czwartek, 11 lutego 2010

Nostalgia Hobbita

The Lovely Bones
reż. Peter Jackson, NZL, USA, GBR, 2009
135 min. United International Pictures Sp z o.o.


Po obejrzeniu trailera The Lovely Bones (u nas w marcu jako Nostalgia Anioła), na mojej prywatnej liście filmów „nowości koniecznie do obejrzenia” przesunął się on błyskawicznie z mniej więcej drugiej dziesiątki do TOP 5. Poczułem głód, jak podczas oglądania w niedzielny poranek i na czczo programów kulinarnych (nie polecam). Uwielbiam tego typu historie. Zawieszenie bohaterów w próżni, gdzieś między życiem i śmiercią. Między jawą a snem. Ależ to daje reżyserowi wachlarz możliwości. Można sobie pozwolić na ogromne szaleństwa ograniczone nie tyle wysokością budżetu, co jakością wyobraźni. Nieokreślona i nadal z oczywistych powodów nieokiełznana definicja śmierci, a raczej tego czegoś co nastaje po niej, od zarania filmowych dziejów daje natchnienie wielu reżyserom.

W historii kina często za pośrednictwem ruchomego obrazu, zabierano widza na drugą stronę tej niedostępnej za życia cienkiej granicy między życiem a śmiercią. Ukazywano nam wiele możliwości i alternatywnych rozwiązań siedzących nam wszystkim w głowach. Czasem bywało lekko i ckliwie (np. Duch), innym razem nieco ciężej i bardziej filozoficznie (np. Niebo nad Berlinem). Peter Jackson wybrał drogę obierając kurs tak mniej więcej na sam środek. Może myślał że tak będzie po prostu bezpieczniej. Niestety. Wyszło takie nie wiadomo co.

No zawód. Co wam będę obijał w bawełnę. Ale po kolei.

Mamy do czynienia z autobiograficzną smutną opowieścią pewnej czternastoletniej dziewczynki o imieniu Susie. Żyje sobie ona wraz z kochającymi ją rodzicami oraz dwójką rodzeństwa w domku gdzieś tam w małym miasteczku. Susie wciela się w rolę narratora i zarazem przewodnika, który oprowadza nas za rękę po swoim życiu, po typowych dla jej wieku życiowych rozterkach i drobnych radościach. Trochę o szkole, trochę o szczęśliwej rodzinie, o czapce od mamy której nie lubi, a także o szkolnym przystojniaku w którym się zakochuje. Słowem, a raczej czternastoletnim slangiem, jest dość... słitaśnie.

Ale do czasu. Nasza skądinąd, bardzo sympatyczna narratorka, szybko uświadamia widzowi, że w zasadzie to ona jest już formalnie trupem. Została zgwałcona i zabita przez mordercę/pedofila z sąsiedztwa. Tak więc dość szybko wkraczamy w brutalny świat... który jak się okazuje, wcale brutalnym nie jest. A przynajmniej nie zostałem wystarczająco przekonany do tego, iż faktycznie taki jest, a przecież powinien. Do gry za to wkracza matka iluzja, która zaczyna rozdawać karty i spycha tragizm dziewczynki i jej rodziców na drugi plan. Ok. Można i tak, w sumie mi to nie przeszkadza, ale dam sobie rękę uciąć, że miało być inaczej.

Jackson pomny sukcesów jakie przyniosła mu trylogia Władców Pierścienia i tym razem postanowił skupić się przede wszystkim na walorach estetycznych. Jest więc naprawdę bardzo ładnie dla oka, momentami nawet i dla ucha, ale niestety fabuła nie radzi sobie już tak dobrze w warstwie merytorycznej. Choć nie wiem, czy nie za dużo oczekuję po reżyserze King Konga, Przerażaczy, czy Zasadzki Pająka...

Nie mniej jednak widać, że tym razem reżyserowi zależało na tym, by było dla odmiany trochę głębiej niż zwykle. Zresztą nawet nie bardzo miał wybór. W końcu postanowił zekranizować dramat zgwałconej i zamordowanej dziewczynki. Tego nie da się opowiedzieć w mało poważny sposób, no chyba że chce się zostać równie mało poważnie potraktowany.

Zawieszona między życiem a śmiercią Susie, tworzy według własnego widzimisię własną Nibylandię, która jest przedstawiona w bardzo miły i przystępny dla oka sposób. Tego akurat nie zamierzam się w ogóle czepiać. Graficzne popisy speców od komputerowych wstawek i wizualnych efektów są bardzo dopracowane i stanowią zdecydowanie najmocniejszą stronę filmu. Dodają szczyptę magii w obranej formule. Ale już świat równoległy w którym funkcjonują jej rodzice, siostra i morderca Susie, przedstawiony jest niestety mocno średnio. Właściwie, to gdyby nie te wstawki Nibylandii, to produkcja byłaby typowym thrillerem i to klasy B, w którym to zrozpaczeni rodzice po stracie swojej córki próbują odnaleźć na własną rękę jej mordercę, a ten ukrywając się, szuka kolejnej ofiary. "Czy uda się go złapać przed kolejną tragedią? Oglądaj! Dowiesz się tuż po reklamach".

Oba światy się ze sobą mieszają. Susie z perspektywy nieboszczyka obserwuje świat po którym jeszcze nie tak dawno dumnie kroczyła. Próbuje kontaktować się z rodziną, walczyć z trapiącą ją tęsknotą, odwiedza też swojego oprawcę. Ale to wszystko jest nudne jak mecze naszej reprezentacji i w sumie nawet do niczego mądrego nie prowadzi. Jej filmowi rodzice to chyba najnudniejsza para aktorska jaką można było aktualnie zatrudnić. Może i ładna Weisz, oraz ambitny Wahlberg, jedyne do czego mnie przekonali, to do stwierdzenia faktu, że aktorami są raczej dość marnymi. Może i radzą sobie w formule kina akcji, ale w dramatycznych rolach leżą i robią pod siebie. Honor obsady (poza Susie) ratuje Stanley Tucci, czyli filmowy zboczek, no... i może jeszcze szalona babcia Sarandon. Resztę, drugą klasą na śmietnik historii proszę.

Być może moim zasadniczym błędem był fakt, iż przed owym dziełem ośmieliłem się bardzo wysoko zawiesić poprzeczkę. Faktycznie może nie powinienem. Nie wiem czemu, ale chyba zbyt naiwnie oczekiwałem od Jacksona bardziej filozoficznych rozważań na temat życia i śmierci. Ja wiem, że to przecież tylko czternastoletnia dziewczyna, więc o czym tu niby można filozofować? Nie mniej jednak odnoszę wrażenie, że zabrakło pomysłu na pokonanie oceanu głębin. Stąd wybrano płytki strumyczek. Nie wiem do końca czego tak naprawdę pragnęła Susie. Niby chciała wrócić do domu, do świata żywych, do altanki w której następnego dnia miała spotkać się z przystojnym chłopakiem. Ale Jackson niestety nie dał jej dostatecznej szansy na wyrażenie swoich emocji. Na powiedzenie co tak naprawdę czuła, lub czuć powinna. Ważniejsze dla niego były statki w butelkach i wątek kryminalny. Film ewidentnie uszyty pod rozmiar mało wymagającego Oscara. Szkoda.

Bardziej nostalgicznym nieboszczykiem od Susie był już chyba Lester Burnham w American Beauty. Ale może dlatego, że nie był aniołem. Ale czy Susie była? W każdym bądź razie świeżo po seansie poczułem swąd zawodu. Nie lubię tego zapachu... Wielki potencjał został zmarnowany. Może gdyby za reżyserię wziął się ktoś inny. Ktoś, dla kogo w filmie są znacznie ważniejsze rzeczy od zapierających dech w piersiach efektów specjalnych. Obejrzyjcie, ale dobrze wam radzę. Nie nastawiajcie się na nic ambitnego. Może wtedy lepiej wejdzie. No i przygotujcie sobie też jakiś popychacz. Tak zupełnie na wszelki wypadek.

3/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz