 25.09.2015
Dramat, Kryminał


Denis Villeneuve to dziś już Gość przez duże G. Ziomale z osiedlowych ławek przed blokiem nazwaliby go pewnie bratem i pozwolili mu zjarać z nimi blanta. Kanadyjczyk wyrósł już z wieku szczenięcego, w którym to szokował niezwykłą dojrzałością i mądrością, jakimi raził po oczach w kapitalnych Pogorzelisku, Labiryncie i Wrogu. Ale to już przeszłość. Teraz przyszła pora na konfrontację z punktu widzenia wieku dojrzałego. Dostał więc od Hollywood kosztowne zabawki za trzydzieści baniek i powiedziano mu - masz chłopie, baw się i rób co chcesz, tylko uważaj, nie zawiedź nas.

Z tak postawionego zadania Villeneuve wywiązał się bez zarzutu. Na mocne cztery z plusem. W światowych Boxoffice'ach tabelki w Excelu biją brawo i mrożą szampana, wszak film nadal jeszcze na siebie zarabia, a trzy nominacje do Oscara dodają mu tylko dodatkowych punktów do ogólnej zajebistości. W zasadzie facet mógłby już dziś powiedzieć: „melduję wykonanie zadania”. Tyle, że według mojej szkolnej skali ocen nie poszło mu aż tak dobrze. Tak, wiem, cały świat w tym momencie właśnie zadrżał w podstawach i zamarł z przerażenia. Sicario jest perfekcyjnie niepokojący, także bardzo wciągający i niezwykle klimatyczny, ma w sobie też wiele z typowych cech charakterystycznych dla kina Kanadyjczyka. Np. to, że jesteśmy długo prowadzeni przez niego za rączkę, by na koniec nam ją bezceremonialnie pragnął odrąbać tępym scyzorykiem. Cholernie szanuję tak bezczelnych reżyserów.

Gdybym nie widział jego wspomnianych wcześniejszych tytułów, zapiałbym nad Sicario z zachwytu, tak jak uczyniła to reszta wszechświata i okolic. Ale niestety widziałem. Tzn. jakie niestety? Niestety dla Sicario rzecz jasna. To zdecydowanie mniejszy rozmiar kaloszy. Zabrakło mi tu głównie elementu zaskoczenia i nieprzewidywalności, oraz tego trudno definiowalnego odczucia satysfakcji. Czułem się trochę znużony, a finalnie niezaspokojony. Dziwny stan. Masz przed sobą fajną cycatą laskę, Anię, czy tam Ewę, nawet nie pamiętasz jej imienia, grunt, że chętną na igraszki, a ty po 20 minutach obiecującej gry wstępnej zasypiasz w skarpetkach. Zdarza się najlepszym, wiadomo, ale jednak wstyd. Cóż... To dobre kino, acz bardziej kino domowe. W sam raz do uśpienia. Mojego lub jej.

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Creed
reż. Ryan Coogler, USA, 2015
133 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 8.01.2016
Dramat, Sportowy


Mam ogromną słabość do Rocky’ego. Jest ona tym większa, im robię się starszy. Z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalny, do głosu dochodzą jakieś durne tęsknoty i inne dziwki. Za dzieciaka wiadomo, totalne szaleństwo i kult. Potem lekkie znudzenie ikonami kina lat 80-tych, świadome zbesztanie ich w swoim łbie, oraz rozpaczliwe poszukiwanie w kinie nowych bohaterów.

Potrzebowałem wielu lat, by kategorycznie stwierdzić, że większych herosów jak oni nie ma i nigdy już chyba nie będzie. Dzieciństwo dzieciństwem, sentymenty sentymentami, z pewnością mają w tym aspekcie wiele do powiedzenia, ale jak oglądam po raz kolejny takiego Rocky’ego, to aż się we mnie gotuje i mam ochotę zalać samym sobą kubek z herbatą. Patos, charakterystyka postaci oraz klarowny podział na dobro i zło jest w tym kinie nieśmiertelne. Właśnie na tym bazowały sportowe filmy lat 80-tych, może i do bólu przewidywalne oraz szalenie proste w konstrukcji, ale dziś, gdy tylko ktoś współczesny świadomie nawiąże do nich i to garściami, to niemal za każdym razem chwytają za serce, czego najlepszym dowodem są Zapaśnik, Southpaw, czy Za wszelką cenę. Ludzie chyba po prostu ciągle tęsknią za tego typu emocjami. Są jedyne w swoim rodzaju. Proste i nieskomplikowane, a przy tym cholernie szczere.

Creed podąża więc tą samą ścieżką chwały. Nie tyle czerpie garściami z oryginału, co staje w szranki z jego kontynuacją. Rocky Balboa żyje, dalej prowadzi swoją restaurację w Philadelphii, a na ulicach i w knajpach na całym mieście widoczne są zdjęcia i graffiti z jego podobiznami. Może jest już nieco podstarzały i obolały ale to ciągle ten sam szczery, skromny i zabawny facet. W filmie mamy do czynienia z niemal identycznym klimatem oraz schematami charakterystycznymi dla sportowego kina, także te same aspekty psychologiczne, walka samego z sobą, upadek, potknięcie, ciężka praca i walka o zwycięstwo oraz powrót w chwale. Co prawda na pierwszym planie nie ma już Rocky'ego, tylko młody Adonis "Creed" Johnson, syn Apollo Creeda, ale tak po prawdzie, to niczego w tej sadze nie zmienia. Dla mnie Creed to Rocky, tylko kilkadziesiąt lat później. Nadal budzi we mnie te same emocje. I chyba właśnie o to chodziło jego twórcom.

To fantastyczne uczucie móc ponownie zobaczyć na ekranie Sylvestra Stallone, który nie musiał specjalnie grać ani udawać. Był sobą. Po prostu. Rocky to on, dosłownie i w przenośni. Oglądając Creed czułem się trochę jak na Przebudzeniu Mocy. Po dłuższej przerwie ponownie doświadczyłem powrotu bohaterów i emocji jakie towarzyszyły mi w latach szczeniackich. To absolutnie świetne nawiązanie do lat dzieciństwa w których raczkowała moja fascynacja kinem. Ale Creed to coś więcej niż tylko kubeł zimnej wody polany na rozgrzane sentymenty. On idzie krok dalej. Nie tylko nawiązuje do lat minionych, ale też kreuje coś zupełnie nowego i z dumą przekazuje pałeczkę w sztafecie pokoleń. Wielki film, mimo, że odrysowany od kalki.

5/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero




Most szpiegów
reż. Steven Spielberg, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 27.11.2015
Dramat, Thriller, Polityczny


Steven Spielberg jest jak uznana marka drogiego alkoholu. Po pierwszym łyku wiesz już, że to właśnie ten smak, jedyny i niepodrabialny, dobrze ci znany i trudny do osiągnięcia przez innych producentów. Podobnie jest z jego filmami. Już po pierwszych kadrach czuć jego rękę, a w trakcie dalszej penetracji taśm filmowych ciągle dostrzega się multum schematów jakimi ten zasłużony dla amerykańskiej kinematografii reżyser od lat się posiłkuje. W każdej jego ekranizowanej historii zawarta jest jakaś szczypta magii, a między słowami lokowane są drogowskazy moralne. Zgoda, nie zawsze się z nim zgadzam, Spielberg jest dla mnie nieco za miękki i zbyt politycznie poprawny, momentami wręcz familijny, ułożony i aż za grzeczny, a ja lubię w kinie odrobinę brudu. Niemniej Spielberg zrewolucjonizował przemysł filmowy, wrzucił mu drugi i od razu piąty bieg. Już na zawsze wpisał się złotymi nićmi w historię światowej kinematografii. Nie sposób mu tego nie przyznać. Nie sposób nie szanować.

Dlatego cieszę się, że po kilku słabszych produkcjach powrócił wreszcie na swoje właściwe tory. I to nie przy pomocy dinozaurów, rekinów, czy innych kosmitów, po prostu zatańczył po swojemu z babcią historią. Most szpiegów, to kino historyczne oparte na faktach ze szpiegowskim pazurem i klimatem z czasów zimnej wojny. Na pierwszy rzut oka ciężkostrawne gatunkowo, bynajmniej nie dla każdego, ale przecież to Spielberg, ikona amerykańskiej popkultury, człowiek, który ma w sobie coś z MacGyvera – z każdej historii ulepi boxoffice’owy wyjadacz. Facet ma wyjątkowy dar do przekładania zawiłych historii na język kina przyswajalnego, niekonfliktowego i rozrywkowego.

Most szpiegów jest trochę taką ciepłą kluchą, która w szponach zimnej wojny i szorstkiego podziału na białe i czarne potrafi jednak wyciągnąć z kapelusza typowego Spielberga. Bardzo pomaga mu w tym Tom Hanks, który nawet w najbardziej dramatycznej roli potrafi być zarazem śmiertelnie komiczny oraz ironiczny. Razem zbudowali ważną historię opartą na faktach, która jednocześnie stała się uniwersalnym wytrychem do drzwi prowadzących do ludzkiej godności i sprawiedliwości. Miłe, przyjemne, nieco podniosłe i z godnym patosem, a jednocześnie bardzo lekkostrawne. Klasyczny Spielberg. Świat kina bez niego byłby potwornie nudny.

4/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: 1 nagroda



Spotlight
reż. Tom McCarthy, USA, 2015
128 min. United International Pictures
Polska premiera: 5.02.2016
Dramat, Obyczajowy


Największym moim problemem po obejrzeniu tego, bez wątpienia świetnego filmu jest beznamiętny wkurw spowodowany smutną konstatacją z powodu tego, że coś, co jest mi ideologicznie bliskie, oraz w co usilnie próbuję ciągle wierzyć i na jego podwalinach budować sens swojej bytności, jest w pewnym stopniu zakłamane i zgniłe od środka. Z początku unikałem tego filmu jak ognia, nie bardzo chciałem się zagłębiać w ten temat, wiedziałem czym to się skończy. Nie to, że świadomie odrzucam od siebie fakty, po prostu bałem się pogromu. Intensyfikacji i celowego grania na jedną nutę, słowem - dojebania kościołowi za wszelką cenę. W imię zasad.

Na szczęście tak nie jest. I właśnie to jest najmocniejsza strona Spotlight. Twórcy skupili się na aspekcie merytorycznym, na pieczołowitym odwzorowaniu pracy dziennikarzy śledczych, na kropli, która drąży skałę. Skandal pedofilski w kościele bostońskim, a raczej jego skala rzecz jasna szokuje, boli i zwyczajnie wkurwia, ale wszystkie fakty przedstawione są w sposób uczciwy. Oglądając film miałem wrażenie, że czytam fachowy i rzetelnie napisany artykuł w gazecie. Bezstronny i bez tak mocno obecnej w polskich mediach manipulacji faktami oraz stawiania tez zgodnych z linią redakcji.

A kościół? Tworzą go po prostu ludzie, a ci od zawsze byli i są nadal niedoskonali, ułomni i słabi. Popełniają błędy, wszyscy i bez wyjątku. W zasadzie w moim osobistym podejściu do wiary nie potrzebuję pośredników, zwłaszcza tych ludzkich, unikam ich trochę tak jak przedstawicieli handlowych, domokrążców i świadków Jehowy. Poznałem jednak i znam nadal kilku wspaniałych księży, którzy wykonują kawał kapitalnej duszpasterskiej roboty. Staram się więc podchodzić do tego tematu w sposób pragmatyczny, wybiórczy i zdystansowany. Zło w kościele było od zawsze i będzie mu towarzyszyć wiecznie. Zło trzeba zwalczać, eliminować i nazywać po imieniu, to nie podlega żadnej dyskusji, ale też szlag mnie trafia, jak samozwańczy ateiści i antyklerykaliści, którzy tak przy zupełnej okazji chętnie obchodzą Boże Narodzenie i Wielkanoc, wrzucają cały kler do jednego worka z napisem ZŁO WCIELONE.

Staram się więc wierzyć w to, że są to tylko zgniłe owoce kilku jabłoni i że nadal jest ich stosunkowo niewiele w skali całego sadu. Końcowe napisy, w których wymieniono wszystkie afery pedofilskie zarejestrowane w kościele katolickim i to na całym świecie, mocno mnie jednak zabolały. Ogarnia mnie bezsilność i złość. Niemniej, mimo wewnętrznego i duchowego oporu cieszę się, że film ten powstał. Jestem zwolennikiem prawdy, choćby tej najbardziej bolesnej. Rad jestem, że pojawiły się w nim prawdziwe nazwiska, zdarzenia i fakty. Z całą stanowczością należy się przeciwstawiać złu, ale też nie popadać ze skrajności w skrajność. Osobiście dalej będę bronił dobrego imienia kościoła, wszak w dobie kryzysu wiary, rozszerzania się moralnego nihilizmu, lewackiej demagogii oraz najazdu Islamu na Europę, jest on suwerenem i gwarantem przetrwania standardów cywilizacji zachodniej, w której się przecież wychowaliśmy.

4/6

Mój typ Oscarowy: 3 nagrody
Real: 2 nagrody




Brooklyn
reż. John Crowley, IRL, CAN, GBR, 2015
105 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 19.02.2016
Melodramat


Film obejrzałem tylko z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Nick Hornby, czyli autor scenariusza, do którego od wielu lat mam słabość jako powieściopisarza. A drugi wabi się "trzy nominacje do Oscara" oraz moje coroczne postanowienie obejrzenia jak największej ilości nominowanych do nich filmów. W celu wyrobienia własnego zdania, ma się rozumieć. W innych okolicznościach najpewniej bym go sobie darował. I jeśli ktoś nie lubi ckliwych, typowo kobiecych melodramatów i wyciskaczy łez spod sztandarów Harlequina, to zaprawdę powiadam wam - nie idźcie tą drogą. Odpuśćcie. Ja się męczyłem strasznie. To zupełnie nie moja wrażliwość, nie moje obsesje i nie mój target. Czasem rzecz jasna zdarzają się wyjątki uciekające spod gilotyny reguły, np. ostatnio zaskakująco dobrze wszedł mi Wiek Adaline, ale to głównie z powodu niezwykłej urody odtwórczyni głównej roli - Blake Lively, która tak na marginesie, zajmuje aktualnie pierwsze miejsce na liście moich filmowych ulubienic oraz wirtualnych kochanek. Niewiele to jednak zmienia w skali globalnej. W świecie melodramatów nadal czuję się trochę jak w za ciasnym swetrze, w dodatku w kolorze różowym. Co najmniej nieswojo.

A Brooklyn? Nie, to jest niestety ten sam rozmiar kapelusza. Saoirse Ronan jest co prawda urocza, a odzwierciedlenie ducha tamtej epoki (lata 50) jest zaskakująco dobre, to jednak mdłość tej miłosnej opowiastki jest dla mnie wprost nie do zniesienia. Nadmiar lukru i cukru źle wpływa na moją szorstką gruboskórność. Odnosiłem wrażenie, że oglądam Anię z Zielonego Wzgórza i tak właśnie lokuję Brooklyn. Film dla kobiet, młodych romantyczek z uporem maniaka poszukujących swojego księcia z bajki, oraz dla gospodyń domowych nałogowo czytających romansidła i rubrykę towarzyską w kobiecych czasopismach. Nie. Dziękuję. Postoję.

3/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: Zero



Marsjanin
reż. Ridley Scott, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 2.10.2015
Sci-Fi


Film jesieni, a niektóre śmieszki nazwały go nawet filmem roku. Cóż za perfidny zamach na zdrowy rozsądek. To przecież nie był nawet najlepszy Sci-Fi roku. Uprzedzając pytania - Przebudzenie Mocy i Ex Machina nieco wyżej plasują się w moim prywatnym rankingu. Tego McGyvera w kosmosie uplasowałbym najwyżej na trzecim miejscu, o które jeszcze i tak musiałby się bić do ostatnich chwil z Mad Maxem.

Z Marsjaninem jest trochę jak hmm… ze Skodą. To zaiste, bardzo dobry samochód, zaawansowany technicznie, dopracowany i ze świetnym stosunkiem jakości do ceny. Ale jakby nie było… to nadal tylko Skoda. Najbardziej pospolite auto w Polsce. Prestiż w zasadzie żaden. I tak właśnie czułem się oglądając film. Miły, przyjemny, w zasadzie też niezawodny. Parę razy zapiało mi coś w duszy z zachwytu, głównie z powodu zdjęć tej boskiej czerwonej planety, ale po końcowych napisach odetchnąłem z wyraźną ulgą. Ucieszyłem się, że ten tytuł mam już za sobą i mogę o nim zapomnieć. Coś ten Ridley Scott nam się wypalił. Od Black Hawk Down równia pochyła w dół. Trudno, muszę jakoś z tymi Skodami żyć, samemu marząc przy tym o Porsche. W końcu miliony ludzi nie mogą się mylić.

A jebać. Pewnie, że mogą :)

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Na koniec jeszcze kilka innych nominowanych tytułów, o których pisałem już wcześniej:

Mad Max. Na drodze gniewu - Mój typ Oscarowy: 2 nagrody, Real: 6 nagród
Big Short - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: 1 nagroda
Zjawa - Mój typ Oscarowy: 4 nagrody, Real: 3 nagrody
Nienawistna ósemka - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Ex Machina - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: Zero

Oraz wszystkie moje typy w jednym miejscu. Ot tak, dla zabawy:

Najlepszy film: Spotlight - trafiony
Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Leonardo DiCaprio (niech ma, chociaż ode mnie) - trafiony
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Brie Larson - trafiony
Najlepszy aktor drugoplanowy: Sylvester Stallone
Najlepsza aktorka drugoplanowa: Rachel McAdams
Najlepszy reżyser: Adam McKay
Najlepszy scenariusz oryginalny: Spotlight - trafiony
Najlepszy scenariusz adoptowany: Pokój
Najlepszy film nieanglojęzyczny: Syn Szawła - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny: A Girl in the River: The Price of Forgiveness - trafiony
Najlepsza charakteryzacja: Zjawa
Najlepsza muzyka oryginalna: Sicario
Najlepsza piosenka: "Earned It" - The Weeknd
Najlepsza scenografia: Mad Max - trafiony
Najlepsze efekty specjalne: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy
Najlepsze kostiumy: Dziewczyna z portretu
Najlepsze zdjęcia: Zjawa - trafiony
Najlepszy długometrażowy film animowany: Anomalisa
Najlepszy dźwięk: Mad Max - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film aktorski: Ave Maria
Najlepszy krótkometrażowy film animowany: Prologue
Najlepszy montaż: Zjawa
Najlepszy montaż dźwięku: Marsjanin
Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny: Amy - trafiony

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Listopadowe zaległości

Everest
reż. Baltasar Kormákur, ISL, USA, GBR, 2015
121 min. United International Pictures
Polska premiera: 18.09.2015
Dramat, Katastroficzny, Biograficzny



Pamiętam, kiedy po raz pierwszy czytałem Wszystko za Everest Jona Krakauera. Było to w czasach, kiedy z wypiekami na twarzy czekałem na kolejny wyjazd w góry, a poranne tournée po internetach rozpoczynałem od przeglądania ofert sklepów turystycznych. Chłonąłem ten klimat całymi garściami, a kiedy chwilę później otrzymałem od przyjaciół zaproszenie do wybrania się wraz z nimi na miesięczny trekking w Himalaje, przez kilka dni nie mogłem spać po nocach. Do dziś jeszcze żałuję, że nie rzuciłem tego wszystkiego w diabły i nie pojechałem w Bieszczady poleciałem z nimi.

Dla każdego szanującego się miłośnika górskiego trekkingu, tragiczna historia jaka wydarzyła się w roku 1996 podczas ekspedycji na Mt. Everest, w której zginęło 9 himalaistów, jest, a przynajmniej powinna być znana tak dobrze, jak gęba Ryszarda Petru fanom Wiadomości i Faktów TVN. Powiedziano i napisano już o niej wszystko. Pozostała jeszcze tylko do zagospodarowania w sposób godny taśma filmowa, bowiem dotychczasowe dwie ekranizacje: Dokument Everest (1998), oraz telewizyjny Into Thin Air: Death on Everest (1997), mimo najszczerszych chęci, nadal ciężko jest mi uznać za „godne”.

Do najnowszego projektu Everest zabrał się człowiek, nomen omen z krainy zimna, lodu i śniegu - Islandczyk Baltasar Kormakur, a w celu uwypuklenia ekstremum górskiego pejzażu producenci postanowili wykorzystać technologię formatu 3D. Jako zadeklarowany anty fan kina zapodanego w tej technologii... nie mam nic więcej na ten temat do powiedzenia. Myślę, że w tradycyjnym formacie film wygląda co najmniej dobrze, jeśli nawet nie lepiej. ale to już pozostawiam do oceny innym.

Nie sposób rozpocząć ocenianie całości nie skupiając się na warstwie stricte wizualnej. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu ta wydaje się być najsłabszą stroną produkcji. Pomimo dużego rozmachu rażą pojedyncze sceny ukazane podczas samej wspinaczki, zwłaszcza te, które odwzorowują rzeczywistość jaka się tli na wysokościach ponad 7000 m n.p.m. W czasie seansu kilka razy odniosłem wrażenie, że twórcy podeszli do tematu w sposób nieco nonszalancki i niedbały, przez co wysokogórski surowy krajobraz prezentował się w sposób mało przekonujący. Ale na szczęście, tu drugie zdziwienie, nie rzutowało to specjalnie na mój finalny odbiór. Dramat tamtych wydarzeń został odwzorowany w sposób zadowalający. Pokrywa się on po części z opisem jednego z uczestników tamtej ekspedycji - wspomnianego Jona Krakauera, acz trzeba przyznać, że scenariusz wcale nie bazował na jego książce. Co prawda dostrzegłem pewne niuanse oraz drobne różnice, a także nieco odmienne punkty widzenia pomiędzy tym, co zakodowałem sobie w głowie wcześniej, ale nie będą mieć one żadnego znaczenia dla osób, które z tą historią spotkają się po raz pierwszy. Aktorstwo na dobrym poziomie, zwłaszcza przekonali mnie do siebie Josh Brolin i Jason Clarke. Zaś klimat gór, ukazanie ludzkiego ekstremum, a także granicy szaleństwa oraz psychicznej wytrzymałości wydają się być na pierwszy rzut oka do delikatnej poprawki. Za to emocje są od samego początku tam, gdzie być w tego typu filmach (jakby nie było, katastroficznych) powinny. Myślę, że zarysowana łezka w kąciku oka na końcu filmu nie będzie naszym szczególnie szokującym odkryciem.

Everest mimo wahań nastrojów jest jak dotąd najlepszą ekranizacją prawdziwego dramatu z roku 1996, niemniej Kormakur pozostawił jeszcze trochę rezerwy na przyszłość, tak, aby ktoś inny, korzystając już z nieco innych środków ekspresji wycisnął z tej opowieści jeszcze więcej. Tak więc, przeklęta Czomolungmo, do zobaczenia gdzieś, kiedyś, w przyszłości.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Love
reż. Gaspar Noe, FRA, BEL, 2015
130 min. Gutek Film
Polska premiera: 28.08.2015
Dramat, Erotyczny



Romans czystego porno z kinem dramatycznym kojarzy mi się ze związkiem nieżyjącej już Anny Nicole Smith - króliczkiem Playboya - z pewnym 89-letnim miliarderem. Z jednej strony - kto bogatemu zabroni - z drugiej - z boku zawsze wygląda to dość niedorzecznie. Ale w kinie to przecież nic nowego, ani tym bardziej odkrywczego. Od końca lat 60-tych, kiedy to doszło do rewolucji obyczajów, powstało grube dziesiątki produkcji z poza tzw. kręgów kulturowych XXX, które lokowały w bardziej, bądź mniej śmiały sposób sceny prawdziwego seksu. Najwięcej, co zrozumiałe, w ostatnich dwóch dekadach, że wymienię tylko te najbardziej znane: 9 Songs, The Brown Bunny, Baise-moi, Romance, Sex and Lucia, All About Anna, Q, czy też serbski Clip. Raz wychodziło to lepiej, innym razem dramatycznie źle, ale średnia ocen tego typu produkcji przeważnie kręciła się na granicy zupełnego nic nie znaczenia oraz intelektualnej płycizny. Finalnie, sceny seksu z tychże dzieł najczęściej lądują na internetowych serwisach porno, oczywiście ku uciesze wszech maści masturbatorów i kończą swój żywot razem z ich nasieniem, gdzieś w rurach kanalizacyjnych.

Myślę, że podobny los czeka także Love Gaspara Nóe, acz trzeba uczciwie zaznaczyć, że jego ambicje wykraczają poza ogólne i stereotypowe porno trendy. Ten, mimo wszystko dość sympatyczny Francuz szykował się do nakręcenia twardego pornosa już od wielu lat. Swego czasu mocno namawiał ówczesną parę Bellucci-Cassel do odegrania w jego filmie scen z prawdziwą penetracją, bardzo chciał ją zamieścić już w roku 2002 w filmie Nieodwracalne. Bezskutecznie (szkoda;)). Niemniej sceny „bunga-bunga” przemycał już we wcześniejszych swoich produkcjach: Wkraczając w pustkę, czy Sodomici. Tak więc tylko kwestią czasu było ujrzenie na wielkim ekranie solidnego, ostrego rżnięcia, w dodatku w normalnej, kinowej dystrybucji, ze stemplem jakości Gutek Film.

Love to nic innego, jak love story pokolenia smartfonów i Warsaw Shore. Każda generacja chce mieć swój film, który tak głęboko penetruje odwieczne definicje miłości, zdrady, kłamstwa, zaborczości i… (dopiszcie sobie jeszcze co tam tylko chcecie). Gaspar Nóe bardzo zgrabnie wykorzystuje przy tym znane doskonale z poprzednich jego filmów schematy, kadry i motywy realizacyjne, a sceny seksu, mimo, że bardzo śmiałe, ukazane są w sposób odbiegający od tych pospolitych rąbanek, jakie możemy sobie obejrzeć na internetowych stronach XXX. Porno w wykonaniu Noe jest bardziej subtelne i zmysłowe, całkiem przyjemne dla oka, przypomina mi trochę porno vintage z lat 70-tych, gdzie oprócz normalnego seksu aktorom towarzyszył jeszcze jakiś scenariusz.

I w zasadzie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie te oklepane melodramatyczne schematy, oraz ckliwe rozterki głównych bohaterów przerywane długimi scenami seksu. Trochę to dla mnie za mało, jak zwykle zresztą, ale też, na tle bliźniaczych produkcji Love ofiaruje widzowi odrobinę więcej, w dodatku mocniej i bardziej intensywnie. Z pewnością warto włączyć sobie tego pornosa po zmroku, kiedy wasze dzieci będą już sobie smacznie spały, ale pamiętajcie, rączki na kołderce.

3/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Danny Collins (Idol)
reż. Dan Fogelman, USA, 2015
106 min. Monolith Films
Polska premiera: 3.07.2015
Dramat, Komedia



To zdumiewające, ale właśnie sobie uświadomiłem, że ostatnim dobrym filmem z Alem Pacino w rolach głównych, który wywarł na mnie nieco większe wrażenie, by nie napisać, wprost, że jakiekolwiek, jest Bezsenność z roku 2002. Tak, dwa tysiące drugiego. To przecież będzie już przeszło 13 lat. Trzy mundiale i trzy olimpiady temu. Przepaść. W tych trzynastu latach tkwi mniej więcej piętnaście różnych tytułów, części z nich nie widziałem, zgoda, ale nie sądzę, żebym nagle został którymś z nich przekupiony. Piętnaście filmów zupełnie zwyczajnych, bezszelestnych, które nie potrafiły dorównywać aktorskiemu kunsztowi, charyzmie oraz charakterowi tego niezwykłego osobowościowego indywiduum. To na swój sposób strasznie smutne.

Ale jak to mawiają w sporcie, każda czarna seria porażek ma swój kres i kiedyś się kończy. W przypadku Ala Pacino kres ten nazywa się Danny Collins (u nas... Idol).

Powiem szczerze, że w ogóle nie miałem na ten film ciśnienia. Spodziewałem się kupy i to pomimo całkiem niezłych zebranych przez niego recenzji. Ale też gdzieś z tyłu głowy siedział mi aktorski duet Pacino-Bening, który nie dawał mi spokoju, i jak się finalnie okazało, w pewien zimny i mokry listopadowy wieczór wygrał mi życie. To wspaniały film. Wspaniały jest w nim nie tylko sam Al Pacino, który w zasadzie mógłby zagrać w Polsce nawet w reklamach medykamentów (w mig zanotowałyby wzrost sprzedaży), ale wspaniali są w nim także pozostali aktorzy oraz myśl przewodnia, za którą kryje się prawdziwa historia muzyka Steve'a Tilstona. To właśnie na jego młodzieńczym wywiadzie dla radia oraz tajemniczym liście, jaki tuż po nim miał napisać do niego sam John Lennon, oparta została historia gwiazdy muzyki Danny'ego Collinsa. Gwiazdy wyblakłej, już postarzałej i życiowo zgorzkniałej, która na stare lata koncertuje po kraju niczym Krzysztof Krawczyk śpiewając przy tym gdzieś pomiędzy szklanką whisky a ścieżką koksu ciągle te same przeboje i odcinając kupony od dawnej sławy.

W roli gwiazdy rocka mości Al Pacino jakiego znamy z jego najlepszych ekranowych występów Tu jako bawidamek, pijak i seksista, bezczelna świnia i zdegenerowana łajza, ale też wyposażony jest przy tym w dobre serce, wyborny ostry humor oraz wysokich lotów sarkazm. W tym fenomenalnym charakterologicznym tyglu kryje się właśnie taki Al Pacino jakiego uwielbiam. Facet dawno nie dostał tak ekspresyjnej i widowiskowej roli. Kto wie, może nawet od czasu Zapachu kobiety nie miał jej w swoim CV w ogóle. Jego popisy ogląda się z ogromną przyjemnością, to prawdziwa uczta i frajda dla każdego fana jego kunsztu aktorskiego. Aż żal, że film trwa tak krótko.

Opowieść zawarta w Idolu, kurwa!  Dannym Collinsie jest lekka i intelektualnie bezkolizyjna. To w istocie mądre kino o typowo dramatycznym, wręcz obyczajowym wydźwięku, które opowiada o ludzkim cierpieniu i odkupieniu grzechów z przeszłości. Słodko-gorzka historia chwytająca za serce, ale też i śmiało łechtająca naszą przeponę prowokując ją przy tym do wyrzucenia z siebie poprzez krtań doniosłych salw śmiechu. Kino kompletne, ale nie aspirujące do bycia wielkim. Po prostu przyjemnie opowiedziana historia ze wspaniałymi kreacjami aktorskimi. Fajne i krzepiące, tak jak walnięcie sobie sety przed południem.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Pentameron
reż. Matteo Garrone, ITA, FRA, GBR, 2015
134 min. M2 Films
Polska premiera: 30.10.2015
Sci-Fi, Fantasy, Baśń


To był jeden z najciekawszych zwiastunów filmowych jakie widziałem w tym roku. No dobra, tej jesieni. Na premierę czekałem mniej więcej tak jak na weekend w poniedziałkowy poranek. Oficjalne opisy, fragmenty scen oraz zjawiskowe zdjęcia wyglądały tak bardzo smacznie, że nawet na widok serca morskiego stwora zjadanego łapczywie przez Salmę Hayek ciekła mi ślinka.

Niestety, ale odnoszę wrażenie, że wszystko co najlepsze w tym filmie zostało zawarte w jego zwiastunach. W całości nie prezentował się już tak okazale jak chyba jednak powinien. Matteo Garrone ma chyba talent do lekkiego psucia z góry wygranych tematów. Tak było chociażby z jego Gomorrą (acz pewnie wielu się ze mną nie zgodzi), która miała wszystko, by wygrać, lecz skończyło się na odpadnięciu w repasażach, tak jest również teraz z Pentameronem (tu zgodności będzie już chyba trochę więcej). Obie produkcje nie są filmami złymi, wręcz przeciwnie, bardzo wyróżniają się w gąszczu ekranowej przeciętności, z pewnością nie można przejść obok nich obojętnie, ale w obu przypadkach zabrakło dopełnienia i intelektualnego dopieszczenia.

Pentameron bazuje na kilku opowieściach zaczerpniętych z bogatego zbioru baśni włoskiego XVI wiecznego pisarza Giambattisty Basila, który stał się inspiracją m.in. dla braci Grimm oraz późniejszych autorów najbardziej znanych baśni (np. Kopciuszek, Królewna Śnieżka, czy Kot w butach). Wykorzystując ekspresję charakterystyczną dla wyszukanych środków stylistycznych zawartych w literaturze baroku, Garrone epatuje wysmakowaną baśniową stylistyką, zupełnie obcą dla dzisiejszej kinowej rzeczywistości zdominowanej przez zielone plansze i wygenerowane cyfrowo efekciarstwo. To niewątpliwie ogromny plus tej przeszło dwugodzinnej przejażdżki po świecie do końca niezdefiniowanym i nieujarzmionym a jednocześnie tak bardzo magicznym. Dla filmowego estety kadry w filmie będą ukoronowaniem ich wieloletnich poszukiwań. Ogląda się to wszystko wybornie, ale to co nie mniej istotne, czyli treść, niestety nie nadąża za obrazem.

Garrone nie ustrzegł się błędów. Moim zdaniem za bardzo poświęcił się warstwie audiowizualnej, zatracił się w scenografii i kostiumach, a zapomniał poświęcić więcej uwagi merytorycznemu aspektowi opowieści, który, jak przystało na baśń, miał epatować ludową mądrością, a finalnie jedynie ją lekko musnął. Cóż, trochę szkoda. Ambicje Włocha z pewnością sięgały wulkanicznego szczytu Wezuwiusza, ale zabrakło chyba jednak nieco warsztatu i doświadczenia, przez co pozostał na pagórkach pięknej Toskanii. Niemniej wspaniale się to wszystko ogląda i myślę, że raz jeszcze do tej baśni powrócę, by już na spokojnie cieszyć oczy światem jaki istnieje w niczym nieograniczonej ludzkiej wyobraźni. Film na piątkę, który finalnie musiał stać się czwórką. Dlatego mimo wszystko lekki zawód.

4/6


------------------------------------------------------------------------------------------------

Dope
reż. Rick Famuyiwa, USA, 2015
115 min.
Polska premiera: Brak
Dramat, Komedia


Co powstanie po połączeniu Bajera w Bel-Air z kinem Spike'a Lee? Właśnie coś takiego jak Dope. Czyli kwintesencja kinematograficznej "murzyńskości" i czarnego (nomen omen) humoru. Rap lat 80-tych, charakterystyczne ciuchy, slang ulicy, typowe amerykańskie High School i nieco gangsterski klimat - na pierwszy rzut oka ogląda się to wybornie, ale im dalej brniemy w taśmę filmową, tym więcej wkrada się do niej niekontrolowanego freestyle'u, który z minuty na minutę zaczyna coraz bardziej nużyć.

Niemniej jest w tym filmie coś nostalgicznego, zapewne właśnie chodzi o te wspomniane lata 80-te, acz, czego nie jestem w stanie pojąć, nie zostały one podkreślone przez ścieżkę dźwiękową. No aż się prosiło, żeby w tle zagościł mocny i czarny beat, a tu o dziwo, bohaterowie zafascynowani rapem z tamtego okresu grają na... gitarach jakieś absolutne niezwiązane z tym kulturowo gówno. Ale poza tym i tak mniej więcej do połowy tej szalonej opowieści jest nieszablonowo i bardzo wesoło, w dodatku w klimacie Sundance. Multum zakręconych postaci, zwroty akcji i klasyka gatunku w postaci kumulacji niekontrolowanego ciągu zdarzeń, które same nakręcają się jedna na drugą. Szkoda, że Dope zahacza ostatecznie o jakieś popłuczyny po kinie familijnym i z czasem traci swojego obyczajowego, także nieco gangsterskiego pazura, przez co przyjemność z obcowania z tym światem nieco traci na sile, ale i tak warto wyjść na ulicę, by trochę pobujać się wraz z zabawnymi "czarnuchami". Kino bez historii. Na raz i z braku laku. Z opresji ratują je cycki Chanel Iman.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Kryptonim U.N.C.L.E.
reż. Guy Ritchie, USA, 2015
116 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 21.08.2015
Komedia, Akcja


„Guy Ritchie wrócił!”, „Świetna forma!”, „Najlepszy od dawna!”. Te i inne określenia Kryptonimu U.N.C.L.E od samego początku osaczały mnie i namawiały do wybrania się do kina. Ale w tym puzzle cały czas brakowało mi kilku części, przez co nie chciał mi się ułożyć w głowie gotowy obrazek. Guy Ritchie od Przekrętu (wiem wiem, nie zgadzacie się ze mną, ale mam to gdzieś) nie zrobił już nic na jego miarę, co by choć w połowie oddało jego wielkość. Siedem przeciętnych filmów i nagle co, ot tak powróciła forma? Już sam zwiastun krzyczał do mnie, żebym dał sobie spokój z kinem i tak też zrobiłem. Całe szczęście. Zawsze to dwie i pół dychy do przodu.

To nie jest zły film, rozumiem zachwyty i dobre oceny, ale zupełnie nie trafił w moje poczucie estetyki, humoru oraz oczekiwania. Od kina gangsterskiego, choćby tego ukazanego z przymrużeniem oka, zawsze żądam więcej. A tu klimat rodem z najgorszego Jamesa Bonda. Masa nierealnych, naciąganych i absurdalnych scen oraz akcji. Momentami miałem wrażenie, że to sequel Szklanki po łapkach i że w którejś ze scen wskoczy w kadr sam Leslie NielsenNie zdzierżyłem tego klimatu do końca, wyłączyłem w połowie, a czynię tak niezmiernie rzadko. Co prawda następnego dnia powróciłem do niego raz jeszcze, już z odpowiednim nastawieniem i po dwóch szkockich, ale było tylko gorzej. Nie wiem, może miałem zły dzień (miesiąc, rok, życie, cholera jasna), ale tego gówna po prostu nie dało się oglądać. Doceniam poczucie humoru, rozmach, dostrzegłem pewne dobrze mi znane z jego poprzednich filmów realizatorskie zagrywki, ale to wszystko za mało. Myślę, że Ritchie wpadł w sidła przeciętności i teraz tylko wozi się na swoim nazwisku. Opętała go klątwa jednego filmu, no dobra, dwóch, bo Porachunki też przecież są świetne, po których było już tylko gorzej. Ale nie skreślam go jeszcze, poczekam na długo zapowiadane Lobo. Może tym razem się uda. Może. O ja głupi i naiwny.

2/6