Trzy billboardy za Ebbing, Missouri
reż. Martin McDonagh, USA, 2017
115 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 2.02.2018
Dramat
Nowy Rok, ale stary ja. Delikatnie rzecz ujmując - nie jestem entuzjastą początku roku. Znów bowiem trzeba zaczynać wszystko od nowa, a już po kilkudziesięciu próbach ma to się chyba w końcu prawo mi znudzić. No ileż można pchać ciągle ten sam głaz pod górę wiedząc, że i tak się na koniec spierdoli na dół? Ciężar stycznia przygniata z resztą całą ludzkość (no, może poza wyjątkiem Australijczyków, bo mają ciepło) odkąd ta w roku 1582 rękoma papieża Grzegorza XIII wymyśliła sobie kalendarz gregoriański. Od tamtej pory styczeń, jako pierwszy w kolejności z dwunastu gniewnych skurczybyków zaczął definiować nowe rozdanie w naszych jestestwach i niczym Patryk Vega - określać nowe porządki.
A to na ten przykład robi nam psikusa i podnosi podatki, a to wprowadza podwyżkę akcyzy na paliwo, fajki i alkohol, a to mami obietnicami bez pokrycia i przysięga na Jowisza, że w tym roku na pewno schudniesz 20 kilo, powiększysz sobie cycki i odnajdziesz wielką miłość, w ostateczności spierdolisz sobie życie. Zawsze to jakieś wyzwanie. Styczeń jest pewnego rodzaju czyśćcem dla duszy, resetem bani, acz mnie osobiście bardziej przypomina bolesnego kaca wystawiającego swojego dzióbka jak mały Alienek w niedzielny poranek. Niemniej tubylcy tej planety ciągle naiwnie wierzą, że napoczynający się Nowy Rok przyniesie im nagłą odmianę i orzeźwienie. A że się tak nieśmiało zapytam, dlaczego nie lipiec? Jest przecież ciepło i miło za oknem, czyż realizowanie się na nowo i prewijanie taśmy do początku nie byłoby przyjemniejsze w letnich okolicznościach przyrody?
Tym bardziej, że owiani legendą mityczni amerykańscy naukowcy obliczyli (ponoć na kalkulatorze), że już w trzeci poniedziałek stycznia wypada najgorszy dzień w roku, a najdalej w lutym często okazuje się, że nic z tych naszych ambitnych planów już się nie ostało. Ale to nieważne, nie o to nie o to. Istotniejsze jest to, co nam w głowie gra tego drugiego stycznia tuż po otrzepaniu się z sylwestrowego rozgardiaszu. A gra nam najczęściej jakaś górniczo-hutnicza orkiestra dęta, która robi nam paparara. Jakieś z dupy postanowienie poprawy zapisane na starannie przygotowanej w Excelu liście rzeczy do zrobienia w Nowym Roku, a prawda jest zawsze jedna, bardziej stała od Pi i bolesna jak pierdolnięcie się w piszczel o wysuniętą szufladę w kuchni - jesteśmy tylko o rok bliżej zejścia z tego padołu drodzy mili. Piękniejsi też już raczej nie będziemy, zatem kto prędzej się z tym faktem pogodzi, ten wygra wewnętrzny spokój na resztę życia.
Ale żeby nie było też tak znów szaro, smutno i żeby już w pierwszym wpisie tego roku nie śmierdziało umarlakami, to napiszę, dodając przy tym nieco kolorytu, że styczeń przynosi także trochę małych radości, np. w kinie. Wiadomo, jest to miesiąc Złotych Globów i oscarowych rozważań, więc za oceanem zaczyna się filmowa gorączka, która przekłada się zwykle na prawdziwy dramat filmowego entuzjasty pt. „o Boże Bożenko, kiedy ja to wszystko obejrzę?”. Lubię ten nadmiar bogactwa i nałogowe sprawdzanie każdego dnia nowości na torrentach, nie wiem, czy nawet nie bardziej od zwykle zajebistej filmowej jesieni. Może dlatego, że przybywa już dnia i w perspektywie mamy nadchodzącą panienkę wiosenkę, bo z Grażyną jesienią jest trochę, tak wiecie, jak z szaleństwami sobotniej nocy i poranną pobudką we własnym łożu w miłosnym uścisku z niezbyt urodziwą obcą niewiastą bez zęba na przedzie. Niby zaliczyłeś, ale niesmak pozostał.
Zatem, co nam przynosi z początkiem roku kino? Jak zwykle wiele dobrego. Już pierwszy film, z którym się na dzień dobry zmierzyłem przyniósł mi kosz pełen smakołyków, a na dnie dostrzegłem nawet błysk butelki 25-letniego Chivasa Regal. Kto wie, może jest to nawet najlepszy film jaki obejrzałem w tym roku, i to właśnie od niego postanowiłem napocząć kolejny, dziesiąty już, czyli jubileuszowy sezon na moim blogasku, który chciałbym, żeby był nieco lepiej zaopatrzony w nową treść, ale zapewne i tak nic z tego nie wyjdzie, więc od razu zaznaczam, żebyście przestali się łudzić.
Trzy billboardy… to jeden z największych zwycięzców Złotych Globów. Mimo, że ktoś na nich chyba umarł, gdyż wszyscy byli ubrani na czarno, to jednak on jako jeden z nielicznych wyglądał jakby się właśnie narodził, w związku z czym wszędzie wokół niego strzelały korki od szampanów. Dla mnie to kino kompletne, za którym ciągle się uganiam jak wariat, oraz co i rusz odbijam od ściany. Pewny kandydat do Oscara, może nawet kilku, ale też chrzanić te wszystkie nagrody, kino jest dla ludzi, a nie dla czerwonych dywanów i ścianek. Jeśli miałbym go do czegoś przyrównać, to do ubiegłorocznego Manchester by the Sea. Wiem, wiele osób to robi, ale nie moja wina, że i mi się z nim od razu skojarzył. Oba mnie lekko sponiewierały i to także już na początku roku. Może nie są do siebie podobne pod kątem treści i fabuły, ale podobieństw należy doszukiwać się głównie w zbliżonej do siebie dawce ładunkowej w bombce emocjonalnej. Nawet w obu tytułach występuje nazwa własna miasta w USA, oraz w obu gra rudzielec Lucas Hedges. Przypadek? Oczywiście, że nie wiem. Łączy ich także kapitalny małomiasteczkowy klimat amerykańskiej prowincji, o której całe życie marzyłem, żeby w niej zamieszkać, choćby na kilka dni, a także szeroki wachlarz zajebiście barwnych postaci odegranych przez samych ekranowych debeściaków, którzy jako już chyba jedni z nielicznych kojarzą mi się w Hollywood jeszcze całkiem ok - Woody Harrelson, Sam Rockwell, Frances McDormand, a nawet karzeł Peter Dinklage. Jak skład półfinałów Ligi Mistrzów. Co ja gadam, więcej - jak zestaw ligowej tabeli Ekstraklasy.
To historia o niezwykle upartej, charakternej i silnej kobiecie, takiej wiecie, z jajami, która w wyniku bestialskiego gwałtu i mordu traci córkę. Na własną rękę szuka sprawiedliwości oraz zadośćuczynienia za swoje cierpienie. Z poczucia bezsilności wynajmuje trzy stare i dawno zapomniane przez wszystkich billboardy reklamowe na których zamieszcza kontrowersyjną z punktu widzenia całego miasteczka treść, czym wywołuje niemałe poruszenie. Dalej to już istne szaleństwo, kapitalne zwroty i nawroty, tony wspaniałej treści i the very best of dialogów pełnych czarnego, sążnistego humoru niestroniącego od siarczystego języka. Każda przedstawiona w tym filmie postać jest konkretna niczym oferta spuszczenia wpierdolu przez losowego Sebixa na osiedlu, bardzo namacalna i świetnie scharakteryzowana. Nawet drugi plan roi się tu od nominacji do Oscara.
Kłębi się tu trochę klimatu znanego z To nie jest kraj dla starych ludzi, Aż do piekła, Out of The Furnace, Cop land, czy też ze wspomnianego już wcześniej Manchester by the Sea. Świetne połączenie społecznego nerwu i wyczucia filmowego gatunku. Z jednej strony sporo mięcha, łamania stereotypów i rechotania z wyświechtanej poprawności politycznej z uroczym rasizmem w tle, z drugiej strony moża gdzieniegdzie dostrzec sążnistego kopa wycelowanego w krocze republikańskiego stylu życia, a nawet małe splunięcie w kierunku kleru. Czyli taki to trochę slalom gigant pomiędzy słupkami światopoglądowymi, ale dość bezpieczny, rzekłbym nawet, że idealnie wyważony. W sam raz, by zadowolić wszystkich, co jak powszechnie wiadomo, rzadko się komukolwiek udaje. McDonagh pewnie machnął ręką i powiedział - chuj tam, robię po swojemu. I zrobił. I to jeszcze jak. Myślę, że film spodoba się każdej grupie społecznej, politycznej i wyznaniowej. Może właśnie dlatego, że w tej historii zawarte jest wszystko co nas na otacza. Ból, cierpienie, wkurwiewnie, radość i śmiech, a to się przecież sprzedaje zawsze i wszędzie.
Wspaniałe i mocno krzepiące kino. Podane bez cukru i pudru, trochę może czasem uwierające jak kamyk w bucie i trudne jak oglądanie występów sióstr Godlewskich, ale i tak nie można oderwać od niego wzroku. A kiedy się w końcu skończył, czułem, jakby umarł mi ktoś bliski. Najgorsza w nim była świadomość, że już od pierwszego ujęcia wiedziałem, że będę za dwie godziny cierpiał z powodu wjazdu końcowych napisów. Właśnie z takim czymś mamy tu do czynienia proszę państwa. Z perfekcją w obrazie i w treści. Prawdziwa perełka, w której koniec końców wygrywa widz. Zwłaszcza ten, który poszukuje w kinie szczerości, emocji, trochę łez i drobnych radości. W swoiskich kinach dopiero od 7 lutego, ale warto czekać.
reż. Martin McDonagh, USA, 2017
115 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 2.02.2018
Dramat
Nowy Rok, ale stary ja. Delikatnie rzecz ujmując - nie jestem entuzjastą początku roku. Znów bowiem trzeba zaczynać wszystko od nowa, a już po kilkudziesięciu próbach ma to się chyba w końcu prawo mi znudzić. No ileż można pchać ciągle ten sam głaz pod górę wiedząc, że i tak się na koniec spierdoli na dół? Ciężar stycznia przygniata z resztą całą ludzkość (no, może poza wyjątkiem Australijczyków, bo mają ciepło) odkąd ta w roku 1582 rękoma papieża Grzegorza XIII wymyśliła sobie kalendarz gregoriański. Od tamtej pory styczeń, jako pierwszy w kolejności z dwunastu gniewnych skurczybyków zaczął definiować nowe rozdanie w naszych jestestwach i niczym Patryk Vega - określać nowe porządki.
A to na ten przykład robi nam psikusa i podnosi podatki, a to wprowadza podwyżkę akcyzy na paliwo, fajki i alkohol, a to mami obietnicami bez pokrycia i przysięga na Jowisza, że w tym roku na pewno schudniesz 20 kilo, powiększysz sobie cycki i odnajdziesz wielką miłość, w ostateczności spierdolisz sobie życie. Zawsze to jakieś wyzwanie. Styczeń jest pewnego rodzaju czyśćcem dla duszy, resetem bani, acz mnie osobiście bardziej przypomina bolesnego kaca wystawiającego swojego dzióbka jak mały Alienek w niedzielny poranek. Niemniej tubylcy tej planety ciągle naiwnie wierzą, że napoczynający się Nowy Rok przyniesie im nagłą odmianę i orzeźwienie. A że się tak nieśmiało zapytam, dlaczego nie lipiec? Jest przecież ciepło i miło za oknem, czyż realizowanie się na nowo i prewijanie taśmy do początku nie byłoby przyjemniejsze w letnich okolicznościach przyrody?
Tym bardziej, że owiani legendą mityczni amerykańscy naukowcy obliczyli (ponoć na kalkulatorze), że już w trzeci poniedziałek stycznia wypada najgorszy dzień w roku, a najdalej w lutym często okazuje się, że nic z tych naszych ambitnych planów już się nie ostało. Ale to nieważne, nie o to nie o to. Istotniejsze jest to, co nam w głowie gra tego drugiego stycznia tuż po otrzepaniu się z sylwestrowego rozgardiaszu. A gra nam najczęściej jakaś górniczo-hutnicza orkiestra dęta, która robi nam paparara. Jakieś z dupy postanowienie poprawy zapisane na starannie przygotowanej w Excelu liście rzeczy do zrobienia w Nowym Roku, a prawda jest zawsze jedna, bardziej stała od Pi i bolesna jak pierdolnięcie się w piszczel o wysuniętą szufladę w kuchni - jesteśmy tylko o rok bliżej zejścia z tego padołu drodzy mili. Piękniejsi też już raczej nie będziemy, zatem kto prędzej się z tym faktem pogodzi, ten wygra wewnętrzny spokój na resztę życia.
Ale żeby nie było też tak znów szaro, smutno i żeby już w pierwszym wpisie tego roku nie śmierdziało umarlakami, to napiszę, dodając przy tym nieco kolorytu, że styczeń przynosi także trochę małych radości, np. w kinie. Wiadomo, jest to miesiąc Złotych Globów i oscarowych rozważań, więc za oceanem zaczyna się filmowa gorączka, która przekłada się zwykle na prawdziwy dramat filmowego entuzjasty pt. „o Boże Bożenko, kiedy ja to wszystko obejrzę?”. Lubię ten nadmiar bogactwa i nałogowe sprawdzanie każdego dnia nowości na torrentach, nie wiem, czy nawet nie bardziej od zwykle zajebistej filmowej jesieni. Może dlatego, że przybywa już dnia i w perspektywie mamy nadchodzącą panienkę wiosenkę, bo z Grażyną jesienią jest trochę, tak wiecie, jak z szaleństwami sobotniej nocy i poranną pobudką we własnym łożu w miłosnym uścisku z niezbyt urodziwą obcą niewiastą bez zęba na przedzie. Niby zaliczyłeś, ale niesmak pozostał.
Trzy billboardy… to jeden z największych zwycięzców Złotych Globów. Mimo, że ktoś na nich chyba umarł, gdyż wszyscy byli ubrani na czarno, to jednak on jako jeden z nielicznych wyglądał jakby się właśnie narodził, w związku z czym wszędzie wokół niego strzelały korki od szampanów. Dla mnie to kino kompletne, za którym ciągle się uganiam jak wariat, oraz co i rusz odbijam od ściany. Pewny kandydat do Oscara, może nawet kilku, ale też chrzanić te wszystkie nagrody, kino jest dla ludzi, a nie dla czerwonych dywanów i ścianek. Jeśli miałbym go do czegoś przyrównać, to do ubiegłorocznego Manchester by the Sea. Wiem, wiele osób to robi, ale nie moja wina, że i mi się z nim od razu skojarzył. Oba mnie lekko sponiewierały i to także już na początku roku. Może nie są do siebie podobne pod kątem treści i fabuły, ale podobieństw należy doszukiwać się głównie w zbliżonej do siebie dawce ładunkowej w bombce emocjonalnej. Nawet w obu tytułach występuje nazwa własna miasta w USA, oraz w obu gra rudzielec Lucas Hedges. Przypadek? Oczywiście, że nie wiem. Łączy ich także kapitalny małomiasteczkowy klimat amerykańskiej prowincji, o której całe życie marzyłem, żeby w niej zamieszkać, choćby na kilka dni, a także szeroki wachlarz zajebiście barwnych postaci odegranych przez samych ekranowych debeściaków, którzy jako już chyba jedni z nielicznych kojarzą mi się w Hollywood jeszcze całkiem ok - Woody Harrelson, Sam Rockwell, Frances McDormand, a nawet karzeł Peter Dinklage. Jak skład półfinałów Ligi Mistrzów. Co ja gadam, więcej - jak zestaw ligowej tabeli Ekstraklasy.
To historia o niezwykle upartej, charakternej i silnej kobiecie, takiej wiecie, z jajami, która w wyniku bestialskiego gwałtu i mordu traci córkę. Na własną rękę szuka sprawiedliwości oraz zadośćuczynienia za swoje cierpienie. Z poczucia bezsilności wynajmuje trzy stare i dawno zapomniane przez wszystkich billboardy reklamowe na których zamieszcza kontrowersyjną z punktu widzenia całego miasteczka treść, czym wywołuje niemałe poruszenie. Dalej to już istne szaleństwo, kapitalne zwroty i nawroty, tony wspaniałej treści i the very best of dialogów pełnych czarnego, sążnistego humoru niestroniącego od siarczystego języka. Każda przedstawiona w tym filmie postać jest konkretna niczym oferta spuszczenia wpierdolu przez losowego Sebixa na osiedlu, bardzo namacalna i świetnie scharakteryzowana. Nawet drugi plan roi się tu od nominacji do Oscara.
Kłębi się tu trochę klimatu znanego z To nie jest kraj dla starych ludzi, Aż do piekła, Out of The Furnace, Cop land, czy też ze wspomnianego już wcześniej Manchester by the Sea. Świetne połączenie społecznego nerwu i wyczucia filmowego gatunku. Z jednej strony sporo mięcha, łamania stereotypów i rechotania z wyświechtanej poprawności politycznej z uroczym rasizmem w tle, z drugiej strony moża gdzieniegdzie dostrzec sążnistego kopa wycelowanego w krocze republikańskiego stylu życia, a nawet małe splunięcie w kierunku kleru. Czyli taki to trochę slalom gigant pomiędzy słupkami światopoglądowymi, ale dość bezpieczny, rzekłbym nawet, że idealnie wyważony. W sam raz, by zadowolić wszystkich, co jak powszechnie wiadomo, rzadko się komukolwiek udaje. McDonagh pewnie machnął ręką i powiedział - chuj tam, robię po swojemu. I zrobił. I to jeszcze jak. Myślę, że film spodoba się każdej grupie społecznej, politycznej i wyznaniowej. Może właśnie dlatego, że w tej historii zawarte jest wszystko co nas na otacza. Ból, cierpienie, wkurwiewnie, radość i śmiech, a to się przecież sprzedaje zawsze i wszędzie.
Wspaniałe i mocno krzepiące kino. Podane bez cukru i pudru, trochę może czasem uwierające jak kamyk w bucie i trudne jak oglądanie występów sióstr Godlewskich, ale i tak nie można oderwać od niego wzroku. A kiedy się w końcu skończył, czułem, jakby umarł mi ktoś bliski. Najgorsza w nim była świadomość, że już od pierwszego ujęcia wiedziałem, że będę za dwie godziny cierpiał z powodu wjazdu końcowych napisów. Właśnie z takim czymś mamy tu do czynienia proszę państwa. Z perfekcją w obrazie i w treści. Prawdziwa perełka, w której koniec końców wygrywa widz. Zwłaszcza ten, który poszukuje w kinie szczerości, emocji, trochę łez i drobnych radości. W swoiskich kinach dopiero od 7 lutego, ale warto czekać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz