Hesher
reż. Spencer Susser, USA, 2010
100 min.
Polska premiera: ?
Każdy czasem potrzebuje resetu bani. Jakiegoś wstrząsu, który wybudzi go z chwilowego letargu, lub z jakiejś absurdalnej życiowej sytuacji. Bywa, że nawet lekarz nie pomoże, tak jak serdeczny gong na odmułę sprezentowany przez najlepszego przyjaciela. Nie każdy umie to docenić, ale jeszcze mniej potrafi taką przysługę zaoferować swojemu pogrążonemu w emocjonalnym nieładzie kompanowi. Tak to już jest z naszym gatunkiem. Nasz mózg pobiera przez lata miliony nikomu nie potrzebnych definicji i zjawisk, które potrafią niekiedy przeciążyć nasz system wartości i zawiesić się w najmniej pożądanym momencie. Wystarczy np. nagle kogoś stracić. Kogoś nam bardzo bliskiego. Nagła niepowetowana strata potrafi wywrócić nasz poukładany dotąd sens życia na lewą stronę i odtąd, raptem nie będziemy już umieli założyć na siebie tej samej koszulki. Marazm, beznadzieja, depresja. Jak z niej wyjść? Tu wracamy więc do punktu wyjścia. Wstrząs. Reset bani. W filmie Spencera Sussera, przyciskiem „reset” na konsolecie głównej naszego systemu operacyjnego, jest niejaki Hesher.
Nie wiele o nim wiadomo, poza tym, że jest klasycznym sierściuchem. Długie, przetłuszczone włosy charakteryzują tego anty systemowego anarchistę mieszkającego w furgonetce typu „jestem typowym wozem seryjnego mordercy”. Dziary okropne, ale muzyka jakiej słucha już lepsza. Hesher jest typem aspołecznym, który ma wiecznie wypięty zad na wszelką normalność funkcjonującą w znanej nam dobrze cywilizacji zachodu. Wali prosto w oczy siarczystymi inwektywami, klnie lepiej od Zbynia Hołdysa, lansuje się wiecznie roznegliżowaną klatą, ma jedno jądro i w ogóle jest na całej linii spieprzony przez matkę naturę. Generalnie ciężko jest się z nim zaprzyjaźnić, zwłaszcza w początkowej fazie filmu. Acz mi przyszło to ze stosunkową dużą łatwością, gdyż w postać aspołecznego sierściucha wcielił się lubiany przeze mnie Joseph Gordon-Levitt. Gnój z serialu Trzecia planeta od słońca. Zakochany młodzieniec z 500 dni miłości. W roli Heshera prędzej widziałbym już Danny‘ego DeVito, lub naszego „celebrytę” Karolaka (nie, jednak nie, lepiej nie jego). No ale Levitt? Duże zaskoczenie.
W trakcie oglądania filmu przecierałem oczy ze zdziwienia i z uznaniem kiwałem głową obserwując jego spektakularny awans rozgrywający się we własnych myślach, najpierw do pierwszej trzydziestki najbardziej perspektywicznych młodych aktorów, by skończyć gdzieś tak w okolicach mocnej dziesiątki. Ale o nim może szerzej w następnym, lub w jednym z najbliższych wpisów, bowiem mam na tapecie jeszcze jedną zaległość, także z Levittem w roli głównej - 50/50.
Wróćmy jednak do Heshera. Szkoda, że nie połasiłem się na niego wcześniej. Tak jeszcze przed skonfigurowaniem własnego rankingu najlepszych filmów roku 2010. Myślę, że Hesher uplasowałby się na tej liście gdzieś pod koniec drugiej dziesiątki. Tak. To zdecydowanie film, który warto wyróżnić w rocznym zestawieniu. To taki typowy przedstawiciel filmów wyróżnionych na festiwalu w Sundance. Bez statuetki, ale mocny kandydat np. na nagrodę publiczności. Akurat w ten weekend kończy się kolejna edycja festiwalu, tak więc Hesher był tam nominowany do nagrody głównej dokładnie dwa lata temu. Oczywiście nadal nie można zobaczyć go w naszych kinach i tak już pewnie pozostanie.
Tytułowy Hesher wchodzi w dość brutalny i bezpośredni sposób w życie rodziny, której kilka miesięcy wcześniej świat zawalił się na głowę. Młody T.J. mieszka wraz z ojcem w domu babci. Wcześniej w wypadku samochodowym tracą swoją - odpowiednio, matkę i żonę. Obserwujemy więc ich świeżo po tym zdarzeniu i widzimy jak bardzo zmieniła ich wewnętrznie rodzinna tragedia. Ojciec popadł w depresję i siedzi całymi dniami w domu bez słowa. Młody T.J. jak na dzieciaka przystało, trawi wszystko na swój własny sposób. Walczy z prywatnymi demonami i sprawia ogólne wrażenie, jakby to wszystko do niego jeszcze nie dotarło. Babcia z kolei nie ma już głowy do niczego poza gotowaniem swoim mężczyznom. I nagle w ich życiu pojawia się sierściuch.
Wywraca życie najpierw młodego, potem całej reszty. Wprowadza się do ich domu (mocno naciągana historia, ale da radę ją kupić tak z przymrużeniem oka). Hesher z biegiem czasu staje się spoiwem łączącym ich świat utracony z teraźniejszością. Jego postępowanie anty zwraca na siebie uwagę, irytuje i przeszkadza, ale w pewnym momencie można dostrzec w jego zachowaniu odrobinę ciężkostrawnego uroku. Klasyczny wpływ na siebie dwóch skrajnych charakterów. Dochodzi do licznych tarć i spięć, także z akcentami humorystycznymi. Jakby tego było mało, autorzy urozmaicają fabułę kolejną ciekawą postacią, kasjerką Nicole (Natalie Portman), która poróżni nasze dwa niepokorne charaktery, a potem oczywiście połączy. Typowy i oklepany scenariusz na prosty amerykański dramat społeczny zagrany przez młodych aktorów. Chyba także bardziej dla młodego widza, ale broń Boże nie dla dziecka.
Amerykańscy producenci mają nosa do wynajdywania u siebie młodocianych aktorów. Przeważnie zawsze udaje im się ta sztuka. Nie inaczej jest i tym razem. Młody Devin Brochu w roli T.J-a jest wyróżniającą się postacią. Szczerość i autentyczność. Tylko tego oczekuję na ekranie od małolatów. Tutaj dostałem wszystko jak należy. Warto też poświęcić kilka zdań na temat pozostałych aktorów. O Levitt-cie już było. Natalie Portman stylizowana na nastolatkę jak zwykle na wysokim poziomie. Po tej roli jeszcze bardziej ją lubię. Niby pierwsza liga aktorstwa, a świetnie odnajduje się także w niszowych produkcjach z dala od fleszy jupiterów, wielkich budżetów i nazwisk. Urocza babcia grana przez Piper Laurie daje od siebie wiele przyjemnego ciepła, a także humoru. Natomiast zdesperowany i pogrążony w rozpaczy ojciec (Rainn Wilson), walcząc ze swoją tęsknotą i z szokiem powypadkowym, wprowadza do opowieści dramatyczne elementy. Wszystko jest odpowiednio zrównoważone. Niby lekko, ale na szczęście także nie głupio.
Dzięki nieokrzesanemu chaosowi Heshera, cała nasza gromadka wreszcie odnajduje sens w swoim życiu, oraz drogę do samych siebie. Niby długowłosy prymityw, a jednak naprawia świat z pozoru normalnych, lecz odrobinę zagubionych ludzi. Właśnie tego czasem wszyscy potrzebujemy. Żeby ktoś podszedł do nas i bezinteresownie palnął w ryj, abyśmy się w końcu obudzili, podnieśli z ziemi i otrzepali. W filmie tą postacią jest sierściuch, a w naszym środowisku? Rozejrzyjmy się wokół. Być może też ktoś podobnej pomocy oczekuje od nas samych.
4/6
IMDb: 7,1
Filmweb: 7,1
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz