piątek, 19 października 2018

34'WFF vol. 2

7 uczuć
reż. Marek Koterski, 2018, POL
116 min. Kino Świat
Polska premiera: 12.10.2018
Dramat, Komedia



Adaś Miauczyński is back. To jedna z najlepszych kinematograficznych wiadomości tego roku. Trochę się za nim stęskniłem, a moje życie było przez to jakby bez sensu, bez sensu jakby było trochę, a nawet odczuwałem momentami pustkę, czułem, że coś, czegoś mi brakuje, jakiegoś defetyzmu i elementu depresji. No dobra, koloryzuję, ale fakt jest faktem, że micha mi się cieszyła na myśl o tym, że tak oto za chwilę obejrzę kolejne perypetie bohatera tragicznego moich, tfu, naszych czasów.

Tym razem Koterski wymyślił to sobie w taki sposób, że zabierze nas do lat dzieciństwa Adasia, do czasów szkolnych, gdzie rodziła się powoli jego późniejsza, życiowa trauma, smutek i depresja. Ten jeden z najlepszych, ba, być może także i jedynych szanujących się twórców kina artystycznego w Polsce zebrał sporą grupkę liczących się, i tych liczących mniej polskich aktorów, założył im na nogi trampki oraz stare fartuszki szkolne z czerwoną tarczą, po czym wsypał do ich kaw eliksir młodości. Albo LSD, pewny do końca nie jestem. Uważam, że obsadzenie dorosłych w role małych, dwunastoletnich dzieciaków, to iście genialny pomysł. Zobaczyć dajmy na to Kasię Figurę w fartuszku i podkolanówkach, albo Dorocińskiego jak harata w gałę i podpala fajki gdy nikt nie widzi, to creme de la creme aktorskiej improwizacji. Nawet mały Karolak odgrywający w szkolnym przedstawieniu rolę małpy bardzo był tu na miejscu. Życiowa rola, taka nie za dobra.

Tym razem w postać Adasia Pan reżyser wcielił własną latorośl, która, umówmy się, nie ma najlepszych notowań na giełdzie aktorskiej. Myślę, że przed seansem każdemu przeleciała przez łeb myśl, że „to się przecież nie może udać”. A tu suprajs, czy tam Supraśl. Młody Koterski nie tyle udźwignął narzucony mu przez ojca ciężar, co nawet postanowił z tą sztangą dumnie paradować z jednej sceny do drugiej, jakby próbując przy tym udowodnić, że wszyscy się co do niego mylili. Miał co prawda nieco ułatwione zadanie, gdyż przez cały film grał rozkapryszonego gówniarza, za co prawdę mówiąc nadal dotąd go uważałem, ale myślę, że i tak dał radę. Problem jednak tkwi gdzie indziej. Otóż przez dotychczasowych odtwórców Miauczyńskiego poprzeczka została zawieszona na tyle wysoko, że dosięgnąć do niej miałby dziś problem nawet sam Al Pacino, czy inny Stallone. Zatem siłą rzeczy, mimo, że formalnie nie mogę młodemu Miśkowi niczego konkretnego zarzucić, to i tak zapisze się on najpewniej w mojej głowie jako ten najsłabszy Adaś. Sorry, taki klimat.

A co z resztą? Film tak mniej więcej do połowy swojej długości mocno bawi i raduje duszę. Przynajmniej moją. Dorośli ludzie wygłupiają się, czuć przyjemny powiem improwizacji. Miło też słyszy się głos Krystyny Czubówny w roli narratora/lekarza Adasia. Ale im dalej w las, tym mina 7 uczuć robi się coraz bardziej ponura, przyjmuje kształt zbitego kundla i zaczyna też wąchać kwiatki depresji, tak jakby od spodu. W pewnym momencie zacząłem nawet podejrzewać, że Koterski trochę nie bardzo wie dokąd zmierza, i że zasadniczo mógłby już trochę się streszczać, bo kota darmozjada trzeba w domu nakarmić. Niemniej nadal było względnie dobrze, tylko już trochę za długo, z użyciem zbyt wielu powtórzeń, a ja żądałem finału. A ten, gdy w końcu już nadszedł, okazał się co najwyżej głuchym wystrzałem z kapiszonowca.

Takie jakieś to trochę bez polotu było i z puentą, która nie chciała usiąść mi nigdzie, nawet na kolanach, że aż nie wiedziałem co mam z nią począć. Połknąć, przerzuć, czy może jednak wypluć. Takie trochę klasyczne flaki z olejem, a trochę WTF? Szkoda, bo film rozpędzał się od początku tempem jednostajnie przyśpieszonym i aż nie do twarzy mu tak z tym ostrym hamowaniem tuż przed końcowymi napisami i spektakularnym dachowaniem. Niemniej nie chcę, żeby to zabrzmiało, jak opierdol jakiś, wielki żal i smutek. Co to to nie. Nie ma tak łatwo. Z kina wyszedłem zadowolony i ukontentowany. Koterski nadal jest w formie, ciągle jeszcze robi dobre, wymagające kino, tak po swojemu, bez oglądania się za siebie. Szanuję bardzo.

7 uczuć zabiera nas na chwilę do czasów naszej, acz chyba bardziej naszych rodziców młodości, by w oparach nostalgii wbić nam do głów rozżarzony kawał żelastwa w celu zdołowania, naplucia i wyrzucenia na śmieci. Film ma generalnie smutny posmak, mimo, że na opakowaniu jest jak wół napisane „słodycze”, ale osobiście odbieram to za wielką zaletę tej odsłony. Lubię taki gorzko-słodki smak. Koterski niepotrzebnie tylko uderza w moralizatorskie tony, chce coś głosić i tłumaczyć, gada coś o złym wychowaniu w stylu ONZ i Majki Jeżowskiej „Wszystkie dzieci nasze są”. Ja wolałbym skupić się głównie na Adasiu, a on tak jakby momentami jest tu tylko tłem, przez co ostatecznie obniżyłem finalną ocenę o jednego cycka, ale i tak cztery na sześć, to dobry wynik i generalnie polecam.







Moje arcydzieło
reż. Gastón Duprat, ARG, ESP, 2018
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



Zmiana sali i kilka minut później byłem już w Argentynie. Konkretnie to w Buenos Aires i jechałem wypasionym Audi R8, gdzie podczas przejażdżki jeden z głównych bohaterów filmu tłumaczył, dlaczego Buenos jest fajniejsze od dekadenckiego Paryża i globalnego Nowego Jorku. No, mnie przekonał. Mowa o najnowszym dziecku jednego z najciekawszych twórców tej części globu – Gastrona Duprata – Moje arcydzieło.

Jego poprzedni film – Honorowy obywatel, bardzo mocno trafił w me gusta. Przed dwoma laty także był wyświetlany na WFF, a ja mając już bilet w łapie musiałem ostatecznie odpuścić, jeśli dobrze pamiętam, to przez jakiś pieprzony wirus, który mnie rozłożył na łopatki. Ileż musiałem się później nakombinować, żeby go zdobyć i obejrzeć. A z rok się męczyłem, ale warto było. Zatem nazwisko reżysera już wyrobione i skutecznie przetestowane przez moją wątrobę. W związku z tym napaliłem się na jego najnowsze dzieło jak mój nowy kot na mięsne żarcie z puszki. Moje arcydzieło przedstawia świat wielkiej sztuki, w którym poznajemy dwójkę starych przyjaciół, artystę malarza i właściciela niewielkiej galerii, który jednocześnie jest pewnego rodzaju menadżerem tego pierwszego.

Duet to zaiste, wyborny. Artysta, jak to artysta, lekkoduch, niechluj i niepoprawny optymista z bardzo ekscentrycznym poczuciem humoru. Typowa jednostka aspołeczna wychowana w duchu kulturowej rewolucji ceniąca jedynie samego siebie i mająca wywalone na obowiązujące trendy w sztuce, jak i na te obowiązujące w życiu w ogóle. Jego przyjaciel, to jego rewers, ustatkowany i dojrzały znawca oraz handlarz sztuki idący z duchem czasu, no bo żreć trzeba. Pragmatyczny i pedantyczny do bólu. Ich relacje są bardzo szorstkie, niemal wybuchowe, ale też szczere i charakteryzujące się dużą dawką humoru, i to tego najwyższych lotów.

Duprat na ich tle obrazuje historię trudnej przyjaźni i wierności życiowym ideałom, nakazuje też pochylić się trochę nad tym, co w życiu naprawdę jest dla nas ważne, a nie to co powinno być bo tak nam mówią w telewizji. Momentami historia ta przypomina mi francuskich Nietykalnych, ale tu, mimo, że jest lokowane sporo lolkontentu, jest także sporo zadumy, która nawołuje do osobistych refleksji. Dlatego jest od Nietykalnych lepsze, ale też to nie ta sama półka gatunkowa, więc nie traktujcie tego zbyt poważnie. Świetnie wyważone emocjonalnie kino z naprawdę idealnie rozrysowaną historią, także z interesującymi zwrotami akcji, które po prostu kapitalnie się sprzedaje na ekranie. Wyborna zabawa i mam szczerą nadzieję, że film trafi do polskich kin.









Lajko, cygan w kosmosie
reż. Balázs Lengyel, HUN, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



Już sam tytuł, opis jak i zwiastun zrobiły mi harmonogram. Pozycja obowiązkowa w tegorocznym programie, a przynajmniej każdy szanujący się kinoman, który poszukuje w kinie Świętego Graala winien pochylić się nad tą węgierską zwariowaną produkcją i jej się nisko ukłonić. Nasi bracia gadający w najdziwniejszym języku świata stworzyli film, którego osobiście ciągle poszukuję w rodzimej kinematografii, niestety nadal bezskutecznie. 

Reżyser - Balazs Lengyel, tudzież Balazs Polski, to jeszcze żółtodziób, który jak sam z rozbrajającą szczerością zaznaczył przed seansem, jest mało znany nawet na Węgrzech i dla niego obecność tu, na festiwalu w Warszawie to wielka rzecz i cieszy się bardzo, że będziemy mogli wspólnie obejrzeć jego film. Nawet chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielką frajdę nam wszystkim obecnym na sali sprawił.

Film idealnie trafił w moje fabryczne ustawienia. Jest tu wszystko. Kapitalna historia, z nutką absurdu i niedorzeczności, kawałek historii, tej dobrze nam znanej, zza żelaznej kurtyny, są wyraziści aktorzy oraz kupa śmiechu. Poznajemy cygana Lajko, który od najmłodszych lat marzył o tym, żeby polecieć w kosmos. W jego okolicznościach przyrody i biorąc pod uwagę czasy w jakich dorastał (lata 30-40 ubiegłego wieku) marzenie rangi tej hmm... dość ekskluzywnej. Ale małe cyganiątko nie zrażało się i między codziennymi obowiązkami cygana pracował nad stworzeniem napędu rakietowego bazującym na gnojówce, by w szczytowym momencie swoich badań, wystrzelić drewniany wychodek w powietrze. Niestety wraz z jego matulą.

Z czasem nasz Lajko dorasta i dziwnym zrządzeniem losu trafia w czasach zimnej wojny do Bajkonuru, radzieckiego kosmodromu, gdzie w latach 50-tych bierze udział w testach kosmicznych w ramach przyjaźni bratnich socjalistycznych narodów. Poznajemy więc Jurija Gagarina, psa Łajkę, nazistowską Helgę, mongolskiego mnicha, estońskiego kontrrewolucjonistę i creme de la creme tej absurdalnej historii – Leonida Breżniewa, 4. Sekretarza Generalnego KPZR, o którym można by stworzyć oddzielny film, gdyż ponieważ, skradł niemal cały plan dla siebie. Rola wprost epicka i choćby tylko dla niego warto poszperać za jakiś czas w sieci, by ściągnąć film i mieć go na swoim rozkładzie. Warto po pięciokroć. Węgrzy zrobili kolejny raz świetne i zabawne kino będące nieco na bakier z wszelkimi poprawnościami jakie ciągle gdzieś się nam nieproszone pchają miedzy wódkę i zakąskę. Ege szege dre Panie Lengyel!






3 komentarze: