wtorek, 22 września 2009

Życie to nie bajka

Dedykacja
reż. Justin Theroux, USA, 2007
95 min.


Od pewnego czasu jestem mocno nie na bieżąco z filmami. Zalegają mi na dysku różne ciągle napływające z wielu stron produkcje i zwyczajnie nie mam czasu rzucić na nie okiem. O wiszących recenzjach nawet nie pomnę. Jedną z zaległości jest widziana wczoraj Dedykacja Justina Theroux'a. Film wyróżniony na Festiwalu w Sundance w 2007 roku. A to dla mnie dość wysokich lotów rekomendacja.

Theroux jest przede wszystkim aktorem. I to chyba dość marnym, bo jak dotąd żadną rolą nie zapadł mi w pamięci. I to mimo tego że grał drugi plan u samego Lyncha. Justin postanowił jednak rozszerzyć swoje gwiazdorskie CV wpisując weń pozycję "reżyser". No i cóż. Chyba warto było.

Dedykacja ma bez wątpienia spory potencjał. Porównuje się ją nawet do jednego z moich ulubionych filmów ostatnich lat, jakim jest Garden State. Już sam opis filmu zachęca do włączenia play w swoim odtwarzaczu. Niepokoiło mnie tylko na początku nazwisko odtwórczyni jednej z głównych ról - Mandy Moore. Dla niekumatych... Panienka Moore to taka tam amerykańska gwiazdeczka która a to trochę śpiewa, a to gra w filmach. W jednym jak i drugim przypadku powala na kolana co najwyżej 15 letnie miłośniczki koloru różowego i radia Eska.

Mimo wszystko liczyłem że dość oryginalna fabuła obroni się sama. I przyznam że do połowy filmu jest całkiem nieźle. Poznajemy Henry'ego, autora bajek dla dzieci, który (posługując się możliwie największym skrótem myślowym) jest skończonym bydlakiem i irytującym ekscentrykiem nienawidzącym życia w ogóle, jak i innych ludzi, a zwłaszcza kobiet. Jest jednak jedna osoba która mimo zaporowej emocjonalnej tarczy antyrakietowej w którą wyposażony jest przez życie Henry, próbuje go rozumieć oraz niwelować na bieżąco jego wszech maści dziwactwa i uprzedzenia. To Rudy, jego wieloletni wspólnik, ilustrator bajek z którym pracuje i spędza prawie każdą wolną chwilę. Mają wyrobione przez lata swoje nietypowe standardy pracy. Np chodzą do kina porno szukając inspiracji do nowych bajek dla dzieci, czy też przesiadują całymi godzinami na dachu obserwując przez lornetkę innych ludzi. Henry jest dla Rudy'ego niczym syn którego nigdy nie miał. Mimo iż nie ma rodziny, jest stary i samotny, stara się poprzez swoją nabytą życiową mądrość przekazać jak najwięcej rad młodemu i niedopasowanemu do życia w społeczeństwie Henry'emu. Ten jednak jest odporny na jego sugestie i podąża po dobrze już znanej oraz wydeptanej przez samego siebie buntowniczej ścieżce życia.

Jednak do czasu. Rudy raptem umiera na raka i Henry zostaje sam z niedokończoną książką oraz przygniatającą go pustką z którą to zdaje sobie nie radzić. Jego szalenie wymagający wydawca zobowiązany do przestrzegania terminów, nakazuje mu dokończenie książki wraz z nowo znalezionym przez niego ilustratorem, przy zupełnej okazji kobietą, młodą Lucy (wspomniana Moore). Dla kogoś kto w trudnych sytuacjach kładzie się na plecach przygniatając klatkę piersiową ciężkimi książkami, oraz czerpie garściami z wielu irracjonalnych standardów z których na co dzień korzysta chory na nerwicę natręctw i fobii detektyw Monk, nagłe zaburzenie porządku świata jakie znał i współpraca z zupełnie obcą oraz obojętną mu dziewczyną stanowi nie lada wyzwanie. Z resztą nie tylko dla niego.

Zaczyna się więc bardzo interesująca gra gestów i słów, polegająca na lepieniu gliny z dwóch zupełnie niekompatybilnych kawałków szkła i metalu. Henry na dzień dobry przyjmuje dość osobliwą taktykę. Obraża Lucy i z prędkością serii pocisków wypadających z lufy kałacha wali w nią wszystkim co tylko mu ślina na język przyniesie. Wyraźnie urażona tym faktem prosta i wrażliwa dziewczyna szybko się poddaje. Jednak zmotywowana dużą premią od wydawcy zaciska zęby i stara się znaleźć wspólny język z tą dość osobliwą ludzką jednostką.

I właśnie do mniej więcej tego etapu film ogląda się naprawdę świetnie. W drugiej jego części jednak do głosu zaczynają dochodzić demony charakterystyczne dla tanich komedii romantycznych. Oczywiście jak łatwo nam się domyślić, między naszą dwójką bohaterów zaczyna iskrzyć. Jednak rzecz jasna na drodze do pełni szczęścia stają różne większe bądź też mniejsze komplikacje. Momentami irytują, czasem jest nawet zabawnie, jednak dość wysokiego poziomu pierwszej części filmu raczej już nie osiągają. A szkoda.

Film kończy się dość sztampowym happy endem. Jest przewidywalnie i bardzo schematycznie. Całość ratuje co prawda niezła gra aktorów. Nawet krytykowana przeze mnie Mandy Moore zagrała bardzo poprawnie, a momentami wręcz świetnie i całkiem przekonująco. Do tego Justin Theroux nawet w momentach kiedy było trochę kiczowato i za cukierkowato, starał się wszystko pokazać w taki sposób, aby widz odczuwał iż obcuje z kinem bardziej niszowym i mimo wszystko ambitnym. Jest więc ciekawa muzyka, fajne wstawki operatorskie i niezłe zdjęcia. No ale niestety brakuje dopracowania scenariusza.

Nie mniej jednak polecam film. Jest w sam raz na nadciągającą w naszym kierunku jesienną szarówkę. Lekko i przyjemnie, momentami wręcz rewelacyjnie. Ci którzy szukają w tego typu produkcjach szczęśliwego zakończenia i zwariowanego romantycznego wątku między dwoma oryginalnie naszkicowanymi postaciami, z pewnością się nie zawiodą. Wspomniany Garden State czy Zakochany bez pamięci, które przynajmniej w teorii prezentują zbliżony poziom artystyczny, bez wątpienia nadal mogą czuć się niezagrożone nagłą utratą przodownictwa. Jednak Dedykacja nie powinna też nabawiać się z tego powodu żadnych kompleksów.

4/6


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz