Mija właśnie tydzień od zakończenia festiwalu, nagrody rozdano, wszystko na ich temat napisano, branżowe numery zamknięte, gumy do żucia odklejone z foteli kinowych, goście porozjeżdżali się do domów... a ja dalej jestem w głębokiej dupie z opisami tego co widziałem i co warto byłoby ubrać choć w kilka zdań. Jakbym miał się tak trzymać kurczowo swoich zasad i każdy z pozostałych mi jeszcze filmów rozebrać na czynniki pierwsze, tak jak czynię to czasem swoim wzrokiem z co poniektórymi współpasażerkami w mojej codziennej porannej wędrówce do pracy (wiem, świnia ze mnie, ale szczera), to skończyłbym z nimi pewnie jakoś w połowie grudnia. Z filmami znaczy. Choć, jakby tak wyjrzeć teraz za okno, to nie tylko grudzień już do nas zawitał, ale i północną Norwegię do nas sobie bezczel za rękę przyprowadził. Wszystko to pewnie w imię sojuszu na rzecz ocieplania się klimatu na świecie którym tak bardzo nas straszą każdego roku, a ja wtedy zawsze zachodzę w głowę, co oni pieprzą do jasnej Anielki i oczywiście jak przystało na przykładnego drogowca, jak zwykle daję się tej zimie zaskoczyć mimo, że ta już ponoć roztapia suszarką lodowce na dalekiej północy i wywiesza białe flagi. Tzn nie wiem. Na Discovery mówili.
No nic. W Warszawie zatem z jesieni nic już się nie ostało, choć dałbym sobie rękę uciąć, że jeszcze tydzień temu tarzałem się w morzu złotych liści. Jesieni, tej filmowej, również w stolicy już nie ma, acz w Lunie grają teraz ponoć festiwal kina białoruskiego, ale to raczej żaden rarytas. W całej POlsce obecnie Białoruś, mocne kino w każdym wydaniu newswów, w tv i gazecie, a pokazy specjalne odbywają się na Wiejskiej. Mało tego. Jak zapłacisz coś ekstra, to możesz załapać się na prywatny seans o szóstej rano we własnym domu.
U mnie jednak nadal jeszcze złota polska i warszawska jesień panuje. Dziś jednak z bólem serca i ja z nią kończę, ale za to na bogato. Sześć filmów w jednym poście. Jeszcze tego tutaj nie grali. Tak po prawdzie robię to bardziej z lenistwa i klasycznego niechciejstwa do szerszego i przesadnego rozpisywania się o każdym tytule, które to przeważnie popełniam. Jeśli ktoś to w ogóle zawsze czyta od A do Z, to z tego też miejsca pragnę powiedzieć, że szczerze podziwiam, oraz szacun dozgonny wam daję i jeszcze, że zazdroszczę posiadania tyle wolnego czasu. Z drugiej zaś strony trochę także współczuję, że nie sięgacie jednak po coś ambitniejszego i pewnie też mądrzejszego, no ale skoro już tu jesteście - to klawo. Bo ja akuratnie tego czasu właśnie trochę o dziwo teraz trochę znalazłem, acz to bardziej dzięki temu białemu gównie padającemu aktualnie w poziomie. Zwyczajnie dupy ruszyć mi się nie chce teraz na ten październikowy grudzień szalejący za oknem. Dlatego korzystam z okazji i w cieple domowym nadrabiam zaległości.
Sesje
reż. Ben Lewin, USA, 2012
98 min. Komedia, Dramat, Biograficzny
Polska premiera: 18.01.2013
To film z miejsca dziesiątego w rankingu publiczności. W ogóle to miałem w tym roku nosa aż w połowie skutecznego w doborze repertuaru. Można by wręcz powiedzieć, że jedno nozdrze mam w 100% sprawne, co w moim wieku powinno napawać mnie optymizmem. 5 z 10 filmów najwyżej ocenionych przez publikę (a jest to dla mnie znacznie cenniejsze wyróżnienie niż te przydzielane przez ą i ę jury) trafiłem i obejrzałem, co nie było u mnie ostatnio regułą. Tzn nie. Wróć. Cztery. Jeden tytuł mi wypadł z powodu sił wyższych, ale gdyby nie one, obejrzałbym na pewno, bilet miałem. Może to tylko fart, a może też publika WFF stała się bardziej wysmakowana? Tak. Wysmakowana. To brzmi zdecydowanie dostojniej. Wysmakowany gust, prawie tak dobry jak mój :)
No więc Sesje. Film nagrodzony na tegorocznym Sundance, zarówno przez jury jak i publiczność, to typowy reprezentant amerykańskiego kina niezależnego. Obsada jednak została ściągnięta z samych szczytów Hollywood. To miłe, że pierwsza liga aktorów lubi czasem zrobić coś wielkiego za nieco mniejsze pieniądze. Helen Hunt pokazała się nawet w stroju Ewy i to w dość odważnych scenach łóżkowych, co jeszcze lepiej o niej świadczy i budzi u mnie szacunek. Sesje, to niezwykła opowieść oparta na autobiografii amerykańskiego poety i dziennikarza Marka O'Briena, który od dziecka cierpiał na chorobę polio (Heinego i Medina) i zmarł w roku 1999. Wcielający się w jego postać John Hawkes pokazuje wycinek z ciężkiego życia, które O'Brien przeszedł, a raczej przejechał na wózku z uśmiechem na twarzy. Wysoki poziom często czarnego humoru dziesiątkuje odporność widza w sposób wysoko skuteczny. Jest wiele śmiechu i łez, ale też i rozczulającej wrażliwości, smutku i nostalgii. Jednak motorem napędowym całej tej prawdziwej opowieści jest chęć doświadczenia pierwszego stosunku seksualnego przez naszego bohatera. Trudno dziwić się jego frustracji. Zbliża się facet już do czterdziestki i chciałby coś w końcu zamoczyć ;)
Postanawia więc skorzystać z usług sex-surogatki (Hunt), która zajmuje się tą dość specyficzną odmianą prostytucji (choć ona twierdzi że jest terapeutką) i pomaga osobom hmm... chorym i niepełnosprawnym. Jest przy tym autentycznie kupa śmiechu i zabawy stojącej na wysokim poziomie intelektualnym. Świetne dialogi, kapitalne kreacje aktorskie, cały wachlarz emocji od początku do końca. Także świetne zestawienie prywatnych zasad moralnych, ludzkiego cierpienia z naukami kościoła, który także w imieniu uroczego Ojca Brendana (William H. Macy) razi celnością oraz swoją bezradnością w przekazie. W styczniu u nas w kinie. Iść koniecznie!
5/6
Sąsiedzi Boga
reż. Meny Yaesh, ISR, FRA, 2012
102 min. Dramat
Polska premiera: ?
Miejsce siódme w rankingu publiczności. Nie dziwi mnie, bo wychodząc z kina także czułem miłą satysfakcję z obcowania z tym tytułem. Jest to bardzo ciekawe spojrzenie zarówno na konflikt dwóch odwiecznie skłóconych ze sobą światów arabskiego i żydowskiego z punktu widzenia tego drugiego, oraz na istotę wiary i siły z jaką oddziałuje na swoich ortodoksyjnych wyznawców. Akcja filmu toczy się w Bat Yam, 130 tysięcznym mieście-dzielnicy Tel Avivu, a właściwie to w jednej tylko dzielnicy na której straży stoją młodzi żydzi. Z pozoru żyją prawie tak jak inni młodzi ludzie w ich wieku na całym świecie. Bawią się, imprezują, jarają blanty, ale w życiu osiedla najważniejsza jest przede wszystkim wiara w której umacnianiu nasi bohaterowie oddają się bez końca, oraz przestrzeganie jej świętych zasad. Pilnują więc, by miejscowe dziewczyny nie chodziły zbytnio odkryte, oraz, żeby spokoju ich sąsiadów nie zakłócali wymownie przejeżdżający czasem przez ich dzielnicę Arabowie z sąsiedniej Jaffy. Leją też besjbolami po łbach lokalnych z pozoru braci po wierze, którzy według nich zbłądzili i postępują niegodnie.
Ten film uważam, że powinna obejrzeć nasza zbuntowana i ciągle chcąca otwierać się na nieco pogańską postępowość z zachodu młodzież. Powinni go także obejrzeć zwykli z pozoru chrześcijanie, którzy często plują na własny kościół, na duchownych i na wiarę samą w sobie oraz na jej dogmaty. Jest to bowiem świetne i bardzo jaskrawe zestawienie ze sobą dwóch zupełnie różniących się od siebie kultur. Mam na myśli nasze chrześcijaństwo i ich judaizm. Niby podobne, wyznające tylko jednego Boga, ale jakże różniące się z punktu widzenia swoich wyznawców. W obrazie wychowanego w Bat Yam Meny Yaesha dla każdego żyda wiara jest oknem jego duszy na świat, który buduje według ściśle określonych i narzuconych na niego z góry zasad. Nie krytykuje ich, mało tego, chce być ich częścią. Jakże różni się ich postępowanie gdy porównamy je do naszej wiary, która tak po prawdzie, dziś praktycznie niczego nie wymaga od swoich wiernych. A mimo to, ciągle plujemy na swój kościół oraz na swojego Boga zdradzając go i odwracając się od niego tylko dlatego, że potrafi skrytykować np. wspólne życie bez ślubu (i tak robi to coraz rzadziej), lub domagać się prawa do życia i do poczęcia.
Chrześcijaństwo na przestrzeni wieków ciągle się rozwijało i zmieniało. Było zmuszane do przypodobania się swoim wiernym, a nie na odwrót, żeby to wierny hołubił święte zasady zapisane w Biblii. Co innego judaizm. Ich religia nigdy nie znosiła sprzeciwu i zawsze wymagała od swoich poddanych bezgranicznego posłuszeństwa i oddania. I jakoś im się to zawsze udawało. Nie lubię judaizmu, jest zbyt srogi i niebezpieczny dla świata, nie przepadam też za żydami czego specjalnie się nie wstydzę, ale mam ogromny szacunek do ich religii. A nawet im po części zazdroszczę, że potrafią od najmłodszych już lat wychowywać własne dzieci z należytym szacunkiem do ich wiary. Szabat to szabat, przestrzega go większość. A u nas post z wygodnictwa i z ludzkiej bezczelności został zniesiony już nawet w Wigilię Bożego Narodzenia, a to tylko pierwszy przykład z brzegu. Daleko mi do religijnego fanatyzmu. Ba, nawet nie uczęszczam regularnie do kościoła, ale szacunek do swojej wiary, która była tu obecna od początków naszej państwowości powinniśmy mieć we krwi. Dlatego też uważam, że powinniśmy bardzo wiele czerpać od żydów w tej materii. Ten film jest świetną ku temu okazją i kapitalnie naszkicowaną karykaturą naszych szalonych czasów w której można spróbować odnaleźć się wraz ze swoimi ideałami oraz moralnością. Ale też ci którzy uważają inaczej powinni zobaczyć Sąsiadów Boga, by porównać aktualne wymagania świata żydowskiego stawiane swojemu wyznawcy z tymi naszymi. Może wtedy coś im się w głowie otworzy i w końcu przestaną tak ostentacyjnie pluć jadem na krzyż który przecież ich stworzył. W przeciwnym wypadku chrześcijaństwo samo w sobie w Europie kiedyś zaniknie i zastąpi je silniejsza wiara: Judaizm albo Islam, co z resztą powoli już się dzieje. Dobry film dla tego typu rozkminek jak ktoś lubi, ale nie tylko. Jest to także udana, dynamiczna i nowocześnie poprowadzona opowieść z dobrą muzyką i niezłymi zdjęciami. Spodoba się również tym, którzy tematy stricte religijne i polityczne mają głęboko w poważaniu oraz nie zawracają sobie nimi na co dzień głowy. Zapewne nie będzie łatwo znaleźć ten film, ale polecam poszukać.
4/6
Słodka trzynastka
reż. Christian Klandt, GER, 2012
90 min. Dramat
Polska premiera: ?
Brzmi trochę jak tytuł pornosa dla wybrednych i na swój pokrętny sposób trzeba tak go traktować. Nie w sensie, że porno i mięsko w skali makro i inne wyuzdane przyjemności, ale nastoletnich (i nie tylko) cycków jest tu całkiem sporo. Ciekawym, czy film wejdzie do polskiej dystrybucji kinowej ;)
Ale nie dlatego na niego poszedłem. Tzn cycków nigdy dość, zwłaszcza tych młodych, ale bez przesady. Całkiem zdrowy jestem na umyśle i chyba zupełnie normalny. Słodka trzynastka podejmuje raczej znacznie poważniejsze tematy, acz trochę nam już i w Polsce powszechnie znane, bynajmniej wcale nie nowe. Zabrani jesteśmy do wschodnio-berlińskiego blokowiska, bliźniaczego do tego jakich u nas w Warszawie, Łodzi czy Krakowie są tysiące i musimy gapić się na upadek zasad moralnych i etycznych w pseudo patologicznych rodzinach, w których miłość została zastąpiona potrzebą konsumpcji dobrodziejstw tego świata.
Wszyscy w tym filmie chcą być kochani i pragną kochać, standard, ale tej miłości w ich świecie nie ma w ogóle, lub prawie wcale. Tytułowa trzynastka puszcza się z każdym chętnym bo to lubi, bo dzięki temu zyskuje we własnych oczach na znaczeniu, poza tym, zarówno jej jak i jej rówieśnicom o nic innego w życiu póki co jeszcze nie chodzi. Przykre to wszystko, zwłaszcza jak sobie pomyślę o swojej chrześnicy która ma właśnie 13 lat. Patrząc na to wszystko aż nie chce się mieć dzieci w dzisiejszych czasach, a córki to już w ogóle strach. Ten film właśnie te wszystkie obawy uwypukla i boleśnie obnaża. Klasyczny motyw pozostawienia dziecka samopas i nie interesowania się jego problemami. Rządzi wtedy świat pozbawiony prawdziwych związków emocjonalnych który ucieka się tylko do seksu, by doświadczać bliskości, iluzorycznego szczęścia i pozornej wolności - przynajmniej na chwilę. Jest to trochę szokujący portret 'pokolenia porno' z którym my w Polsce zetknęliśmy się już choćby w Galeriankach, czy niegdyś i pośrednio w Cześć Tereska. Dobry film, momentami mocny, ale... niczego nowego nie wnoszący do mojego poglądu na świat i ludzi w ogóle, zwłaszcza tych młodych. Ale polecam.
4/6
Mój brat diabeł
reż. Sally El Hosaini, GBR, 2012
111 min. Dramat, Społeczny, Obyczajowy
Polska premiera: ?
Brytyjczycy od lat robią najlepsze kino społeczne i obyczajowe oraz pławią się na ekranie w wysokiej skuteczności i trafności tematów leżących po prostu na ulicy. Niby niewiele trzeba by się po nie schylić, ale potrafią to jedynie nieliczni. Tym razem jest podobnie jednak z małym i dość wyraźnym ale. To nie do końca jest brytyjskie kino. Owszem, wszystko dzieje się w Hackney, dzielnicy Londynu, w prawdziwej i brutalnej rzeczywistości, ale wszystko to jest widziane z punktu widzenia arabskich emigrantów. Reżyserka tej opowieści, pół Walijka i pół Egipcjaninka, koncentruje się przede wszystkim na ich problemach, niby uniwersalnych, gdzie ważna jest rodzina, braterstwo i lojalność swoich ziomków, ale jednak to nie do końca jest nasz świat.
Dzisiejszy wielokulturowy Londyn to pewnego rodzaju symbol naszych czasów, europejska stolica światowego multikulti. W tym gigantycznym mieście swoje schronienie znalazł prawie cały świat, wszystkie nacje, wyznania i kolory skóry. Londyn jest coraz mniej europejski, bardziej światowy, co za tym idzie, bardziej nijaki. Angielska stolica dla mnie to klasyczny przykład i wzór do nienaśladowania zwłaszcza przez stolice krajów wschodnioeuropejskich, w tym Warszawy, które mam wrażenie, pragną popełniać w najbliższej przyszłości te same błędy co właśnie Londyn, ale też Paryż, Kopenhaga, czy dajmy na to nawet wieloetniczne Oslo. Mój brat Diabeł najprawdopodobniej w zupełnie niezamierzony sposób, gdyż reżyserka zapewne chciała się skupić na czymś zupełnie innym, pokazuje wycinek z moich ogólnych obaw.
Rzeczywistość w Hocnkey w której przeważa ludność arabska pogrążona jest w iluzorycznej pogoni za europejskim snem o wolności, swobodzie i bogactwie. Na przykładzie losów egipskiej rodziny i dwóch braci Rashida i młodszego Mo, widzimy realną rzeczywistość wielu emigrantów na tej wyśnionej przez nich ziemi. A ta wygląda tak, że albo ciężko pracujesz uczciwie za grosze, albo pozostają ci gangi, handel narkotykami, przemoc i w ostateczności pieniądze, lecz za cenę poczucia permanentnego braku nadziei na wyswobodzenie się z tej karuzeli zataczającej w ich życiu ciągle ten sam okrąg. Ambicje dwóch braci i ich marzenia o szybkim dorobieniu się pieniędzy są motorem napędowym tej opowieści. Są w stanie wyzbyć się nawet własnych korzeni, by tylko zrealizować się na mapie uznania w oczach nadzianych herosów i ich nowych "przyjaciół".
Klasyczna historia bazująca na biało-czarnych prawach ulicy, nieźle ukazana i zagrana, ale też trochę za bardzo przerysowana z innych, podobnych produkcji. W dodatku ciężkim ołowiem ciągnącym ten film w stronę dna jest niestety wrażliwość naszej reżyserki, która koniecznie chciała upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Niepotrzebnie. I tak, oprócz gangsterskich rozgrywek w których przewijają się dobrze ukazane tematy lojalności, braterstwa, miłości i siły więzów rodzinnych, jest też trochę o szowinizmie, nietolerancji oraz... dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Bleh. Znowu ta postępowość musiała dojść do głosu, nawet w świecie brutalnych zasad. Niestety psuje to trochę zabawę w mocne i całkiem trafne kino. Robi się z tego po trochu jakiś manifest emigrantów i ludzi dyskryminowanych ze względu na swoją odmienność. Zbyt naiwny to wątek i taki momentami... zbyt tęczowy. Szkoda. Film miał momentami ogromny potencjał, ale trochę się rozjeżdża nie w tą stronę którą powinien, a przynajmniej nie w tą w którą sam chciałbym go skierować. Ale i tak polecam. Przynajmniej nieźle odwzorowany jest uliczny klimat, który ratuje niedostatki w treści.
4/6
Nie w Tel Avivie
reż. Nony Geffen, ISR, 2012
82 min. Dramat, Komedia
Polska premiera: ?
Kolejne izraelskie kino, które miało w tym roku całkiem niezłych reprezentantów. Nie w Tel Avivie z opisów zapowiadał się bardzo obiecująco i w rzeczy samej było, ale tylko do pewnego momentu. Trudno ubrać w mądre słowa tak szalony pomysł na film, który ukazany w czerni i bieli oraz podzielony na pewne sprawdzone już filmowe konwencje i akty, w zasadzie o niczym konkretnym nie mówi. To trochę styl na filmową abstrakcję widzianą oczami Quentina Dupieux (Wrong, Opona). Sporo irracjonalnej logiki lub jej braku i krótkich scenek okraszonych równie abstrakcyjnym jak one humorem. Bohaterem tej szalonej opowieści jest młody nauczyciel Micha, którego poznajemy już w pierwszej scenie w momencie utraty pracy w szkole. Jest to początek błyskotliwych zmian w jego życiu. W ciągu kilku następnych dni porywa uczennicę ze swojej byłej szkoły, zabija własną matkę, zagaduje swoją dawną szkolną miłość, przebacza swojemu przyjacielowi i rozprawia się z gangiem pokręconych feministek (a są w ogóle jakieś niepokręcone?).
Sceny są to zaiste szalone, okraszone sporą dawką często niespotykanego nigdzie humoru, który jednak z biegiem czasu, przynajmniej mnie, śmieszył już jakby mniej, a coraz bardziej zaczynał mnie męczyć. To zmęczenie materiału w odczytywaniu dowcipów jego twórców tyczyło się także ogólnej narracji jaką przyjął za obowiązującą przez cały czas trwania w swoim filmie debiutant Nony Geffen, który zresztą sam wcielił się w postać naszego zagubionego w świecie nauczyciela. Jeśli miałbym dobrze oceniać Nie w Tel Avivie, to tylko przez pryzmat poszczególnych scen, których kilka jest tu naprawdę genialnych. Ale jako całość, film wydaje się być bardzo niechlujny i nieprzemyślany. Zabrakło chyba doświadczenia młodemu reżyserowi, gdyż w pewnym momencie sam się zatracił w swoim szaleństwie i nie umiał w racjonalny sposób powiedzieć widzowi o co właściwie kaman w jego świecie. Niestety także i od pozostałej dwójki towarzyszących naszemu Micha fajnych dziewczyn zbyt wiele się nie dowiadujemy. Ale choćby za samą zjawiskową i uroczą abstrakcję w kilku momentach, suspens kryminalny i zabawny trójkąt miłosny film warto obejrzeć. Pewnie się z czasem pojawi gdzieś w sieci. Myślę, że może on zadowolić fanów inności w kinie, oraz surrealizmu który ma przede wszystkim rozśmieszyć widza poprzez wykwintne zaskoczenie, a nie oczarować go jakąś głębszą myślą której tu po prostu nie ma.
4/6
Zagrywka Czarnego
reż. Óskar Thór Axelsson, ISL, 2012
101 min. Dramat, Sensacja
Polska premiera: ?
Islandia kojarzy się z zimnem, gejzerami, pięknymi widokami, dobrą muzyką i od czasu do czasu z dobrym filmem, ale chyba mało komu ta samotna wyspa leżąca na północnym Atlantyku morze się kojarzyć z przemocą oraz walkami gangów narkotykowych. A jednak. Pod koniec lat 90tych Reykjavik zmienił się w miasto pełne przemocy, zbrodni i handlu narkotykami. Film opowiada historię tej nagłej zmiany, która dogłębnie wstrząsnęła miejscową ludnością. Twórcy za pomocą fikcyjnego gangu ukazują tamten fragment brutalnej rzeczywistości jaka zagościła na ulicach miasta, jego narodziny i równie szybki koniec. Reżyser używa ramy prawdziwych wydarzeń z tamtego okresu oraz bazuje swój scenariusz na podstawie gangsterskiego bestsellera "Black Curse" autorstwa Stefana Mani.
Zapowiadało się więc całkiem nieźle, ale niestety także i w tym przypadku obiecujący opis nie udźwignął zderzenia się z wymagającą i surową rzeczywistością. Filmów gangsterskich widziałem już tyle, że opierając się tylko i wyłącznie na samych scenariuszach, w zasadzie sam mógłbym założyć w Warszawie gang. I kto wie. Może zatrząsnąłbym podziemiem ;) Ale już serio. Jeśli faktycznie tak jak to ukazano w filmie wyglądali bezwzględni gangsterzy terroryzujący Islandię, którzy śmiali się w twarz tamtejszemu wymiarowi sprawiedliwości, to z całym rzecz jasna dla nich szacunkiem, ale u nas, na warszawskiej Pradze zostaliby zmieceni w jeden dzień.
Bardziej przypominali mi bohaterów z Chłopaki nie płaczą, momentami byli tak samo komiczni i rozbrajająco bezradni. I tak własnie wolałbym ich traktować, jako słodko-gorzki obraz tamtych czasów ukazany w lekko zakrzywionym zwierciadle. Ale jeśli reżyser serio chciał wmówić swojemu potencjalnemu widzowi, że tak było naprawdę, no to sorry Winnetou, ale w takim razie przestępczość w Islandii to lekki pierd przy gangach i mafiach jakie od lat pustoszą stary kontynent, co rzecz jasna może tylko cieszyć obecnych mieszkańców Islandii. Jednak fani mocnego gangsterskiego kina Zagrywką Czarnego będą raczej zawiedzeni. Szkoda. Bo islandzkie kino bardzo sobie cenię, ale będzie lepiej dla niego, jeśli jednak pozostanie przy wyświetlaniu obrazów o egzystencjalnych problemach ich młodych mieszkańców, a nie o handlowaniu prochami.
Ps. Moja nowa miłość na dziś. Panie i Panowie... María Birta ♥
3/6
Dla mnie także Nagroda Publiczności jest najbardziej miarodajna i ja wyborom tych akurat widzów ufam. Wystarczy spojrzeć jakie perełki odebrały tą nagrodę w latach poprzednich. Z wymienionych przez Ciebie filmów najbardziej jestem ciekawa tego izraelskiego. Jakoś mnie ciągnie w kierunku tej kinematografii. Jak byłam na WFF w 2009 też w sumie miałam nosa. Trafiłam na dwa dobre filmy właśnie izraelskie "Jaffę" i "Siedem minut w niebie". Niestety trafił nam się też straszny babol, którego się oglądać nie dało. Nie pamiętam nawet tytułu. Wyparłam to zwyczajnie. Akcja tego filmu działa się na jakimś pustkowi, na jakieś budowie, na końcu świata. Rany jakie to było niedobre. Moi towarzysze bez pardonu poszli spać i beztrosko chrapali, ja nie zasnęłam tylko z wrodzonego poczucia przyzwoitości:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!
Te pytajniki przy dacie polskiej premiery są znaczące. Żal, że tyle świetnych filmów festiwalowych nie trafia potem do regularnej dystrybucji. Dobrze, że chociaż póki co można u Ciebie coś ciekawego na ich temat poczytać. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńZ oceną "Słodkiej trzynastki" się nie zgodzę - film jest równie daremny, jak życie głównej bohaterki.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o "Nie w Tel Awiwie" - pełna zgoda, choć napisałbym parę słów o świetnej ścieżce dźwiękowej.
Z festiwalowych odkryć - absolutnie zachwycił mnie na WFF "Biały słoń". Dla mnie to film roku. Niestety:
"Premiera polska: Brak"