piątek, 13 lutego 2009

Inny odcień różu

Pocałunek o północy
reż. Alex Holdridge, USA, 2007
90 min. Vivarto


Jutro Walentynki. Święto cukierników, restauratorów, kwiaciarzy i handlarzy. Kina chyba też nieźle przędzą tego dnia. O ile rzecz jasna mają w ofercie jakąś chwytliwą komedię romantyczną. Ja osobiście w tym gatunku już dawno się pogubiłem. W ostatnich latach powstało już tyle tego badziewia, że zwyczajnie przestałem śledzić ich branżę. Zwłaszcza tą w polskim wydaniu. Nie mniej jednak nie skreślam zupełnie takich klimatów. Światowe kino ma w swojej ofercie wiele różowego do zaoferowania. Nie wszystko na szczęście robione jest na tą samą modłę, a róż czasem przyjmuje czarno-białe odcienie. I to dosłownie. O takim właśnie przypadku chcę wam opowiedzieć.

Pamiętacie "Przed wschodem słońca"? Przepięknie przegadany film o parce (Delpy-Hawke) która spędza wspólnie jeden dzień we Wiedniu. To już prawdziwy klasyk który doczekał się już nawet kontynuacji (znacznie już gorszej niestety). Prosta historia, ale niebanalne i bardzo wyszukane dialogi. Czyli coś czego ostatnio bardzo brakuje w ich współczesnym słodziutkim wydaniu. Wpadła mi jednak w ręce nawiązująca do ów klasyku produkcja. Dla niektórych może być podobna aż za bardzo, dla mnie - zupełnie nie szkodzi. Jeśli naśladować to najlepszych.

Jest więc niby tak samo, no ale jakby niekoniecznie. Akcja nie toczy się w romantycznym Wiedniu, tylko w mieście aniołów. Nie kolor, a czerń i biel. Z pozoru niewielkie zmiany. Tak. Ale właśnie.. tylko z pozoru. Oryginalność i niebanalność postaci niby do siebie zbliżona. Też mamy dwie zagubione dusze które szukają swojego miejsca na ziemi, ale w tym przypadku odniosłem wrażenie że mieszkańcy LA są jakby bardziej autentyczni i szczerzy. Duża w tym zasługa Alexa Holdridge'a który stworzył film w taki sposób, jakby chciał złożyć hołd niezależnym produkcjom z lat 80 i 90 z pod znaku szkoły Jarmuscha. Może więc właśnie to mnie w tym wszystkim najbardziej urzekło. Uwielbiam bowiem takie klimaty. Perfekcyjna i artystyczna surowość w formie, oraz bogactwo w treści.

Mamy więc jego i ją. On chwilę po rozstaniu z dziewczyną. Zagubiony, załamany, zrezygnowany. Pod wpływem i namowom swojego kumpla, postanawia dla świętego spokoju oraz trochę dla beki, zarejestrować się na portalu randkowym. Błyskawicznie odzywa się do niego tajemnicza dziewczyna, która traktując go z góry oschle i przedmiotowo namawia jednak na spotkanie. Ma jednak tylko kilka minut na przekonanie jej do siebie. Ona bowiem grając rozemocjonowaną ekscentryczkę, nie ma czasu na frajerów. Zaczynają więc pojedynek na słowa. Ich wymiana zdań zaczyna przypominać grę w ping ponga. Czasem nawet jego finał Igrzysk Olimpijskich. Różni ich wszystko, lecz wzajemna ciekawość z czasem zaczyna przełamywać fale, a niewinne spotkanie znacząco się przedłuża.

Z każdą minutą dowiadujemy się o bohaterach coraz więcej. Poznajemy ich w ten sam sposób i w tym samym czasie jak oni siebie nawzajem. Dzięki temu odnosimy wrażenie jakbyśmy to my brali udział w tej randce. Mamy 31 grudnia. Szał przedsylwestrowy. Jednak ciężko go poczuć. Jest słonecznie i ciepło. Los Angeles pokazany zupełnie z innej perspektywy niż w większości produkcji. Jakby wystawiono drugi, a może i czwarty garnitur. Żadne Beverly Hills, Hollywood Boulevard, Rodeo czy tam Mulholland Drive. Zwykłe niereżyserowane miejskie życie tej tętniącej magicznej metropolii. Jakieś sklepy, bloki, podrzędne ulice i mały teatr. Tło tej opowieści dodaje jej tylko autentyczności. A w połączeniu z dobrze dobraną muzyką - po prostu uroku. Dzięki temu nie zwracamy uwagi na nic innego. Liczą się tylko ona i on. Ich lęki i pragnienia, kłamstwa oraz ukryte dramaty. Jest też czasem i śmiesznie. Dzięki sobie odkrywają wewnątrz siebie ukryte dotąd nowe inspiracje, które ośmielone prowokują co i rusz do różnych spontanicznych i pełnych radości zachowań.

Żeby nie było też za bardzo schematycznie i nudno, Holdridge wprowadza dodatkowe atrakcje. Komplikuje losy dwójce bohaterów. Pojawia się więc trochę i akcji, trochę szalonych zwrotów wydarzeń. Wszystko jednak dawkuje w odpowiednich proporcjach, dzięki temu film ogląda się wyśmienicie praktycznie do samego końca. Ten co prawda przeprowadziłbym może ciut inaczej, ale i tak po jego obejrzeniu odczuwałem szczerą satysfakcję.

Mimo że w zasadzie film nie odkrył przede mną żadnych nowych kart. Mimo że skorzystał z gotowych już i wykorzystywanych wielokrotnie w przeszłości przez różnych autorów szablonów. W końcu też, mimo, iż Pocałunek o północy w wielu momentach przypomina swój starszy o jedenaście lat pierwowzór, to jednak w moich oczach i tak pozostaje kawałkiem oryginalnego smacznego dania. I niech gadają co chcą. Kapitalny film który wypunktował wszystkie moje słabości. Dał mi wielką satysfakcję, sporo wzruszeń i radości. Wam też da, ale pod warunkiem że obejrzycie go wraz ze swoimi kobietami/mężczyznami. Jest to bowiem idealna pozycja na romantyczny walentynkowy wieczór przy winie i świecach. Gwarantuję, że nie będziecie żałować.

5/6

Obczajcie trailerka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz