piątek, 20 października 2017

33'WFF vol.2


Punk. Muzyka klasy robotniczej. Narodzony z anarchii i buntu ludzi młodych wkurwionych na cały świat i rock’n’roll, który według nich sprzedał się dla pieniędzy. Ideą punku była negacja porządku świata, utożsamiany był z nihilizmem, agresją i chuliganką. Reżyser John Cameron Mitchell wykorzystał rozkwit Punka na Wyspach Brytyjskich w latach 70-tych do stworzenia tła dla swojej mocno punkowej opowieści. Właściwie to nawet nie jego, tylko tej zawartej w opowiadaniu Neila Gaimana, na którego podstawie film bazuje. A kiedy dodamy do świata w którym rządzi awantura, chlanie, ćwieki, Sex Pistols i The Clash jeszcze popieprzonych kosmitów szykujących się na planecie Ziemia do zjedzenia siebie nawzajem, to wychodzi z tego kurewsko mocny towar, który można kupić tylko w naprawdę dobrych sklepach z narkotykami.

A jako, że lubię mocny stuff, to opis filmu Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach kupił mnie niemal od razu. Filmy popieprzone jak Lato z radiem mają tą przewagę nad tymi z pozoru normalnymi, że mogą sobie pozwolić na wszystko, na każdą jazdę bez trzymanki, zatem nurt punku jest bardzo po drodze z tym co miał do powiedzenia Pan reżyser. Problem w tym, że trailer wydał mi się co najmniej miałki, a film… niestety jeszcze bardziej. Literackiego pierwowzoru rzecz jasna nie czytałem, więc nie wiedziałem czego się spodziewać, nie wiem też czy film uniósł ciężar swojego stwórcy, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale naprawdę bardzo ciężko mi się to oglądało. Pierwszy akt, czyli przedstawienie panczurów żyjących sobie beztrosko i demolujących okolice Croydon w Londynie był całkiem spoko i obiecywał niezłą rozpierduchę. Drugi akt, czyli wplątanie do punkowej anarchii jakiejś marnej imitacji kosmitów nieco zepsuł pierwsze dobre wrażenie, a końcowy akt tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że chyba jednak wolałbym być w tym czasie gdzie indziej, np. w barze, a nawet w łóżku z Magdaleną Środą (nie no, żartuję, nie można być aż tak zdesperowanym).

Trochę jest to opowieść o jakiejś człekokształtnej miłości kosmitki z punkiem, trochę z tego marny musical, trochę głupkowata komedia na wzór tych z Louis de Funesem, ale suma summarum wyszła z tego kakofonia dźwięków i dziwacznie migających obrazów, która momentami raziła po oczach. Zmęczyłem się bardzo, jak na półmaratonie, gdybym tylko kiedykolwiek go przebiegł. Ale nawet mimo tej katastrofy miło było zobaczyć Nicole Kidman w roli wrednej panczurzycy, czy też Elle Fanning, tak, tą słodką i niewinną Elle Fanning, która zwierzęco wrzeszczy do mikrofonu w koszulce z ćwiekami. Dla tych dziewuch warto było się trochę pomęczyć, ale wszystko pozostałe jest punkiem, który jest dead, dawno przeminął i niech już nie wraca.







A to z kolei jeden z najlepszych filmów jakie dotąd oglądałem na tegorocznym WFF. Okazuje się, że naród wybrany także umie w szyderę. Śmieją się tu zarówno z Chrześcijan, z Muzułmanów, jak i z Żydów. Parodiują i rechoczą z handlarzy dewocjonaliami w Ziemi Świętej, trochę też z samych siebie, a może nawet głównie z siebie. I robią to naprawdę dobrze. Błyskotliwie, czasem śmiesznie, a czasem na smutno. Święte powietrze to perełka. Encyklopedyczny przykład czarnej komedii ze świetnymi, wyrazistymi postaciami i zabawną historią, która wcale nie musi kończyć się happy endem.

Główny bohater, to mąż i przyszły ojciec, który musi sobie radzić z kryzysem egzystencjalnym, wypaleniem i brakiem zawodowego spełnienia. Ciągle wymyśla jakieś durne biznesy, które okazują się klapą, aż w końcu jarając w samochodzie zioło wpada na pomysł, żeby zacząć sprzedawać turystom odwiedzających Nazaret miejscowe święte powietrze w buteleczkach. Chybione? Niekoniecznie.

Święte powietrze w bardzo ironiczny sposób demaskuje zasady panujące w tym niestabilnym politycznie świecie oraz religie, które stanowią jeden z produktów globalnej ludzkiej konsumpcji. Humor jest tu naprawdę przedni, inteligentny i przemyślany. Nie wali ślepakami na oślep, raczej przyczaja się w ukryciu i cierpliwie namierza cel. Ale gdy już pociągnie za cyngiel to nie ma czego zbierać. Kapitalne sceny sytuacyjne, mimika twarzy głównego bohatera, dialogi i ogólne zawirowania na tle społecznym, ekonomicznym i religijnym ukazane na tle tego wielokulturowego tygla są momentami zaiste - wyborne. Trochę brakuje mu do nazwania go wielkim, ale nie szkodzi. To w istocie bardzo lekka, prosta i dobrze zagrana humoreska do zobaczenia raz oraz do szybkiego zapomnienia, ale jeśli już coś zapominać z godnością, to właśnie takie filmy jak ten.







Nie wracaj z księżyca. Sam nie wiem czemu się na to zdecydowałem. To jak z tą wódką w środę po pracy na którą namawiają kumple. Wiesz, że nie możesz, bo przecież rano do pracy, a i tak się w końcu na nią godzisz, by rano umierać. Ale cóż, chyba po prostu miałem ochotę na amerykańskie niszowe kino z artystycznym pazurem, na kolejne wcielenie Jamesa Franco, na amerykańską prowincję, swobodę, lato i frywolność. Ta bardzo leniwie poprowadzona opowieść zawiera wszystkie te składowe niskobudżetowego kina amerykańskiego, które dotykają problemów związanych głównie z brakiem perspektyw.

W małym miasteczku, z którego ciągle znikają dorośli mężczyźni, pozostają jedynie ich dzieciaki zmuszone do szybkiego dorośnięcia, do utrzymywania domów zbudowanych przez ojców, do niańczenia swoich braci, siostry i pozostawione samopas matki. Ale to także czas zabawy, nieskrępowanej wolności i pierwszych miłości. Niektórzy żyją tu mimo to, bo nie mają wyjścia, bo nie mają pomysłu na życie, inni zaś próbują odszukać swoich ojców, żeby spróbować ich zrozumieć. Film zadaje wiele pytań i generalnie zatacza okręgi wokół typowych definicji na temat odpowiedzialności i dojrzałości, ale zasadniczo nic wielkiego nie mówi. Wrażenie psuje także praca kamery, która irytowała mnie tak jak reklamy na Polsacie. Trzęsła się jakby wszystkie sceny były kręcone z ręki iPhonem przez jakiegoś gimbusa. Film jako całości bronią trochę świetne i naturalne kreacje małolatów oraz nieśpieszny wakacyjny klimat, ale to z pewnością za mało, żeby go zapamiętać na dłużej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz