The Angels' Share
reż. Ken Loach, GBR, FRA, BEL, 2012
101 min. Best Film
Polska premiera: 19.10.2012
"Brytyjska komedia którą pokocha 38 milionów Polaków" to bez wątpienia najbardziej absurdalne i nie mniej irytujące hasło reklamowe obmyślone w tym roku w sztabach generalnych polskich dystrybutorów filmowych. Best Film - gratuluję palmy pierwszeństwa. Z pewnością długo nikt was nie pokona. Przebiliście dotychczasowe i już dość obcykane: "Najbardziej oczekiwany film/komedia/horror/romans roku". Co będzie następne? "Film, który bez wątpienia zakończy wojnę domową w Syrii"? A może: "Najbardziej oczekiwany film przez polskich pedofilów"? Zdecydowanie powinny być przyznawane nagrody nie tylko dla najgorszych filmów i aktorów roku (pozdro dla Złotych Malin), ale i najbardziej błyskotliwym dystrybutorom kinowym. Już nawet mam pomysł na dwie kategorie: "Najlepsze tłumaczenie oryginalnego tytułu na polski" i "Najpóźniejsze wprowadzenie zagranicznego tytułu do polskich kin". A co, niech także mają co postawić błyszczącego w swoich gablotach.
Best Film zrobił więc bardzo wiele, by mnie obrzydzić i odwieść od pójścia do kina na Whisky... eee wróć, gdzie w oryginalnym tytule występuje w ogóle ten wspaniały trunek jakim jest whisky? Nie dość więc, że spaprali wolne tłumaczenie, to jeszcze te 38 milionów. Kumulacja (apropolis, jest 50 baniek do wyjęcia w Lotto). Oni chyba naprawdę mają kinomanów za debili. Szkoda mi trochę Kena Loacha, którego osobiście bardzo lubię i cenię. To w końcu nie jego wina, że w Polsce banda idiotów postanowiła sobie zakpić z widzów kosztem jego pracy. W zasadzie to nie powinienem się tym specjalnie przejmować, gdyż co chwila dochodzi do takich sytuacji i to pewnie na całym świecie, ale i tak za każdym razem mną wstrząsa. Przemysł filmowy chwyta się dziś każdych możliwych sposobów, by tylko zwrócić uwagę potencjalnego widza i wyciągnąć z jego portfela kasę na bilet do kina, a na jego czysty zysk. Biznes jak każdy inny, szkoda tylko, że coraz częściej traci na tym sam film. Mnie w każdym bądź razie zniechęcono do wybrania się na ten tytuł do kina i postanowiłem, że skoro mają mnie za idiotę, to na mnie zarabiać nie będą.
I w sumie dobrze, że dałem się ponieść własnej chorobliwej ambicji oraz jak panienka tupnąłem z fochem stopą nie płacąc za możliwość skosztowania tej nieco przereklamowanej whisky dwudziestu kilku złociszy. Jest to bowiem bardzo przeciętny trunek, tfu, film. Nie będę ukrywał, że jestem tym faktem trochę zawiedziony. Dotąd bardzo ceniłem twórczość Loacha. To taki typowy i solidny przedstawiciel brytyjskiej szkoły filmowej bazującej na emocjach oraz mądrości w sposobie przekazywania prostych treści. Liczyłem na to, w sumie nie wiedzieć czemu (chyba tylko dlatego, by za wszelką cenę być na przekór hasłowi reklamowemu), że w filmie będzie jednak mniej komedii a więcej życiowego dramatu. I do pewnego momentu rzeczywiście wszystko było zgodne z moimi oczekiwaniami. Dopóki Loach taplał się w ulicznych problemach ludzi młodych, zwłaszcza w fatalizmie jaki otaczał smutną teraźniejszość młodocianego ojca Robbiego, wtedy faktycznie było tak jak lubię to u wyspiarzy najbardziej. Mądrze oraz wystarczająco dramatycznie. Jak na dłoni widoczne były typowe akcenty kina społecznego poprowadzonego w klasyczny dla angoli sposób, w którym to pozywa się widza do roli sędziego oraz świadka w jednej osobie, a ten musi ocenić, osądzić za grzechy, wydać surowy i zgodny z jego logiką werdykt, ale jednocześnie stanąć w obronie ludzkiego cierpienia, by w poczuciu otaczającej go niesprawiedliwości, odnaleźć jasną stronę życia.
Niestety w drugiej części filmu, kiedy do głosu doszła tytułowa whisky i ogólne rozluźnienie, zrobiło się Goło i wesoło (Full Naked) i to dosłownie. Raptem inicjatywę przejął niby zabawny i stojący na przyzwoitym poziomie angielski humor, ale tak szczerze, to jakoś specjalnie mnie nie porwał. Losy przypadkowo poznanych na obowiązkowych pracach społecznych czwórki młodocianych oryginałów finalnie się nie zazębiły. Typowy przygłup, laska kleptomanka, życiowy pechowiec z głową oraz dzieckiem na karku i czwarty do kompletu, bliżej mi niezdefiniowany, tworzą kwartet na pierwszy rzut oka dość przemyślany i spójny, ale właśnie, tylko na pierwszy rzut oka. Właściwie to tylko przygłupi Albert mylący piątek ze środą funkcjonujący w bliżej nieznanym mu roku kalendarzowym, oraz zagubiony w bezkresie życiowej beznadziei, lada chwila spodziewający się dziecka (można tak pisać o przyszłych ojcach?) bezrobotny Robbie przykuli moją uwagę. Ken Loach do pozostałej dwójki specjalnie zbliżyć nam się nawet nie pozwolił. Jest jeszcze opiekun całej tej bandy drobnych rzezimieszków, bardzo prawilny i dobroduszny Harry, który wzbogaca tą opowieść o zagubionych w świecie młodych ludziach swoją dojrzałością i mądrością, obdarzając całą czwórkę promykiem nadziei na lepsze jutro.
I fajnie że to robi. Mniej więcej tak właśnie powinno to wyglądać. Zbłąkanym młodocianym, którzy mieli to nieszczęście, iż przyszli na świat nie w dobrych i wcale nie w bogatych domach, a w zamian kształtowała ich rodzinna patologia i ulica, powinni otrzymywać szansę na naprawę kaprysu tego niesprawiedliwego losu. Powinien być w ich życiu ktoś, kto ich poprowadzi za rękę i postawi przed rozsądnym wyborem. Sam upór i konsekwencja nie zawsze wystarczają. Jednak w tym konkretnym przypadku, duet Loach-Laverty podeszli do zagadnienia z lekko przymrużonym okiem, niestety lekko psując całkiem niezły początkowy potencjał, który sami przecież stworzyli. No bo jak czytać tą wystawioną przez nich na koniec receptę? Dzieciaki, wykorzystajcie swoje niecne talenty, idźcie ukraść bogatym ich Święty Graal wśród wszystkich whisky, ale może to być też fajny brylantowy wisiorek u jubilera za rogiem jeśli macie ochotę. Sprzedajcie go na czarnym rynku i uwolnijcie się w ten sposób od ciążących nad wami demonami zła, a zaprawdę powiadamy wam, będziecie żyć długo i szczęśliwie w oparach permanentnego dobrobytu. Tak. Jasne. Już biegnę. Zacznę od salonu Peugeota.
Siłą rzeczy ciężko jest więc podchodzić do tej historii w sposób poważny. Dlatego trzeba porzucić rozsądek i traktować ten film jak zwykłą familijną przystawkę do niedzielnego rosołku z kurczakiem. Jest tu niby szczypta skrytej między słowami mądrości, odrobina życiowych niuansów, brutalnych praw ulicy i życiowej beznadziei, ale już finalna droga która prowadzi naszych bohaterów do klasycznego happy endu kompletnie zawodzi swoją naiwnością, a wręcz ostentacyjnością. Cholernie szkoda, że twórcy nie wybrali bardziej krętej ścieżki i wprost powiedzieli małolatom, że jeśli tylko zechcą, to w zasadzie mogą dziś wszystko. Niby świetnie. Tyle, że oni już od dawna o tym wiedzą. Problem w tym, że nawet jeśli rzeczywiście mogą wziąć swoje życie w swoje ręce, to tak naprawdę okazuje się, że w istocie to nic nie mogą, bo żyją w kraju (załóżmy, że w Polsce) absurdów i niesprawiedliwości tak powszechnej, jak kłamstwa w telewizji. Tak więc radzę ostrożnie czerpać wszelkie mądrości z tego filmu. Gdyby Święty Graal był tak łatwo dostępny jak w tym filmie, pisałbym do was w tym momencie z łóżka Salmy Hayek lub innej piękności.
Ale też cholera jasna, może to tylko ja, jak ten ostatni naiwniak próbuję doszukiwać się tu czegoś, czego od samego początku wcale być nie miało? Może faktycznie w Best Film mieli rację? Przecież uprzedzali, że to tylko zabawna komedia, którą pokochają wszyscy Polacy. Czyli, że jest zwyczajnie prosta i nieskomplikowana. Uczciwie postawienie sprawy? Uczciwie. Na cholerę więc szukam z lupą przy oku skrytych mądrości i cnót obyczajowego realizmu? Chyba za długo ostatnio przebywam w świecie kina nieco poważniejszego i bardziej ambitnego, w którym już tylko z samego założenia i na tony można kilofem wykopywać życiowe mądrości. Załóżmy więc, że jest to film lekki i zupełnie niezobowiązujący. Że mam sobie nie brać tej historii głęboko do serca, lecz dać się zwyczajnie pozwolić ponieść jej radosnej narracji... Nie. Do jasnej Anielki, tak też się nie da. Nie jest ani wystarczająco zabawnie, ani poważnie. Przykro mi. Proszę o zmianę hasła na "Brytyjska komedia którą pokochało 37 999 999 milionów Polaków". Beze mnie.
3/6
IMDb: 7,1
Filmweb: 6,8
reż. Ken Loach, GBR, FRA, BEL, 2012
101 min. Best Film
Polska premiera: 19.10.2012
"Brytyjska komedia którą pokocha 38 milionów Polaków" to bez wątpienia najbardziej absurdalne i nie mniej irytujące hasło reklamowe obmyślone w tym roku w sztabach generalnych polskich dystrybutorów filmowych. Best Film - gratuluję palmy pierwszeństwa. Z pewnością długo nikt was nie pokona. Przebiliście dotychczasowe i już dość obcykane: "Najbardziej oczekiwany film/komedia/horror/romans roku". Co będzie następne? "Film, który bez wątpienia zakończy wojnę domową w Syrii"? A może: "Najbardziej oczekiwany film przez polskich pedofilów"? Zdecydowanie powinny być przyznawane nagrody nie tylko dla najgorszych filmów i aktorów roku (pozdro dla Złotych Malin), ale i najbardziej błyskotliwym dystrybutorom kinowym. Już nawet mam pomysł na dwie kategorie: "Najlepsze tłumaczenie oryginalnego tytułu na polski" i "Najpóźniejsze wprowadzenie zagranicznego tytułu do polskich kin". A co, niech także mają co postawić błyszczącego w swoich gablotach.
Best Film zrobił więc bardzo wiele, by mnie obrzydzić i odwieść od pójścia do kina na Whisky... eee wróć, gdzie w oryginalnym tytule występuje w ogóle ten wspaniały trunek jakim jest whisky? Nie dość więc, że spaprali wolne tłumaczenie, to jeszcze te 38 milionów. Kumulacja (apropolis, jest 50 baniek do wyjęcia w Lotto). Oni chyba naprawdę mają kinomanów za debili. Szkoda mi trochę Kena Loacha, którego osobiście bardzo lubię i cenię. To w końcu nie jego wina, że w Polsce banda idiotów postanowiła sobie zakpić z widzów kosztem jego pracy. W zasadzie to nie powinienem się tym specjalnie przejmować, gdyż co chwila dochodzi do takich sytuacji i to pewnie na całym świecie, ale i tak za każdym razem mną wstrząsa. Przemysł filmowy chwyta się dziś każdych możliwych sposobów, by tylko zwrócić uwagę potencjalnego widza i wyciągnąć z jego portfela kasę na bilet do kina, a na jego czysty zysk. Biznes jak każdy inny, szkoda tylko, że coraz częściej traci na tym sam film. Mnie w każdym bądź razie zniechęcono do wybrania się na ten tytuł do kina i postanowiłem, że skoro mają mnie za idiotę, to na mnie zarabiać nie będą.
I w sumie dobrze, że dałem się ponieść własnej chorobliwej ambicji oraz jak panienka tupnąłem z fochem stopą nie płacąc za możliwość skosztowania tej nieco przereklamowanej whisky dwudziestu kilku złociszy. Jest to bowiem bardzo przeciętny trunek, tfu, film. Nie będę ukrywał, że jestem tym faktem trochę zawiedziony. Dotąd bardzo ceniłem twórczość Loacha. To taki typowy i solidny przedstawiciel brytyjskiej szkoły filmowej bazującej na emocjach oraz mądrości w sposobie przekazywania prostych treści. Liczyłem na to, w sumie nie wiedzieć czemu (chyba tylko dlatego, by za wszelką cenę być na przekór hasłowi reklamowemu), że w filmie będzie jednak mniej komedii a więcej życiowego dramatu. I do pewnego momentu rzeczywiście wszystko było zgodne z moimi oczekiwaniami. Dopóki Loach taplał się w ulicznych problemach ludzi młodych, zwłaszcza w fatalizmie jaki otaczał smutną teraźniejszość młodocianego ojca Robbiego, wtedy faktycznie było tak jak lubię to u wyspiarzy najbardziej. Mądrze oraz wystarczająco dramatycznie. Jak na dłoni widoczne były typowe akcenty kina społecznego poprowadzonego w klasyczny dla angoli sposób, w którym to pozywa się widza do roli sędziego oraz świadka w jednej osobie, a ten musi ocenić, osądzić za grzechy, wydać surowy i zgodny z jego logiką werdykt, ale jednocześnie stanąć w obronie ludzkiego cierpienia, by w poczuciu otaczającej go niesprawiedliwości, odnaleźć jasną stronę życia.
Niestety w drugiej części filmu, kiedy do głosu doszła tytułowa whisky i ogólne rozluźnienie, zrobiło się Goło i wesoło (Full Naked) i to dosłownie. Raptem inicjatywę przejął niby zabawny i stojący na przyzwoitym poziomie angielski humor, ale tak szczerze, to jakoś specjalnie mnie nie porwał. Losy przypadkowo poznanych na obowiązkowych pracach społecznych czwórki młodocianych oryginałów finalnie się nie zazębiły. Typowy przygłup, laska kleptomanka, życiowy pechowiec z głową oraz dzieckiem na karku i czwarty do kompletu, bliżej mi niezdefiniowany, tworzą kwartet na pierwszy rzut oka dość przemyślany i spójny, ale właśnie, tylko na pierwszy rzut oka. Właściwie to tylko przygłupi Albert mylący piątek ze środą funkcjonujący w bliżej nieznanym mu roku kalendarzowym, oraz zagubiony w bezkresie życiowej beznadziei, lada chwila spodziewający się dziecka (można tak pisać o przyszłych ojcach?) bezrobotny Robbie przykuli moją uwagę. Ken Loach do pozostałej dwójki specjalnie zbliżyć nam się nawet nie pozwolił. Jest jeszcze opiekun całej tej bandy drobnych rzezimieszków, bardzo prawilny i dobroduszny Harry, który wzbogaca tą opowieść o zagubionych w świecie młodych ludziach swoją dojrzałością i mądrością, obdarzając całą czwórkę promykiem nadziei na lepsze jutro.
I fajnie że to robi. Mniej więcej tak właśnie powinno to wyglądać. Zbłąkanym młodocianym, którzy mieli to nieszczęście, iż przyszli na świat nie w dobrych i wcale nie w bogatych domach, a w zamian kształtowała ich rodzinna patologia i ulica, powinni otrzymywać szansę na naprawę kaprysu tego niesprawiedliwego losu. Powinien być w ich życiu ktoś, kto ich poprowadzi za rękę i postawi przed rozsądnym wyborem. Sam upór i konsekwencja nie zawsze wystarczają. Jednak w tym konkretnym przypadku, duet Loach-Laverty podeszli do zagadnienia z lekko przymrużonym okiem, niestety lekko psując całkiem niezły początkowy potencjał, który sami przecież stworzyli. No bo jak czytać tą wystawioną przez nich na koniec receptę? Dzieciaki, wykorzystajcie swoje niecne talenty, idźcie ukraść bogatym ich Święty Graal wśród wszystkich whisky, ale może to być też fajny brylantowy wisiorek u jubilera za rogiem jeśli macie ochotę. Sprzedajcie go na czarnym rynku i uwolnijcie się w ten sposób od ciążących nad wami demonami zła, a zaprawdę powiadamy wam, będziecie żyć długo i szczęśliwie w oparach permanentnego dobrobytu. Tak. Jasne. Już biegnę. Zacznę od salonu Peugeota.
Siłą rzeczy ciężko jest więc podchodzić do tej historii w sposób poważny. Dlatego trzeba porzucić rozsądek i traktować ten film jak zwykłą familijną przystawkę do niedzielnego rosołku z kurczakiem. Jest tu niby szczypta skrytej między słowami mądrości, odrobina życiowych niuansów, brutalnych praw ulicy i życiowej beznadziei, ale już finalna droga która prowadzi naszych bohaterów do klasycznego happy endu kompletnie zawodzi swoją naiwnością, a wręcz ostentacyjnością. Cholernie szkoda, że twórcy nie wybrali bardziej krętej ścieżki i wprost powiedzieli małolatom, że jeśli tylko zechcą, to w zasadzie mogą dziś wszystko. Niby świetnie. Tyle, że oni już od dawna o tym wiedzą. Problem w tym, że nawet jeśli rzeczywiście mogą wziąć swoje życie w swoje ręce, to tak naprawdę okazuje się, że w istocie to nic nie mogą, bo żyją w kraju (załóżmy, że w Polsce) absurdów i niesprawiedliwości tak powszechnej, jak kłamstwa w telewizji. Tak więc radzę ostrożnie czerpać wszelkie mądrości z tego filmu. Gdyby Święty Graal był tak łatwo dostępny jak w tym filmie, pisałbym do was w tym momencie z łóżka Salmy Hayek lub innej piękności.
Ale też cholera jasna, może to tylko ja, jak ten ostatni naiwniak próbuję doszukiwać się tu czegoś, czego od samego początku wcale być nie miało? Może faktycznie w Best Film mieli rację? Przecież uprzedzali, że to tylko zabawna komedia, którą pokochają wszyscy Polacy. Czyli, że jest zwyczajnie prosta i nieskomplikowana. Uczciwie postawienie sprawy? Uczciwie. Na cholerę więc szukam z lupą przy oku skrytych mądrości i cnót obyczajowego realizmu? Chyba za długo ostatnio przebywam w świecie kina nieco poważniejszego i bardziej ambitnego, w którym już tylko z samego założenia i na tony można kilofem wykopywać życiowe mądrości. Załóżmy więc, że jest to film lekki i zupełnie niezobowiązujący. Że mam sobie nie brać tej historii głęboko do serca, lecz dać się zwyczajnie pozwolić ponieść jej radosnej narracji... Nie. Do jasnej Anielki, tak też się nie da. Nie jest ani wystarczająco zabawnie, ani poważnie. Przykro mi. Proszę o zmianę hasła na "Brytyjska komedia którą pokochało 37 999 999 milionów Polaków". Beze mnie.
3/6
IMDb: 7,1
Filmweb: 6,8
Powiem tak: kiedy pierwszy raz zobaczyłam ten plakat, nawet nie przyszło mi na myśl, że reżyserem mógłby być Ken Loach. Pewnie też mam w głowie pewien obraz, pewien typ kina, wyrażający się również po części w grafice plakatów, które dotąd widziałam. Hasło, fakt, debilne.
OdpowiedzUsuńFilmu jeszcze nie obejrzałam, ale naczytałam się sporo pozytywnych recenzji i cieszę się, że jest też jakiś głos krytyczny. Pora zatem nadrobić i ocenić samemu :).
Pozdrawiam!
Świetne podsumowanie! Sam co do tego filmu czuje jakąś odrazę. Po prostu go nie kupuję. Mam wrażenie, że to kolejna, pusta komedyjka. Może kiedyś przypadkowo, ale na pewno nie teraz i z własnej inicjatywy :) Pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńDziś znalazłem czas aby doczytać Twoich ostatnich kilka wpisów z zeszłego miesiąca - dokładnie czternaście - pojemność w pliku txt 104 kb - To prawie już Prowokacja Stasia Lema :). Cieszy mnie że w końcu po dwumiesięcznej przerwie (mojej) wchodząc na blog widzę tytuły których nie miałem okazji... w tym roku miałem przyjemność patrzeć jak mnie gonisz , aż do teraz :) Poziom opisów jak zwykle godny miszczuf , swój światopogląd zgrabnie przemycasz między wierszami czego nie sposób nie zauważyć a co mi wcześniej umknęło . Nie pozostaje nic jak tylko nadrabiać , o żadnym z ostatnich czternastu tytułów się nie wypowiadam gdyż żadnego nie widziałem , pozostaje tylko znaleźć czas i luuu choć w tej kwestii u nas bezrobotnych o to najtrudniej :) człowiek ciągle zaganiany , jak ktoś to doczyta to zrobi minę jakbym mu starą pierogiem zaje...ale co tam
OdpowiedzUsuńpozdr
Arti
A teraz prosimy coś o Marszu Niepodległości :)
OdpowiedzUsuńE.