reż. Wes Anderson, USA, 2012
94 min. Kino Świat
Polska premiera: 30.11.2012
Dramat, Komedia, Familijny
Do dziś. Wróć. Do wczoraj, moim ulubionym filmem o harcerzach były Czarne stopy. Koniec lat 80-tych to był całkiem piękny czas, gdyż sam wtedy romansowałem z pewnym hufcem, a wcześniej jeszcze z zuchami, tak więc dobrze mi się kojarzy. Niestety wielkiej kariery w harcerstwie nie zrobiłem, bo na przeszkodzie stanął mi powiew mody znad Sekwany wyrażany wtedy w rytmach disco od Fancy’ego (Flames of Love, czy jakoś tak). Mowa o Centralnej Składnicy Harcerskiej w Warszawie, w której to (dacie wiarę?) mieli czelność nie posiadać na stanie mundurka na moją wątłą, dość kościstą wówczas prezencję, a mój pierwszy w życiu obóz harcerski zbliżał się wielkimi krokami. Takie to czasy były wstrętne, że jak coś nie leżało na półce, to brało się co innego, bo zaraz i tego by zabrakło. Tak więc moja mama idąc tym tokiem socjalistycznego myślenia, zakupiła dla mnie inny kompletny mundurek, tyle że o dobre dwa numery za duży. No bo przecież jeszcze urosnę. Pewnie, że tak, ale obóz był już za tydzień. Mógłbym nie zdążyć przytyrać w barach, nawet będąc na mamusinym wikcie. I miałem rację. W tym obszernym uniformie wyglądałem tak pokracznie, że aż wstydziłem się stanąć przed lustrem, a co dopiero wyjść w nim do ludzi. Strzeliłem więc focha, na obóz nie pojechałem (oficjalna wersja - chory), kariery w harcerstwie więc nie było, tak samo jak nie zostałem piłkarzem (dwa największe zawody mojego młodocianego żywota). Potem zacząłem pić, przeklinać i gapić się na cycki, ale sentyment do harcerstwa pozostał.
Zwłaszcza dziś, gdy widzę młodzież ze skrzywieniem dwóch kręgosłupów (moralnego i tego z układu kostnego), którzy muszą zmagać się z komiczną nieumiejętnością schylania się po patyk w lesie na byle ognisko. Wtedy aż żal dupę ściska, że taki oto jegomość nie przeszedł za dzieciaka prawdziwej szkoły życia. Potem miałby tylko łatwiej w dorosłym życiu. Serio. Harcerstwo zawsze uczyło analitycznego myślenia, samodzielności, ale też i pracy w zespole, cwaniactwa oraz szacunku do kraju, jego historii i munduru żołnierza. Dziś pewnie też, choć pewnie już mniej, albo też inaczej. Wydaje mi się jednak, że aktualne pokolenie dzieciaków woli posiadać w swoim dorobku odznaki co najwyżej za przejście Tomb Raidera w godzinę, czy tam jakiejś innej gry, sorry, z dziesięć lat temu wypadłem już trochę z obiegu. Tyle, że wtedy też graliśmy na kompach. Godzinami napieprzało się w River Raid na Atari, a jednak jak była wycieczka z zastępem do lasu i gra w podchody, to każdy z nas wyczekiwał już tylko poranka. No ale czasy się zmieniają, dzieciaki mają inne priorytety. Ajfony, Ajpady, czy inne tam Quady. Zamiast obciachowego mundurka lepiej na ośce pokazać się w nowych Air Maxach. Harcerzyk kojarzy się z dziś pewnie z typowym lamusem i kujonkiem w okularkach. Taki lajf, cwaniaków z osiedla też trzeba zrozumieć. Kto zabrania im palić fajki i przeprowadza starszych przez ulicę, ten wróg. Wszyscy to wiedzą.
Jednak w niezwykle barwnym świecie Wesa Andersona "harcerz" brzmi dumnie. Tzn. skaut, ale pal licho nazewnictwo. Co to w ogóle za film ten Moonrise Kingdom? Weź no go człowieku jeden z drugim opisz w jakiś rozsądny sposób. No nie da się. To już z Holy Motors miałem mniejszy problem, mimo, że to abstrakcja tak wielka, jak mój wspomniany już przyduży mundurek harcerski. Co prawda na nowy film Andersona nie czekałem z jakimiś wielkimi wypiekami na twarzy, co zresztą widać po tym, że biorę się na niego już dobrych kilka miesięcy po premierze, to jednak ciekawość nie przeczę, była spora. Wszystko przez The Royal Tenenbaums sprzed circa 12 lat. To było moje pierwsze i jak dotąd jedyne zderzenie się z definicją kina made by Anderson. Pierwsze skojarzenie: Mix braci Coen z Kubrickiem. Z jednej strony irracjonalne, pełne abstrakcji kino oparte na błyskotliwym scenariuszu, z tekstami pełnymi zabawnych point i gagów, ale jednocześnie wystarczająco poważne i mądre by się nim rajcować na poważnych festiwalach. Z drugiej zaś strony, ta od razu rzucająca się w oczy dbałość o zachowanie symetrii i ładu, a także ta charakterystyczna pedantyczność w każdym głęboko przemyślanym kadrze, to wszystko na myśl przywodziło mi samego mistrza Kubricka. Tak właśnie zapamiętałem Wesa Andersona lata świetlne temu. A potem o nim zapomniałem.
Teraz, dzień po zderzeniu się z nim po raz drugi, moje dawne skojarzenia dość żwawo wygramoliły się spod ziemi, po czym ugruntowały i okopały swoje dawne pozycje. Z nowości, dołączył do nich kolor. Dużo oczojebnego, żywego i wyrazistego koloru. Reszta w zasadzie pozostała bez większych zmian, ale to akurat komplement. Właśnie. Kolor. Jest głównym i cichym bohaterem tej niezwykłej produkcji. Razem z pracą kamer tworzy prawdziwą orkiestrę filmowych achów i ochów, podobną do tej autorstwa Alexandre'a Desplat'a, właściciela muzyki w filmie, który z pomocą własnej batuty tworzy pewnego rodzaju klamrę, którą scala wszystkie te oryginalności oraz wizualne słodkości w piękną, soczystą całość. Aż chce się ją gryźć.
Film zrealizowany w tak oryginalny, nie dający się pomylić z niczym oraz nikim innym sposób mógłby być w zasadzie o czymś zupełnie nieinteresującym, np. o życiu kota państwa Gucwińskich. A i tak, dzięki ekspresji bijącej z taśmy filmowej, byłby, kto wie, być może nawet arcydziełem. Osobiście jestem wielkim miłośnikiem pedantyczności w warstwie technicznej i wszelkiego perfekcjonizmu w formie kształtowania się obrazu i w ogóle pracy kamery. Jeśli się tak nad tym głębiej zastanowić, to można nawet zaryzykować tezę, iż jest to obsesja. Tak właśnie, w dodatku chorobliwa. Gdy oglądam film, jakikolwiek, nawet do cna perfekcyjny, często przyłapuję własne niepoprawne myśli nad tym, że daną scenę krytykują w mym łbie i to bez pytania mnie o zgodę, bo np. dane ujęcie kamer jest według nich czerstwe i wmawiają mi, że zrobiłbym to lepiej. Pewnie mają rację. Ale też nie wstydzę się tego. W posiadaniu mam znacznie gorsze obsesje. Dlatego też Wes Anderson może robić sobie filmy i o kocie Gucwińskich, nawet o jego bobkach w kuwecie, a i tak z wielką przyjemnością sięgnę po każdy jego następny projekt. Właściwie, to mam teraz smaka na jego poprzednie, te przegapione. Tak, zdecydowanie. Powinienem wpierw uderzyć w odwrotnym kierunku.
Ta cała historia o harcerzykach, czy tam skautach, o tych młodocianych uciekinierach: Nielubianego w swoim obozie sieroty Sama i zbuntowanej nastolatki Suzy, oraz o lekko komicznej pogoni całej reszty za dwójką lovelasów jest w sumie właśnie takim kotem Gucwińskich. Niby nic ciekawego. Powiem więcej - banał. Jestem pewien, że gdyby taką historię nakręcił jakikolwiek inny hollywoodzki reżyser, zapewne skończyłoby się na spektakularnej wtopie i lizaniu ran przed producentów. Tyle, że Anderson może sobie na taki banał pozwolić. Jego nazwisko już mu na to pozwala. Właściwie to nawet nie wiele trzeba, by mało interesujący z początku pomysł na scenariusz przekuć w końcowy sukces. Wystarczyło nakręcić tego kota zupełnie po swojemu i z własnej pokracznej perspektywy, mając głęboko w poważaniu ogólnie przyjęte w kinie konwenanse, oraz obsadzić w rolach niezwykle jaskrawych bohaterów, aktorów z głośnymi, pierwszoligowymi nazwiskami.
Niby logiczne, ale kto o zdrowych zmysłach kazałby Edwardowi Nortonowi, albo Harvey'owi Keitelowi (Chryste, jak beznadziejnie brzmią ich nazwiska w tej odmianie) wskakiwać w pokraczne, krótkie szorty skauta? Przecież już nawet ja stojąc wtedy przed lustrem w tym o dwa numery za dużym mundurku harcerza wyglądałem lepiej od nich obu. Albo Bruce Willis w niezdarnym policyjnym uniformie w okularkach. Starego znajomego Andersona, Billa Murray'a akurat to nie dotyczy. On z taką samą gracją może zagrać nawet toster i gruszki na sośnie. Choć przykro mi się trochę robi widząc go jak szybko się biedak starzeje. A jeszcze jest przecież cała fioletowa pani Opieka Społeczna, znaczy się Tilda Swinton, oraz jak zwykle wspaniała Frances McDormand. Od samego czytania tych nazwisk uginają się kolana, a mimo to i tak nie grają one pierwszych skrzypiec. Te wręczono do rąk małolatom i dzieciakom, w ogromnej większości będących pierwszy raz na dużym ekranie. No więc grają. I to jeszcze jak. Słowem, cała produkcja stoi na głowie. Ale właśnie dzięki temu zabiegowi z Moonrise Kingdom wyszedł gigantyczny oryginał.
Nawet nie wiem dokładnie jak miałbym go teraz sklasyfikować. Niby bajka, ale chyba jakby bardziej dla dorosłych, acz to opowieść uniwersalna. Trochę humoru, śmiechu i nieinwazyjnej abstrakcji, w sam raz na niedzielny rosół z rodzinką. Ale jest tu też także sporo specjalnie nieskrywanej mądrości, takiej no wiecie, dla starszych. Mały Sam i Suzy, to w pewnym sensie odzwierciedlenie dusz nas samych, dorosłych, ciągle posiadających w sobie jakiś niedefiniowalny pierwiastek dziecka, które szuka dla siebie najlepszej piaskownicy. To także taka mała wędrówka po starych tęsknotach, tych szczeniackich, nadal gdzieś w nas tkwiących i ciągle nam doskwierających. Być może jest tu coś jeszcze, coś mądrego na co nie zwróciłem uwagi, ale też przyznam, iż nie szukałem zbyt dokładnie. Od samego początku byłem zahipnotyzowany warstwą techniczną, symetrią, kolorem oraz muzyką. Reszta była dla mnie mniej ważna.
Szalony to film, niezwykle oryginalny, godny nie tyle naszej uwagi, co i spektakularnego wyróżnienia. Myślę, że do trzech nominacji razy sztuka Panie Anderson. Tym razem może Ci się wreszcie uda zgarnąć tą najcenniejszą w świecie filmowym statuetkę, całą ze złotego kruszcu. Nie powiodło się w roku 2002, 2010, no to cholera wie, może jednak teraz. Wes Anderson dostał w tym roku tylko jedną nominację do Oscara, w dodatku mało prestiżową, no ale niech ją cholera jasna wygra, bo się obrazi i zwinie zabawki. Na moje oko zasłużył. Tak więc cóż. Czas na kończącą całość puentę. Bardzo mi przykro Czarne stopy. Niestety nie jesteście już moim ulubionym filmem o harcerzach, ale i tak chwała na wieki wam za to, że przez tyle lat utrzymywaliście się na szacownym piedestale. Szacuneczek, czy tam czuwaj. W Polsce nadal jesteście numero uno, ale świat właśnie was wyprzedził.
5/6
IMDb: 7,9
FIlmweb: 7,6
Tak. Dokładnie tak, i już.
OdpowiedzUsuńOj widać, że jesteśmy kompatybilni w wyborach filmowych. Oglądałam ten film z zachwytem i z ciągłym (pewnie nieco głupawym) uśmiechem na pysku. Urocze, słodkie, cudne! I te zdjęcia i kolory. Sweeet jak mawia Cartman:)
OdpowiedzUsuń