niedziela, 7 lutego 2010

Harry Spam

Harry Brown
reż. Daniel Barbel, GBR, 2009
103 min. Monolith Film


To był chyba pierwszy zmasowany atak spamerski w polskim internecie, mający na celu przyciągnięcie ludzi do kin na konkretny film. Atak, który jak każdy spam, bolał i wprowadzał efekt raczej odwrotny od zamierzonego. Znienawidziłem Harry'ego Browna, zanim się jeszcze na dobre u nas pojawił. Na wszelkich możliwych forach, począwszy od forum działkowców, kończąc na forum miłośników muzyki chóralnej, można było natrafić na posty spłodzone przez specjalnie wynajętych do tego celu ludzi, którzy w mało wyszukany i mocno męczący sposób reklamowali ów film. Jeśli to sprawka dystrybutora filmu, czyli grupy Monolith, to wiedzcie, że już was nie lubię. A do wszystkich innych i psa Saby apeluję. Nie idźcie tą drogą!

Nie mniej jednak, gdy spamerzy dali już Harry'emu spokój i przerzucili się na jakąś inną, równie ambitną płaszczyznę, w której to mogli dalej realizować swoje życiowe marzenia, oraz gdy film wszedł już do kin, stwierdziłem, że w sumie nic nie stoi na przeszkodzie, aby samemu rzucić okiem na obraz Daniela Barbera. W końcu to nie jego wina, że w Polsce jakieś palanty dorobiły mu wąsy i ogon. Również sam odtwórca tytułowej roli - Michael Caine, z pewnością nie przesiadywał całymi nocami przez komputerem i nie penetrował wszelkich możliwych polskich for w poszukiwaniu jak największej rzeszy swoich miłośników.

No więc tak. Już po obejrzeniu zwiastuna, na myśl przyszły mi od razu pewne analogie do Gran Torino Eastwooda. W obu produkcjach mamy do czynienia z charyzmatycznymi starszymi Panami. W pierwszym przypadku z Panem Kowalskim, weteranem wojny w Korei. W drugim zaś, z Panem Brownem, byłym komandosem Królewskiej Piechoty Morskiej. Obaj Panowie żyją sobie spokojnie i samotnie w swoich domostwach, które usytuowane są w niezbyt przyjaznej okolicy. Walt Kowalski jako zdeklarowany rasista, musi użerać się z żółtkami z sąsiedztwa, a nasz Harry Brown, z osiedlową patologią. Tak więc zasiadając do seansu, szykowałem się na brytyjską odpowiedź na amerykańskie Gran Torino.

Choć teraz, już tak po wszystkim, wolałbym jednak chyba tego nie robić. Oba filmy, mimo kilku dość oczywistych i od razu rzucających się w oczy podobieństw, prezentują z założenia jednak zupełnie inne wartości. Mierzą się też z innymi zagrożeniami. Eastwood z nostalgią odniósł się do czasów jego młodości. Czasów w których panowały wzniosłe ideały i pewne zasady, a patriotyzm znaczył coś więcej niż tylko wywieszenie flagi za oknem. Z kolei w Harry Brown, odnoszę wrażenie, że chodziło o coś bardziej przyziemnego. Jakby Daniel Barber chciał po prostu zwrócić uwagę na zjawisko szerzącej się przemocy wśród nieletnich. I nic poza tym. Dlatego też koniec z szukaniem między nimi podobieństw. Nie wypada.

Patologia w wielkich blokowiskach to nie tylko problem Brytyjczyków. Kto mieszkał kiedyś w bloku z płyty w wielkim mieście, sam doświadczał tego i owego pod niemal każdą szerokością geograficzną. Czy Barber chciał jednak swoim filmem podsunąć widzowi jakiś pomysł na wyrwanie chwasta i pozbycie się palącego problemu? Nawet jeśli, to zupełnie nieskutecznie. Znacznie mądrzejsi od niego socjolodzy i psychologowie próbowali nie raz i nie dwa prostować kręgosłupy moralne wśród patologicznej młodzieży. Myślę, że przyczyn zepsucia należy szukać gdzie indziej. Jednak nie można odmówić reżyserowi ambicji i chęci. I to mimo że podszedł do zagadnienia raczej w dość naiwny sposób.

Barber postanowił ukręcić bat na tyłki małoletnich wykolejeńców, ćpunów i morderców w postaci sędziwego i uczciwego bohatera wojennego. Uwierzył, że można pokonać wyrostków mądrością i cnotami starszego Pana, który to zdaje się reprezentować w filmie większą część bezsilnego i wkurzonego na niewydolny system społeczeństwa. I to dosłownie, gdyż w filmie ośmieszono dość wyraźnie działania policji, które to w bezpośredniej konfrontacji, nie potrafiły poradzić sobie z osiedlową grupką wyrostków. Nasze swojskie oddziały prewencji strzelając z shotgunów i waląc pałami na oślep, przebiegłyby się po tych dzieciakach w pięć minut. No tak, ale wróćmy do Anglii.

Koniec końców wygrywa oczywiście dobro. Zło ukazane w dość stereotypowy sposób, zostaje poskromione przez mściwego Pan Browna. Jednak zbyt wielu wartości dydaktycznych w tym konkretnym założeniu niestety nie dostrzegam. Oczywiście to dobrze, że zestawiając ze sobą dwa zupełnie obce sobie światy, udowadnia się widzowi, że tylko jeden z nich jest godny do naśladowania. Tyle, że każdy zdrowo myślący człowiek, doskonale zdaje sobie z tego sprawę i to bez pomocy Harry'ego Browna. Ci, do których naprawdę powinien trafić ów film, niestety raczej nie będą zainteresowani tym co ma im do powiedzenia Michael Caine.

Właśnie. Co do Caine'a. Obsadzenie go w roli Browna to przysłowiowy strzał w dyszkę. Rola jakby szyta na jego miarę. Pasowało do niego wszystko. Począwszy od szachów, poprzez umiejętności posługiwania się bronią, na grymasach twarzy kończąc. Boję się pomyśleć, co by było gdyby Caine'a nie było. Ratuje film, dodając mu wiarygodności, prestiżu i wspomnianej wyżej mądrości. Zaś grane w filmie trudne dzieciaki ukazane są za to w bardzo szablonowy sposób. Rodzina patologiczna = brak poświęcenia wystarczającej uwagi dziecku = brak perspektyw = ZŁO. Nihil novi.

Mądry to film, jednak nie wnosi on niczego nowego do naszego życia. Wprawdzie twórcy filmu krzyczą do dzieciaków i ich rodziców, żeby się w końcu obudzili zanim będzie za późno. Jednak z całą pewnością Harry Brown nie spowoduje, iż raptem młodzi ludzie na całym świecie przestaną ćpać, pić i mierzyć do siebie z broni. Ale liczą się chęci. Daniel Barber spróbował i chwała mu za to.

4/6


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz