Love
reż. William Eubank, USA, 2011
86 min.
Polska premiera: A cholera ich wie
Stare góralskie powiedzenie mówi, że istnieją trzy prawdy. Święta prowda, tyż prowda i gówno prowda. Na świecie istnieją jednak także inni ludzie, o dziwo często myślący, którzy prawdę definiują na tysiące odmiennych sposobów. Mimo, że prawda najczęściej bywa bolesna, to i tak jej wszyscy szukają. Najczęściej w kosmosie. Wysoko nad naszymi głowami, w galaktycznej ciemności i tajemniczości, która w swojej istocie, splata w jedną logiczną całość szereg ludzkich lęków i tęsknot. W sumie nie dziwne. Na ziemi prawdy ukryte prędzej czy później i tak wychodzą na światło dzienne. Każdego dnia potykamy się o prawdy, półprawdy i miliony kłamstw, a co drugi człowiek wmawia innym, że ma na nie niezawodny patent i może nam go wspaniałomyślnie odsprzedać za grosze. Dusimy się już we własnym sosie. Nasz mały cały świat się kurczy, a wraz z nim nasza świadomość istnienia lepszych dla nas samych rozwiązań. Dlatego kosmos jest naszą ostatnią nadzieją. Daje ludziom znacznie większe możliwości. Ciągle stanowi tajemnicę, której choćby minimalne odkrycie za naszych ziemskich żywotów jest absolutnie niemożliwe. Irytuje nas świadomość, która sprowadza nas do roli nic nieznaczącego pyłka we wszechświecie, że nie możemy go okiełznać oraz wystarczająco zrozumieć. Prowokuje i zachęca do eksploracji, do poszukiwań i zadawania tysięcy pytań na które najczęściej i tak sami sobie w głębi serca odpowiadamy.
Kosmos w dziejach ludzkości od zawsze stanowił inspirację dla poetów, myślicieli, naukowców, muzyków, czy pisarzy. To także bardzo wdzięczna płaszczyzna dla twórców filmowych. Dzięki gwiazdom człowiek definiował własny światopogląd, tworzył nowych Bogów, wywoływał wojny, ale też, szukał sensu naszego istnienia. Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Po co i dlaczego? Na te pytania już dawno przestaliśmy szukać odpowiedzi tu, na ziemi. Od wieków poszukujemy ich wysoko w górze. W czymś nieokreślonym, co może w naszym wyobrażeniu przyjąć kształt jaki tylko sami jesteśmy w stanie mu nadać. Ileż w tym naiwności i ludzkiej próżności, ale też, piękna i... tak tak, nie bójmy się tak błahych określeń. Romantyzmu.
Kto z was nie lubi w piękną, czerwcową i ciepłą noc gapić się w niebo? No dobra. Pewnie wiele osób ma to centralnie we własnych analnych ciemnościach, zwłaszcza gdy w krwiobiegu szaleje wstrząśnięty zmieszany alkohol, ale niech pierwszy rzuci kamieniem w gwiazdę, kto nigdy się nie zawiesił gapiąc się w górę bez sensu. Kiedy robiliście to po raz ostatni? Ja na ten przykład od kilku lat uczę się wszystkich gwiazdozbiorów na pamięć. Zupełnie nie wiem na co mi to. Za dzieciaka nie miałem astronomicznych urojeń, w nocy nie budziłem się zlany potem śniąc o czarnej dziurze wchłaniającej naszą cywilizację. A jednak z wiekiem, im więcej wiem o istotach ziemskich i zwyczajach tu panujących, zerkam częściej z nadzieją ku górze i szepczę coś gwiazdom w ciszy szukając cholera wie, chyba jakiejś wskazówki. Może zacznę pisać horoskopy?
Dzięki swej niezwykłej plastyczności i nieokreśloności, wszechświat stanowi kapitalny grunt pod znacznie głębsze, psychologiczne rozważania. Tu kino ma w swoim archiwum wiele mądrego do zaoferowania. Nie tylko Kubrick i jego niedościgniona oraz wyprzedzająca swoje czasy Odyseja, czy też Tarkowski i jego lekko prymitywne w warstwie technicznej Solaris. Niemal każda filmowa epoka miała w swoim menu coś kosmicznie niebanalnego i mądrego do skosztowania. Lata lecą, technika się zmienia, ale człowiek-reżyser nadal szuka sensu ludzkiego istnienia widzianego z perspektywy gwiazd. Gatunek Science-Fiction należy do moich ulubionych, lecz cierpi przez nazbyt jego wykorzystywanie do celów ambicjonalnych wielkich wytwórni filmowych, które wodzone pokusą na wielki zarobek, wykorzystują filozofię gwiazd do kiczowatych, lecz spektakularnych wojen kosmicznych. Nie. Nie piję do Gwiezdnych Wojen, acz z pewnością zapoczątkowały one modę na... hmm, nazwijmy ją - oszałamiającą kosmiczną widowiskowość.
Na szczęście co pewien czas powstaje coś wspaniałego i wielkiego w swojej kosmicznej wymowie. O dziwo, często dzieje się tak dzięki niewielkim nakładom finansowym i niszowej wrażliwości poszczególnych ambitnych jednostek ludzkich. Niskobudżetowy Moon Duncana Jones'a, czy ubiegłoroczna Druga Ziemia, są tego najlepszym przykładem. Nikomu chyba szerzej znany William Eubank, w swojej bezczelności posunął się nawet jeszcze dalej. Za 500 tyś. baksów stworzył w swoim przydomowym ogrodzie stację kosmiczną. Zbudował ją m.in. z części własnej pralki. Dodał trochę grafiki komputerowej, dobrej muzyki oraz z pominięciem szalonych ambicji i pośrednictwa wielkich wytwórni producenckich, przelał na taśmę filmową własną interpretację sensu istnienia i naszej bytności we wszechświecie. Co prawda w Love można dostrzec wiele zapożyczeń z dzieł już istniejących, m.in. ze wspomnianego Moon, także Odysei Kosmicznej, czy nawet lekko przeintelektualizowanego Źródła Aronofsky'ego, to jednak i tak Eubankowi należą się głośne oklaski. Bynajmniej, nie tylko od fanów gatunku.
Cieszę się jak małe dziecko za każdym razem, kiedy mogę zmierzyć się z inteligentnym sci-fi, które z uporem maniaka szuka odpowiedzi na wiele zadawanych w głębi duszy pytań, lecz w swojej istocie nie polega tylko i wyłącznie na strzelaniu z laserów do obcych. Wprawdzie takie kino powstaje dość rzadko, ale najważniejsze, że systematycznie i od lat. Dopóki tylko człowiek będzie spoglądał wysoko w niebo i nie bał się szukać, dopóty będziemy mieli przyjemność obcowania na wielkim ekranie z setkami interpretacji otaczającej nas kosmicznej rzeczywistości. Ale Love, to nie tylko tęsknota za zrozumieniem własnego gatunku widzianego z odległej perspektywy gwiazd. Owszem, jednostka ludzka pozostawiona samej sobie w ciasnej kapsule orbitującej wokół Ziemi jest tu najważniejsza. Jej przemyślenia, mentalne przeobrażenia i dramaty są zjawiskowe oraz stanowią motor napędowy całej opowieści. Wprawdzie podobieństwo do innych pokrewnych filmów może czasem uwierać, za to Eubank na swoją obronę oferuje widzowi także pewien interesujący odmienny powiew świeżości.
Całość sprowadza się do współczesnych relacji międzyludzkich. Bynajmniej nie tych w kosmosie, gdyż główny bohater, kapitan Lee Miller, skazany jest tylko i wyłącznie na własne towarzystwo. Jednak odległość stacji kosmicznej od Ziemi jest czymś w rodzaju papierka lakmusowego, który w swoją materialność wchłania wszelkie znane nam zakłócenia w bliskich stosunkach między ludźmi. W dobie łączy satelitarnych, bliskość i odległość zostały zastąpione synonimami online i offline. Kilometry oraz lata świetlne nie mają już takiej siły i władzy. Dziś liczy się zasięg. Eubank ów zasięg naszemu kapitanowi raptem odbiera. Traci on łączność, pozostaje mu spoglądanie na w sumie nie tak odległą błękitną planetę z perspektywy małego okienka (tego z drzwiczek pralki rodziców reżysera). Tak blisko, a jednocześnie tak przygniatająco daleko. Co się tam dzieje w dole? Co wyprawa ludzkość te kilkadziesiąt tyś. km stąd? Szaleństwo, niepokój, brak ludzkiej bliskości. Człowiek uczony przez specjalistów do życia w gwiezdnej samotności w chwili zagrożenia raptem traci tą umiejętność. Okazuje się, że jednak żyć bez siebie nie możemy, ale czy aby na pewno?
Czasem, by zrozumieć bolesną prawdę, potrzeba nam się od niej zdystansować. Nabrać innego spojrzenia, zdrowego rozsądku i rzucić na nią chłodnym okiem z innej, szerszej perspektywy. Bez tego ciężko jest się nam połapać w ludzkim bagnie w jakie czasem wpadamy. Żeby dostrzec to, co nam latami uciekało przez palce, potrzeba gigantycznej woli ducha i chęci wewnętrznych poszukiwań. William Eubank używa swojego astronautę do przekazania widzowi tak bardzo uniwersalnych i oczywistych oczywistości. Z pomocą rozświetlonych gwiazd i kosmicznych galaktyk uzmysławia nam naszą kruchość i niedoskonałość. Zwraca uwagę na zbyt wygórowane i często kosmiczne ludzkie ambicje, które zabijają w nas to co najważniejsze - wprowadzają duże zakłócenia w relacjach z innymi bliźnimi. Nic odkrywczego jeśli chodzi o mądrą odmianę sci-fi, czy też przeciętny dramat, ale nie szkodzi. Oprócz całej litanii ostrzeżeń, reżyser ofiarowuje nam także pyłek nadziei.
Jest nim może trochę iluzoryczna i dość wyświechtana świadomość, że człowiek, bez względu na okoliczności, zawsze ma szansę na godne życie. Wszystko jest w jego rękach i nigdy na nic nie jest za późno. Nawet, jeśli Eubank rysuje na swojej taśmie filmowej apokaliptyczną wizję naszej planety pozbawionej ludzkiego pierwiastka, pozostawiony sam sobie, jako jedyny ocalały człowiek we wszechświecie - kapitan Miller, nadal pławi się w nadziei na dalsze i szczęśliwe jutro. Człowiek umarł, ale bliżej nieokreślony i wyobcowany kosmos żyje i pozwala żyć mu dalej, lecz już w ziemskiej samotności. Tak przynajmniej interpretuję olśniewającą i zapierającą dech w piersi końcową scenę, która wprost zmiotła mnie swoim rozmachem i chyba także przesłaniem z powierzchni gładkiej oraz sprężystej. Znaczy się z sofy. Nawet jeśli ktoś nie będzie w stanie przebrnąć przez lekko śniętą i pogmatwaną w niezwykle chaotyczny sposób opowieść, niech da filmowi szansę w końcowych jego minutach. Myślę, że warto.
Love to film o przerażającej od zawsze człowieka samotności. Tytuł z pewnością jest dość przewrotny. Nie wiem na czym bardziej zależało Eubankowi. Czy na wyrażeniu miłości do innego ziemskiego bliźniego widzianego z perspektywy człowieka spełnionego zawodowo, względnie szczęśliwego i ustatkowanego, lecz zagubionego w odległym "kosmosie", czy może jednak na zdefiniowaniu pewnego rodzaju miłości do samego siebie i własnych wyżyłowanych ambicji, gdzie najważniejsza jest tylko i wyłącznie liczba pojedyncza? Być może tkwi w tym wszystkim jeszcze jakaś inna odpowiedź. Nie wiem. Niech każdy sam to sprawdzi i oceni. Chętnie o tym podyskutuję, bo film sam w sobie nie jest łatwy i tak jednoznaczny, zwłaszcza w pierwszym jego odbiorze. Czasem może i przerasta swoją istotą znaczeń, momentami chciałby zbyt wiele naraz powiedzieć (dokumentalne wstawki i wypowiedzi pozostałych cichych bohaterów filmu), ale sam kierunek w którym Love podąża, jest rozsądny, spójny i jak najbardziej przemyślany. Pragnie obudzić człowieka korzystając z pięknych, matematycznych kadrów oraz nakłonić go do chęci dokonania w sobie duchowej przemiany wewnętrznej. Łapka w górę panie Eubank. Szalenie precyzyjna, autorska i przede wszystkim odważna robota. Od dziś patrzę też nieco inaczej na swoją pralkę ;)
4/6
IMDb: 5,7
Filmweb: 6,5
też lubię takie sci-fi, muszę obejrzeć
OdpowiedzUsuń