Broken
reż. Rufus Norris, GBR, 2012
90 min. Spectator
Polska premiera: 25.01.2013
Dramat, Społeczny
„Co masz zrobić jutro zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego”. To jedno z moich ulubionych i najczęściej wprowadzanych w życie mott, które poza tym, że fajnie brzmi, niesie ze sobą same upokorzenia i wpierdole. W czasach szkolnych zupełnie nieprzydatne, bo to co zostawiałem na później zwykle kończyło się dzidą w dzienniku. W życiu dorosłym przez moje wrodzone lenistwo i odkładanie wszystkiego na potem, również wiele razy dostało mi się po dupie. Zwłaszcza od płci pięknej oraz systemu szkolnictwa w Polsce. Wiele z niewiast przeszło mi koło nosa, a raczej innej części ciała, bo zwlekanie z podrywem to także był mój popisowy numer. Niestety z publikowaniem na tym blogu (jak słowo daję, jest to mój największy życiowy błąd) od samego początku jego istnienia mam identyczny kłopot. Najzwyczajniej w świecie nie chce mi się pisać.
Tym dziwniejsze jest to wszystko, ponieważ tak po prawdzie, to ja nawet lubię to robić. Stukać niedbale w te czarne jak przyszłość naszych rozkradzionych emerytur klawisze. Gdy już zbiorę się w sobie i nad nimi przysiądę, to potrafię tak ślęczeć nad nimi pół nocy. I gdybym tylko był w tym lepszy (duużo lepszy), dysponował większym samozaparciem (duużo większym) oraz życiowym fartem i szczęściem, to wręcz mógłbym sobie żyć z tego i czynić pisanie za dukaty siedząc przy tym na mazurskim pomoście i popijając zacne alkohole (śpieszmy się je kochać, zanim znów akcyza pójdzie do góry). Wtedy zapewne chciałoby mi się o wiele bardziej i częściej współpracować z klawiaturą, ale cóż, jest jak jest i po każdym obejrzanym filmie nachodzi myśl, jaką zapewne odczuwają w niedzielny wieczór miliardy ludzi na całym świecie: „O kurwa, rano trzeba iść do roboty”. Tyle, że po mojemu brzmi to: "Kurwa, muszę teraz coś o tym filmie napisać".
Nie zliczę ile mi wisi zaległych filmideł, tzn. mógłbym to określić i to nawet dokładnie, ale jak już doskonale wiecie, nie chce mi się. Może jutro. Na pewno jest ich dużo, zatem z góry ajmsorry, że przez najbliższe wpisy będę trochę żonglował przebrzmiałymi już starociami.
Dziś na tapetę wrzucam film, który oczywiście widziałem już bliżej nieokreślony czas temu, tak jak zapewne każdy szanujący się kinofil, ale jako że uważam, iż tytuł ten zasługuje na swoje blogowe 5 minut, to je teraz zwyczajnie ode mnie otrzyma. Zmobilizowało mnie do tego także HBO, które wczoraj, ku mojemu niekłamanemu zdziwieniu wyemitowało ów film u siebie. Cóż za szejm - pomyślałem. Film pojawił się prędzej w telewizji niż na EPO. Mam za karę. Dobrze, że choć w kodowanej.
Broken, bo i nim mowa, to niezwykły debiut zupełnie nieznanego szerszej opinii Rufusa Norrisa (myślę, że wypada to nazwisko sobie teraz zapamiętać). To taka typowa brytyjska szkoła dramatu oraz kina społecznego z odrobiną rozsądnie rozsianej po całej taśmie filmowej szczypty czarnego i nieco szemranego humoru. Słowem - klasycznie, jak na synów Albionu przystało. To także jedno z moich ulubionych podejść do sztuki filmowej i chyba już o tym przy podobnych tytułach wiele razy pisałem, ale nie zaszkodzi uczynić to po raz kolejny. Wymieszanie i pomieszanie ze sobą absurdów codzienności, zła, poczucia niesprawiedliwości i ludzkiego cierpienia, a przy tym tknąć w to wszystko odrobinę optymizmu i radości, także wstrząsnąć, by całość opowiedzieć oraz pokazać w stylu BBC i jego cykli dokumentalnych. Nie ma to tamto. Prawie zawsze wchodzi do łbów wybornie.
Ale do rzeczy. Jak przystało na kino brytyjskie, w Broken chodzi po prostu o ludzi, czy też raczej, o nasze człowieczeństwo. O to jak żyjemy na co dzień, co nas ze sobą łączy, kto z kim, po co i dlaczego, kto kogo lubi, kocha, a kogo nienawidzi. Czego oczekuje od innych, a czego unika, w końcu, o to, co i kto wpływa na nas powodując przy tym różnego rodzaju następstwa, które często okazują się cennym zwrotem akcji w naszych nędznych dotąd żywotach. Mało oryginalne, wiem, ale póki żyjemy oraz żyć będą nasze dzieci, wnuki i prawnuki, karma nasza była, jest i nadal będzie odrysowywana od jakiegoś konkretnego szablonu. A wyspiarze zwyczajnie lubią i jak mało kto potrafią od niego odrysowywać ludzkie historie i przenosić je na duży ekran. Zwykle z dużym powodzeniem, ponieważ opowieści o zupełnie zwyczajnych ludziach, żyjących w zupełnie zwyczajnych miejscach, robiąc na co dzień zupełnie zwyczajne rzeczy, są najbliżej widowni, bowiem ta gapiąc się w lustro, łatwiej identyfikuje się z jego odzwierciedleniem.
Nie inaczej jest i tym razem. Cała plejada naszych głównych postaci jest w sumie zwyczajna. Oczywiście wszystko zależy od przyjętej definicji i znanych nam norm, ale to, że ludzie się schodzą i rozwodzą, rodzą i umierają, tłuką po mordach w szkołach, czy pod własnymi domami, zdradzają i zakochują się w innych, jest zupełnie normalne także i u nas nad Wisłą, Odrą, czy też nad śmierdzącą smrodką. W tej ich zwyczajności jest rzecz jasna wiele barwnego kolorytu, ale to przecież dlatego, że każdy człowiek jest w gruncie rzeczy i na swój sposób ciekawy. Rufus Norris próbuje wszystko co najciekawsze z naszych bohaterów umiejętnie wydobyć i uwypuklić. Co prawda brakuje mu trochę czasu na głębsze ich scharakteryzowanie, ale też dzięki szybkiej i sprawnej realizacji dowiadujemy się o nich wystarczająco dużo, by polubić, zaprzyjaźnić się, lub znienawidzić.
Reżyser oszczędził przy tym głębszych rozkminek publice, ale też wcale to nie oznacza, że film jest lekki, prosty i niewymagający. Może i nie sieje strasznego spustoszenia w mózgownicy, ale przecież nie po to został powołany do życia. Broken od widza wymaga przede wszystkim większej wrażliwości. Głównym motorem napędowym filmu jest rodzina Archiego, w osobie rozwiedzionego ojca (kapitalny i chyba tez dawno przeze mnie niewidziany Tim Roth), jego dwójki dzieci Skunk i Jeda, polskiej studentki/opiekunki/sprzątaczki (jakież to typowe c’nie?) Kasi, oraz jej chłopaka-nauczyciela (Cillian Murphy). Żyją w typowo wyspiarskim stylu, na przedmieściach, w ceglanych, szeregowych domach sąsiadujących ze sobą po okręgu. Siłą rzeczy, przez jeden wspólny podjazd do posesji poznajemy ich sąsiadów wraz z ich światem i problemami, które niczym klocki domino, rzutują wzajemnie na wszystkich. Jedno zdarzenie napędza kolejne, nic nie dzieje się tu bez przyczyny, a ludzkie losy zależne są od podjętych naprędce decyzji, ale też i od przypadku na który wpływ nie mamy żadnego. Ot, życie w pigułce ukazane na przykładzie kilku rodzin sąsiadujących ze sobą.
Gdzieś między pierwszym pocałunkiem Skunk, a wielkim zawodem miłosnym Kasi rodzą się prawdziwe ludzkie dramaty. Giną ludzie, ktoś inny trafia do więzienia, do szpitala psychiatrycznego, czy też ociera się o niepowetowaną stratę i śmierć najbliższych. Niewiele trzeba, aby człowieka złamać i wyrzucić na śmietnik człowieczeństwa, by odechciało mu się żyć i w ogóle wszystkiego. Nie ważne, czy jesteś dorosły, nastoletni, zdrowy na umyśle, czy wręcz przeciwnie - życie jebie cię tak samo. Ale Norris na szczęście pozostawia także świetlistą furtkę, z której wali po oczach optymizm, miłość i normalność o jakiej wszyscy przecież marzymy. Tyle tylko, że zanim ją odnajdziemy w gąszczu zła i ciemności, trzeba się trochę nacierpieć oraz nalatać po różnych zakamarkach ludzkiej zawiłej psychiki, lęków i obaw. Ale po raz kolejny dowiadujemy się, że jednak warto szukać.
Świat widziany oczami jedenastoletniej i bardzo bystrej Skunk momentami trudno wyjaśnić, czasem też trudno za nim nadążyć przez dorosłych, ale to przecież nie powinno nikogo dziwić. Zwłaszcza tych, którzy oglądają telewizję i czytają gazety. Ja, odnoszę wrażenie, że nie nadążam za nim nawet kiedy muszę wyjść na chwilę do osiedlowego sklepu po bułki i piwo, a co dopiero analizując uczynki pieprzonych złodziei z Wiejskiej. W Broken podoba mi się głównie to, że obserwując oczami dziecka najbliższe otoczenie i małą społeczność, w bardzo namacalny sposób ukazana jest jego naiwność, zbytnia ufność do bliźnich, które kończą się niemal tragedią, oraz jego kompletna bezbronność wobec sił przez nich kompletnie nierozumianych. Dziecko (a właściwie to dzieci - jest ich tu więcej) w świecie dorosłych jako symbol ludzkich słabości, ale też tęsknot i pragnień. Pytają, analizują, wyciągają wnioski. Dzieci są najlepszym obserwatorem życia dorosłych. Oczywiście z racji wieku niedoskonali, często powielają błędy swoich rodziców, bo myślą, iż tak trzeba, ale przez to, że dysponują dziecięcą świeżością spojrzenia, nie są obciążone rządzącymi światem dorosłych stereotypami. Dzięki temu mogą zobaczyć i doświadczyć na własnej skórze o wiele więcej niż przeciętny dorosły, a my, z perspektywy kinowego fotela, znów możemy poczuć dawno utraconą woń dziecięcej ciekawości świata.
Fajne, mądre kino, pięknie utkane z codzienności i prozy życia. Bez wzniosłych i sztucznych naleciałości, lukru, pudru, przepychu oraz tabloidowej rzeczywistości, w dodatku przerywane zacną muzyką autorstwa Electric Wave Bureau. Klasa średnia, małe osiedle, kochane, ale tez i nieudane dzieci, przegrani rodzice, niespełnione miłości oraz niezrealizowane marzenia. Niby normalne rodziny jakie sąsiadują z nami przez ściany, lecz każda z nich staje każdego poranka przed ciągle i tym samym wyzwaniem - przeżyć kolejny dzień, w komplecie. Film doceniono zwłaszcza na wyspach. Tęgie głowy uznały go nawet najlepszym brytyjskim filmem roku 2012. I słusznie. Szkoda tylko, że do nas trafił tak późno, ale jako kraj leżący między Niemcami i Rosją, powinniśmy się bardziej cieszyć z tego, że nadal jeszcze przeklinamy po polsku. Jeśli ktoś jeszcze jakimś cudem nie widział, wiadomo - karny kutas.
5/6
IMDb: 7,2
Filmweb: 7,6
reż. Rufus Norris, GBR, 2012
90 min. Spectator
Polska premiera: 25.01.2013
Dramat, Społeczny
„Co masz zrobić jutro zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego”. To jedno z moich ulubionych i najczęściej wprowadzanych w życie mott, które poza tym, że fajnie brzmi, niesie ze sobą same upokorzenia i wpierdole. W czasach szkolnych zupełnie nieprzydatne, bo to co zostawiałem na później zwykle kończyło się dzidą w dzienniku. W życiu dorosłym przez moje wrodzone lenistwo i odkładanie wszystkiego na potem, również wiele razy dostało mi się po dupie. Zwłaszcza od płci pięknej oraz systemu szkolnictwa w Polsce. Wiele z niewiast przeszło mi koło nosa, a raczej innej części ciała, bo zwlekanie z podrywem to także był mój popisowy numer. Niestety z publikowaniem na tym blogu (jak słowo daję, jest to mój największy życiowy błąd) od samego początku jego istnienia mam identyczny kłopot. Najzwyczajniej w świecie nie chce mi się pisać.
Tym dziwniejsze jest to wszystko, ponieważ tak po prawdzie, to ja nawet lubię to robić. Stukać niedbale w te czarne jak przyszłość naszych rozkradzionych emerytur klawisze. Gdy już zbiorę się w sobie i nad nimi przysiądę, to potrafię tak ślęczeć nad nimi pół nocy. I gdybym tylko był w tym lepszy (duużo lepszy), dysponował większym samozaparciem (duużo większym) oraz życiowym fartem i szczęściem, to wręcz mógłbym sobie żyć z tego i czynić pisanie za dukaty siedząc przy tym na mazurskim pomoście i popijając zacne alkohole (śpieszmy się je kochać, zanim znów akcyza pójdzie do góry). Wtedy zapewne chciałoby mi się o wiele bardziej i częściej współpracować z klawiaturą, ale cóż, jest jak jest i po każdym obejrzanym filmie nachodzi myśl, jaką zapewne odczuwają w niedzielny wieczór miliardy ludzi na całym świecie: „O kurwa, rano trzeba iść do roboty”. Tyle, że po mojemu brzmi to: "Kurwa, muszę teraz coś o tym filmie napisać".
Nie zliczę ile mi wisi zaległych filmideł, tzn. mógłbym to określić i to nawet dokładnie, ale jak już doskonale wiecie, nie chce mi się. Może jutro. Na pewno jest ich dużo, zatem z góry ajmsorry, że przez najbliższe wpisy będę trochę żonglował przebrzmiałymi już starociami.
Dziś na tapetę wrzucam film, który oczywiście widziałem już bliżej nieokreślony czas temu, tak jak zapewne każdy szanujący się kinofil, ale jako że uważam, iż tytuł ten zasługuje na swoje blogowe 5 minut, to je teraz zwyczajnie ode mnie otrzyma. Zmobilizowało mnie do tego także HBO, które wczoraj, ku mojemu niekłamanemu zdziwieniu wyemitowało ów film u siebie. Cóż za szejm - pomyślałem. Film pojawił się prędzej w telewizji niż na EPO. Mam za karę. Dobrze, że choć w kodowanej.
Broken, bo i nim mowa, to niezwykły debiut zupełnie nieznanego szerszej opinii Rufusa Norrisa (myślę, że wypada to nazwisko sobie teraz zapamiętać). To taka typowa brytyjska szkoła dramatu oraz kina społecznego z odrobiną rozsądnie rozsianej po całej taśmie filmowej szczypty czarnego i nieco szemranego humoru. Słowem - klasycznie, jak na synów Albionu przystało. To także jedno z moich ulubionych podejść do sztuki filmowej i chyba już o tym przy podobnych tytułach wiele razy pisałem, ale nie zaszkodzi uczynić to po raz kolejny. Wymieszanie i pomieszanie ze sobą absurdów codzienności, zła, poczucia niesprawiedliwości i ludzkiego cierpienia, a przy tym tknąć w to wszystko odrobinę optymizmu i radości, także wstrząsnąć, by całość opowiedzieć oraz pokazać w stylu BBC i jego cykli dokumentalnych. Nie ma to tamto. Prawie zawsze wchodzi do łbów wybornie.
Ale do rzeczy. Jak przystało na kino brytyjskie, w Broken chodzi po prostu o ludzi, czy też raczej, o nasze człowieczeństwo. O to jak żyjemy na co dzień, co nas ze sobą łączy, kto z kim, po co i dlaczego, kto kogo lubi, kocha, a kogo nienawidzi. Czego oczekuje od innych, a czego unika, w końcu, o to, co i kto wpływa na nas powodując przy tym różnego rodzaju następstwa, które często okazują się cennym zwrotem akcji w naszych nędznych dotąd żywotach. Mało oryginalne, wiem, ale póki żyjemy oraz żyć będą nasze dzieci, wnuki i prawnuki, karma nasza była, jest i nadal będzie odrysowywana od jakiegoś konkretnego szablonu. A wyspiarze zwyczajnie lubią i jak mało kto potrafią od niego odrysowywać ludzkie historie i przenosić je na duży ekran. Zwykle z dużym powodzeniem, ponieważ opowieści o zupełnie zwyczajnych ludziach, żyjących w zupełnie zwyczajnych miejscach, robiąc na co dzień zupełnie zwyczajne rzeczy, są najbliżej widowni, bowiem ta gapiąc się w lustro, łatwiej identyfikuje się z jego odzwierciedleniem.
Nie inaczej jest i tym razem. Cała plejada naszych głównych postaci jest w sumie zwyczajna. Oczywiście wszystko zależy od przyjętej definicji i znanych nam norm, ale to, że ludzie się schodzą i rozwodzą, rodzą i umierają, tłuką po mordach w szkołach, czy pod własnymi domami, zdradzają i zakochują się w innych, jest zupełnie normalne także i u nas nad Wisłą, Odrą, czy też nad śmierdzącą smrodką. W tej ich zwyczajności jest rzecz jasna wiele barwnego kolorytu, ale to przecież dlatego, że każdy człowiek jest w gruncie rzeczy i na swój sposób ciekawy. Rufus Norris próbuje wszystko co najciekawsze z naszych bohaterów umiejętnie wydobyć i uwypuklić. Co prawda brakuje mu trochę czasu na głębsze ich scharakteryzowanie, ale też dzięki szybkiej i sprawnej realizacji dowiadujemy się o nich wystarczająco dużo, by polubić, zaprzyjaźnić się, lub znienawidzić.
Reżyser oszczędził przy tym głębszych rozkminek publice, ale też wcale to nie oznacza, że film jest lekki, prosty i niewymagający. Może i nie sieje strasznego spustoszenia w mózgownicy, ale przecież nie po to został powołany do życia. Broken od widza wymaga przede wszystkim większej wrażliwości. Głównym motorem napędowym filmu jest rodzina Archiego, w osobie rozwiedzionego ojca (kapitalny i chyba tez dawno przeze mnie niewidziany Tim Roth), jego dwójki dzieci Skunk i Jeda, polskiej studentki/opiekunki/sprzątaczki (jakież to typowe c’nie?) Kasi, oraz jej chłopaka-nauczyciela (Cillian Murphy). Żyją w typowo wyspiarskim stylu, na przedmieściach, w ceglanych, szeregowych domach sąsiadujących ze sobą po okręgu. Siłą rzeczy, przez jeden wspólny podjazd do posesji poznajemy ich sąsiadów wraz z ich światem i problemami, które niczym klocki domino, rzutują wzajemnie na wszystkich. Jedno zdarzenie napędza kolejne, nic nie dzieje się tu bez przyczyny, a ludzkie losy zależne są od podjętych naprędce decyzji, ale też i od przypadku na który wpływ nie mamy żadnego. Ot, życie w pigułce ukazane na przykładzie kilku rodzin sąsiadujących ze sobą.
Gdzieś między pierwszym pocałunkiem Skunk, a wielkim zawodem miłosnym Kasi rodzą się prawdziwe ludzkie dramaty. Giną ludzie, ktoś inny trafia do więzienia, do szpitala psychiatrycznego, czy też ociera się o niepowetowaną stratę i śmierć najbliższych. Niewiele trzeba, aby człowieka złamać i wyrzucić na śmietnik człowieczeństwa, by odechciało mu się żyć i w ogóle wszystkiego. Nie ważne, czy jesteś dorosły, nastoletni, zdrowy na umyśle, czy wręcz przeciwnie - życie jebie cię tak samo. Ale Norris na szczęście pozostawia także świetlistą furtkę, z której wali po oczach optymizm, miłość i normalność o jakiej wszyscy przecież marzymy. Tyle tylko, że zanim ją odnajdziemy w gąszczu zła i ciemności, trzeba się trochę nacierpieć oraz nalatać po różnych zakamarkach ludzkiej zawiłej psychiki, lęków i obaw. Ale po raz kolejny dowiadujemy się, że jednak warto szukać.
Świat widziany oczami jedenastoletniej i bardzo bystrej Skunk momentami trudno wyjaśnić, czasem też trudno za nim nadążyć przez dorosłych, ale to przecież nie powinno nikogo dziwić. Zwłaszcza tych, którzy oglądają telewizję i czytają gazety. Ja, odnoszę wrażenie, że nie nadążam za nim nawet kiedy muszę wyjść na chwilę do osiedlowego sklepu po bułki i piwo, a co dopiero analizując uczynki pieprzonych złodziei z Wiejskiej. W Broken podoba mi się głównie to, że obserwując oczami dziecka najbliższe otoczenie i małą społeczność, w bardzo namacalny sposób ukazana jest jego naiwność, zbytnia ufność do bliźnich, które kończą się niemal tragedią, oraz jego kompletna bezbronność wobec sił przez nich kompletnie nierozumianych. Dziecko (a właściwie to dzieci - jest ich tu więcej) w świecie dorosłych jako symbol ludzkich słabości, ale też tęsknot i pragnień. Pytają, analizują, wyciągają wnioski. Dzieci są najlepszym obserwatorem życia dorosłych. Oczywiście z racji wieku niedoskonali, często powielają błędy swoich rodziców, bo myślą, iż tak trzeba, ale przez to, że dysponują dziecięcą świeżością spojrzenia, nie są obciążone rządzącymi światem dorosłych stereotypami. Dzięki temu mogą zobaczyć i doświadczyć na własnej skórze o wiele więcej niż przeciętny dorosły, a my, z perspektywy kinowego fotela, znów możemy poczuć dawno utraconą woń dziecięcej ciekawości świata.
Fajne, mądre kino, pięknie utkane z codzienności i prozy życia. Bez wzniosłych i sztucznych naleciałości, lukru, pudru, przepychu oraz tabloidowej rzeczywistości, w dodatku przerywane zacną muzyką autorstwa Electric Wave Bureau. Klasa średnia, małe osiedle, kochane, ale tez i nieudane dzieci, przegrani rodzice, niespełnione miłości oraz niezrealizowane marzenia. Niby normalne rodziny jakie sąsiadują z nami przez ściany, lecz każda z nich staje każdego poranka przed ciągle i tym samym wyzwaniem - przeżyć kolejny dzień, w komplecie. Film doceniono zwłaszcza na wyspach. Tęgie głowy uznały go nawet najlepszym brytyjskim filmem roku 2012. I słusznie. Szkoda tylko, że do nas trafił tak późno, ale jako kraj leżący między Niemcami i Rosją, powinniśmy się bardziej cieszyć z tego, że nadal jeszcze przeklinamy po polsku. Jeśli ktoś jeszcze jakimś cudem nie widział, wiadomo - karny kutas.
5/6
IMDb: 7,2
Filmweb: 7,6
cieszę się, że się zebrałeś w sobie i znowu piszesz :) Też wczoraj trafiłam na kawałek Broken w HBO. Film robiący ogromne wrażenie.
OdpowiedzUsuńOglądałam jakiś czas temu w ramach nadrabiania zaległości. Bardzo dobry film i ciekawie napisany tekst!
OdpowiedzUsuń