Holy Motors
reż. Leos Carax, FRA, GER 2012
110 min. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Polska premiera: 11.01.2013
Dramat, Surrealistyczny
Zwykle myśląc o swojej pracy, o tym codziennym i cyklicznym rytuale porannego wstawania, oraz oddalania się na niemal cały dzień od wszystkiego czego w danej chwili pragnę, odczuwam ból. Tak po prostu. Z pewnością nie jestem w tym odczuciu odosobniony, gdyż miażdżąca większość ludzkości nie pracuje przecież dla przyjemności i próżnego zabicia czasu. Pracujemy, by mieć za co żreć. Nieliczni próbują ubrać to w piękne słowa, dodają coś o zawodowych aspiracjach, chorobliwej ambicji, przyjemnej adrenalinie i pasji wspinania się po chybotliwych szczebelkach kariery, ale ja takich ludzi unikam. Zwłaszcza na polu towarzyskim. Jeśli ktoś twierdzi, że uwielbia swoją pracę oraz rajcuje go zapieprzanie w masce na twarzy dziesięć godzin dziennie w szkle korporacji, z dala od swoich prywatnych zainteresowań, przyjaciół, rodziny, to ja się go zwyczajnie boję. No wariat.
Oczywiście z własnej wygody generalizuję. Wiadomo, że znajdą się nieliczni szczęśliwcy, którzy w swoim zawodowym życiu robią to, co lubią najbardziej i sprawia im nieskrywaną satysfakcję, ale ilu ich mamy wśród znajomych na fejsie? Pięciu? Dwóch? Dlatego też uwielbiam stawianie sprawy jasno. Praca, to prymitywny sposób spędzania wolnego czasu. Praca, jednocześnie zabija w nas poczucie wolności i bezpowrotnie kradnie nam cenne godziny z życia, które moglibyśmy zainwestować w coś innego, gdybyśmy tylko otrzymali taką możliwość. Z drugiej zaś strony, praca uczy dyscypliny, pokory do życia, szacunku do pieniądza, oraz w jakiś pokraczny sposób, uszlachetnia. Szczęśliwi ci, którzy umieją w dzisiejszych czasach znaleźć złoty środek i wypracować sobie bezpieczną pozycję w tym całym pierdolniku, z odpowiednim dystansem do samych siebie i własnych codziennych obowiązków. Właściwie to nawet nie mamy wyboru. Innych scenariuszy nasza do cna zmechanizowana, bezduszna cywilizacja, stworzona przez nas i na nasze podobieństwo w celu ubezwłasnowolnienia jednostki ludzkiej, po prostu nie posiada w swojej ofercie.
Najgorsze w tym wszystkim jest to wieczne siebie oszukiwanie. „Mam zajebistą pracę, nieźle zarabiam, mam mniej więcej to czego od życia oczekuję, fajną dziewczynę, żonę, kochankę, dziecko, psa, średniej klasy samochód wzięty na raty i dwa pokoje z zasłonkami w kuchni w barwach franka szwajcarskiego. Jestem szczęśliwy”. PIERDOLENIE. Ludzie wmawiają sobie to wszystko i lubią wywyższać się nad innych tylko po to, by zatuszować przed samymi sobą tą smutną prawdę: „Właściwie to nic nie posiadam, żyję na kredyt, pracuję na innych, brakuje mi czasu na wszystko i pewnie też nikt mnie nie kocha”. Nie wiem. Być może przestałem już wierzyć w szczęście samo w sobie i już do reszty zgorzkniałem na stare lata, ale staram się żyć chwilą po prostu i zgodnie z wewnętrznym kodeksem moralnym oraz etycznym. Czyny, nie słowa. Duma, nie pieniądze. Spoglądanie w lustro nie sprawia mi trudności, przynajmniej jeszcze przez czas jakiś, ale kurewsko ciężko nad tym każdego dnia muszę pracować.
I nagle pojawia się Leos Carax, konkretniej to po trzynastu latach, jako podstarzałe już nieco dziecko francuskiej nowej fali, na którego dzieło - tak, dzieło, przed duże kurewskie D - Holy Motors, czekałem od wielu miesięcy, a po którego obejrzeniu, mam wrażenie, że wręcz całe lata. Zjawia się z samej ojczyzny, kolebki surrealizmu, który to przecież powstał, by walczyć ze wszystkimi konwencjami w sztuce narzucanymi odgórnie, koniecznie wciskanymi w określony nawias. Zrodzony został z tęsknoty za wolnością, aby boksować się z zasadami ograniczającymi nasze swobodne, twórcze myślenie i który mimo jego częściowo lewicowych naleciałości oraz ideologicznych tęsknot jakimi się prywatnie brzydzę - szanuję, oraz doszukuję się w nim, nie wiem, chyba jakiejś nadziei w tym zepsutym jak mój przeterminowany jogurt w lodówce świecie. Tylko coś tak bardzo absurdalnego i oderwanego od szarej otaczającej nas rzeczywistości może wyswobodzić nas z pragmatycznych masek zniewolonego i tylko pozornie uporządkowanego dnia codziennego. Zwłaszcza teraz, w czasach, kiedy obiegowa i powszechnie dostępna informacja przyjmuje pozy rodem ze skeczów bandy Monty Pythona, a zasady moralności wyznaczają nam ludzie wyprani z cnót wszelakich.
Problem w tym, że ludzi, którzy będą potrafili prawidłowo przetrawić wszystkie informacje zawarte w tym filmie chodzi po naszym łez padole raczej niewielu. Ja zapewne również, będąc tuż po pierwszej projekcji, nie jestem jeszcze w stanie dostrzec tych wszystkich metafor, oraz nawiązań do innych sztuk i konwencji filmowych, nie mniej jednak moja interpretacja Holy Motors zmierza, mam szczerą nadzieję, ku prawidłowym reakcjom. Po pierwsze, ku tęsknocie za magią kina spod znaku Felliniego i Bunuela jakiej w dzisiejszych produkcjach szukanie jest bezzasadne, a także w kierunku skrytych, lecz też nie aż tak znów bardzo głęboko, mądrości ludowych, które w dość ekstrawagancki sposób ośmieszają dzisiejszy styl życia oraz nasz bezduszny konsumpcjonizm. Jak twierdzi sam Leos Carax, z pomocą kontrolowanej iluzji, stworzył kino poetyckie, dzikie, ostentacyjne, które można interpretować na wiele różnych sposobów. Ja co prawda dostrzegam tylko jeden, główny, najbardziej istotny i żywotny pod kątem własnych tęsknot za światem idealnym, równolegle błąkającym się gdzieś w mojej potylicy, to jednak jestem szalenie otwarty na inne propozycje. Zamierzam więc chwytać się wszystkich tekstów odnoszących się do Holy Motors, które to mam nadzieję zaleją w najbliższych dniach cały, ten najbardziej wartościowy internet.
Za pośrednictwem swojego ulubionego aktora - postaci o stu twarzach, Denisa Lavanta, oraz dzięki najbardziej bezpośredniej ze sztuk, ograniczonej jedynie granicą własnej wyobraźni - niedorzecznego surrealizmu, szalony Francuz niemal siłą zdejmuje wszystkie bezpłciowe maski skrywające ludzkie twarze i pozostawia nas nagich w świetle onieśmielających jupiterów. Wszystko to dzieje się bez żadnych kompromisów oraz tym bardziej negocjacji. Uwielbiam tak śmiałe projekty. Nuży mnie już powielanie teoretycznie starych i sprawdzonych, ale przy tym często już wypalonych konwencji świata filmu, który zdaje się powoli zjadać własny ogon. Oczekuję czegoś szalonego w formie przekazu i trochę zapomnianego przez dzisiejszych twórców filmowych, a jednocześnie boleśnie prawdziwego, co potrafi potrząsnąć naszym nadymanym do granic możliwości ego. Jeśli ktoś boi się konfrontacji lepiej niech zawczasu odpuści, ale osobiście polecam zmierzyć się z tym wysublimowanym światem Caraxa, który mimo jego nonsensowności i abstrakcji w formie przekazu, jest do cna trafny i przy tym niezwykle przebiegły.
Pan Oscar (Lavant), a przynajmniej postać główna tej opowieści, którą poznajemy właśnie pod tym przydomkiem, rozpoczyna dzień jak wielu z nas, od porannego udania się do miejsca odosobnienia, czyli pracy, żegnając się ze swoimi dziećmi, z teczką pod pachą i z komórką w kieszeni. Jego biała limuzyna ze stajni Holy Motors (u nas raczej autobus komunikacji miejskiej) staje się na cały rozpoczynający się właśnie dzień miejscem, spod którego dachu będzie walczył o kolejne przetrwanie i utrzymanie się na powierzchni lustra życiodajnej tafli oceanu. Na tym jednak kończą się podobieństwa ze światem realnym. Pan Oscar to postać fikcyjna, żyjąca życiem innych ludzi, symbol i dosłowne zniewolenie naszych czasów, który niczym Corega Tabs, z siłą wodospadu uświadamia nam, jak niską pozycję w wojnie klas zajmujemy na tym świecie.
Dziewięć. Tyle zadań, czy też powołań stoi przed naszym bohaterem, które tylko w ciągu jednego dnia swojej pracy musi wykonać. I tu zaczyna się cała jazda, dosłownie i w przenośni. Śnieżnobiała limuzyna z kobietą za kierownicą, tajemniczą panią Celine (Edith Scob), podjeżdża pod wskazany paryski adres zaznaczony w osobnej i przypisanej do danego zadania teczce, by wyrzucić z siebie kolejną formę człekokształtną, symbolizującą nasze maski dnia codziennego jakie często musimy przyodziewać. Spójrzmy na nas samych... Wychodząc do pracy jesteśmy ubrani inaczej niż w czasie wolnym, swobodnym, prawdziwym. W ciągu dnia robimy także setki innych czynności niezgodnych z naszym wewnętrznym kodeksem. Niczym kolejna postać w którą wciela się Pan Oscar przebieramy się w nasze pokraczne alter ego nie dlatego, że tego chcemy, lecz, że musimy. A to, żeby zadowolić naszych przełożonych, żeby przypadkiem nie wyrzucili nas na zimny bruk, a to, żeby uszczęśliwić nasze rodziny, bliskich, czy też nas samych, potwornie wykrzywionych w swoim grymasie i zagubionych w świecie zdominowanym przez żądzę pieniądza. Każdego dnia udajemy kogoś innego, lub też inni nas do tego zmuszają. Zachowujemy się irracjonalnie, nielogicznie, zamieniamy się często w potwory, mimo że mamy przecież bogate i wrażliwe wnętrza. Krzywdzimy innych, mimo, że tak naprawdę nie mamy na to ochoty.
Każda z odegranych przez Oscara ról i misji, stanowi jakby oddzielną nowelę, pozornie nie mającą nic wspólnego z tą poprzednią i następująca zaraz po niej. Z niedorzecznością wypisaną na naszych twarzach obserwujemy kolejne wcielenie i charakteryzację jaką przyjmuje zaprawiona w bojach twarz naszego przewodnika po ludzkich koszmarach. Począwszy od roli bankiera, żebraczki, przez cybernetycznego wojownika-tancerza (scena miłosna mega), bezwzględnego dzikusa-bestię mieszkającego w kanałach (ukłon do japońskiej noweli własnego autorstwa sprzed 5 lat -Tokyo!), ojca dorastającej córki, muzyka, emigranta-mordercy, umierającego starca, na oddanym, lecz znużonym swoją rolą mężu kończąc. Dziewięć ról, które wpisują się w nasz ziemski casus istnienia, przeznaczenia i permanentnego zniewolenia.
W ciągu całego dnia pracy Pan Oscar zabija innych ludzi, sam zostaje zamordowany, w dodatku umiera na łożu śmierci, cierpi, tańczy, porywa piękną kobietę, zjada kwiaty, biega, stęka, wzdycha do wybranki swojego serca, tęskni, lecz każde z powierzonych mu przez Holy Motors zadań wykonuje w sposób zupełnie zautomatyzowany, bezduszny, zachowując jednak przy tym stu procentową skuteczność. W pewnym momencie tej irracjonalnej opowieści, zostaje zapytany przez tajemniczą postać w limuzynie, czy nie jest już przypadkiem zmęczony swoją codzienną pracą? W istocie, to pytanie jest kierowane do nas. Carax pyta się właśnie widza, czy nie mamy czasem kurwa dość tego ciągłego poniżania się i służalczości jakiej zmuszani jesteśmy poddawać się każdego dnia. Czy nie mamy ochoty przestać uganiać się za pierdołami, a zamiast tego po prostu stanąć, zwolnić i zacząć żyć własnym życiem. Oczywiście, że mamy, że chcemy, że pragniemy. Pan Oscar również zdaje się być zmęczony swą profesją. Widać to choćby w scenie, gdzie w momencie chwilowej dezercji i w czasie wolnym od służbowych zobowiązań, spotkawszy na szlaku inną białą limuzynę z tkwiącą w niej Evą Grace (Kylie Minouge - ależ ją czas posunął), pozwoliwszy sobie na chwilę wytchnienia i rozczulenia, zostaje boleśnie uświadomiony, że nie ma w jego świecie miejsca na miłosne uniesienia, sentymenty i odrobinę nie wpisanej do żadnej z teczek czułości. Nie ma nic. Są tylko sztywne bariery czasowe, kolejne zadania do wykonania i ciągłe udawanie kogoś innego niż jesteśmy nim w rzeczywistości. Właściwie to nawet nie wiadomo kim dokładnie jest Pan Oscar, która z jego ról jest prawdziwa, która fikcyjna, i czy w ogóle jest jeszcze człowiekiem, czy może już tylko jego nędznym wyobrażeniem.
Zaiste wspaniała produkcja. Carax zabawił się w żonglowanie sprawdzonymi już, zwłaszcza w kinie niemym konwencjami. Rozpoczął swoją opowieść od nawiązania do początków stworzenia kinematografu, od sekwencji z nagim, biegnącym mężczyzną autorstwa Eadwearda Muybridge'a. Jakby chciał nawiązać do samego początku, wzbudzić w widzu tęsknotę za innym filmowaniem otaczającej go rzeczywistości. Jednak zasiadająca w jego kinie publiczność patrzy się w ekran jak otumaniona. Niczego nie rozumie, nie zdradza żadnych emocji, dlaczego? Czemu tak się dziś dzieje? Takich smaczków jest tu cała masa. Warto wspomnieć o niezwykle subiektywnych nagrobkach cmentarza po którym hasa sobie nasza bestia porywająca swoją piękność (Eva Mendes), Pan Merde. Zamiast nazwisk, dat śmierci, widnieją tylko odwołania w stylu: „Odwiedź moją stronę internetową”. Zupełnie jakby świat przeniósł się dziś do cyberprzestrzeni, także będącej pewnego rodzaju synonimem masek jakie zakładamy każdego dnia. Bo tak bezpieczniej.
Holy Motors, to niezwykła, lecz nieco utopijna wędrówka po ludzkich tęsknotach, marzeniach i potrzebach dnia codziennego, która ukazana w nieco krzywym zwierciadle, uwypukla jej śmieszność i miałkość. Subiektywna wizja rzeczywistości, która rozbiera ludzkie pragnienia na czynniki pierwsze i boleśnie wpycha w nihilistyczną nicość. Leos Carax pokazuje świat pozbawiony nadziei, nie daje absolutnie żadnych rad, nie mówi też jak żyć, jego przesłanie jest raczej przerażające i smutne. W bardzo bolesny sposób uświadamia nam, jak bardzo jesteśmy w dzisiejszych czasach zniewoleni i jak łatwo dajemy się manipulować innym i w zasadzie, nic z tym nie możemy już począć. Mądre, twórcze, piękne. Czapki z głów. Przed państwem prawdziwe dzieło ocierające się o niekwestionowany artystyczny geniusz. Powiew świeżości znad Sekwany. Film, który bez wątpienia będzie pamiętany przez długie lata i który, kto wie, zapewne wytyczy nowe szlaki innym zafascynowanym nim twórcom, ale jest to także film, który... nie zasługuje na maksymalną ocenę, gdyż zbyt bardzo przypomina mi Dziewięć żywotów Tomasa Katza Bena Hopkinsa. I jest to chyba jedyny mój zarzut.
Tak więc, jutro poniedziałek. Kolejny tydzień pracy. Jak zwykle wstaniemy wcześnie rano, udamy się wszyscy do naszych białych limuzyn, założymy maski na twarze i... tak się będzie działo przez kolejne pięć dni, następne tygodnie, miesiące, lata, cholera jasna. Zbyt często musimy oddawać się czynnościom, na które wcale nie mamy ochoty. Cóż... Chyba rzeczywiście nie mamy wyboru.
5/6
IMDb: 7,2
Filmweb: 7,3
reż. Leos Carax, FRA, GER 2012
110 min. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Polska premiera: 11.01.2013
Dramat, Surrealistyczny
Zwykle myśląc o swojej pracy, o tym codziennym i cyklicznym rytuale porannego wstawania, oraz oddalania się na niemal cały dzień od wszystkiego czego w danej chwili pragnę, odczuwam ból. Tak po prostu. Z pewnością nie jestem w tym odczuciu odosobniony, gdyż miażdżąca większość ludzkości nie pracuje przecież dla przyjemności i próżnego zabicia czasu. Pracujemy, by mieć za co żreć. Nieliczni próbują ubrać to w piękne słowa, dodają coś o zawodowych aspiracjach, chorobliwej ambicji, przyjemnej adrenalinie i pasji wspinania się po chybotliwych szczebelkach kariery, ale ja takich ludzi unikam. Zwłaszcza na polu towarzyskim. Jeśli ktoś twierdzi, że uwielbia swoją pracę oraz rajcuje go zapieprzanie w masce na twarzy dziesięć godzin dziennie w szkle korporacji, z dala od swoich prywatnych zainteresowań, przyjaciół, rodziny, to ja się go zwyczajnie boję. No wariat.
Oczywiście z własnej wygody generalizuję. Wiadomo, że znajdą się nieliczni szczęśliwcy, którzy w swoim zawodowym życiu robią to, co lubią najbardziej i sprawia im nieskrywaną satysfakcję, ale ilu ich mamy wśród znajomych na fejsie? Pięciu? Dwóch? Dlatego też uwielbiam stawianie sprawy jasno. Praca, to prymitywny sposób spędzania wolnego czasu. Praca, jednocześnie zabija w nas poczucie wolności i bezpowrotnie kradnie nam cenne godziny z życia, które moglibyśmy zainwestować w coś innego, gdybyśmy tylko otrzymali taką możliwość. Z drugiej zaś strony, praca uczy dyscypliny, pokory do życia, szacunku do pieniądza, oraz w jakiś pokraczny sposób, uszlachetnia. Szczęśliwi ci, którzy umieją w dzisiejszych czasach znaleźć złoty środek i wypracować sobie bezpieczną pozycję w tym całym pierdolniku, z odpowiednim dystansem do samych siebie i własnych codziennych obowiązków. Właściwie to nawet nie mamy wyboru. Innych scenariuszy nasza do cna zmechanizowana, bezduszna cywilizacja, stworzona przez nas i na nasze podobieństwo w celu ubezwłasnowolnienia jednostki ludzkiej, po prostu nie posiada w swojej ofercie.
Najgorsze w tym wszystkim jest to wieczne siebie oszukiwanie. „Mam zajebistą pracę, nieźle zarabiam, mam mniej więcej to czego od życia oczekuję, fajną dziewczynę, żonę, kochankę, dziecko, psa, średniej klasy samochód wzięty na raty i dwa pokoje z zasłonkami w kuchni w barwach franka szwajcarskiego. Jestem szczęśliwy”. PIERDOLENIE. Ludzie wmawiają sobie to wszystko i lubią wywyższać się nad innych tylko po to, by zatuszować przed samymi sobą tą smutną prawdę: „Właściwie to nic nie posiadam, żyję na kredyt, pracuję na innych, brakuje mi czasu na wszystko i pewnie też nikt mnie nie kocha”. Nie wiem. Być może przestałem już wierzyć w szczęście samo w sobie i już do reszty zgorzkniałem na stare lata, ale staram się żyć chwilą po prostu i zgodnie z wewnętrznym kodeksem moralnym oraz etycznym. Czyny, nie słowa. Duma, nie pieniądze. Spoglądanie w lustro nie sprawia mi trudności, przynajmniej jeszcze przez czas jakiś, ale kurewsko ciężko nad tym każdego dnia muszę pracować.
I nagle pojawia się Leos Carax, konkretniej to po trzynastu latach, jako podstarzałe już nieco dziecko francuskiej nowej fali, na którego dzieło - tak, dzieło, przed duże kurewskie D - Holy Motors, czekałem od wielu miesięcy, a po którego obejrzeniu, mam wrażenie, że wręcz całe lata. Zjawia się z samej ojczyzny, kolebki surrealizmu, który to przecież powstał, by walczyć ze wszystkimi konwencjami w sztuce narzucanymi odgórnie, koniecznie wciskanymi w określony nawias. Zrodzony został z tęsknoty za wolnością, aby boksować się z zasadami ograniczającymi nasze swobodne, twórcze myślenie i który mimo jego częściowo lewicowych naleciałości oraz ideologicznych tęsknot jakimi się prywatnie brzydzę - szanuję, oraz doszukuję się w nim, nie wiem, chyba jakiejś nadziei w tym zepsutym jak mój przeterminowany jogurt w lodówce świecie. Tylko coś tak bardzo absurdalnego i oderwanego od szarej otaczającej nas rzeczywistości może wyswobodzić nas z pragmatycznych masek zniewolonego i tylko pozornie uporządkowanego dnia codziennego. Zwłaszcza teraz, w czasach, kiedy obiegowa i powszechnie dostępna informacja przyjmuje pozy rodem ze skeczów bandy Monty Pythona, a zasady moralności wyznaczają nam ludzie wyprani z cnót wszelakich.
Problem w tym, że ludzi, którzy będą potrafili prawidłowo przetrawić wszystkie informacje zawarte w tym filmie chodzi po naszym łez padole raczej niewielu. Ja zapewne również, będąc tuż po pierwszej projekcji, nie jestem jeszcze w stanie dostrzec tych wszystkich metafor, oraz nawiązań do innych sztuk i konwencji filmowych, nie mniej jednak moja interpretacja Holy Motors zmierza, mam szczerą nadzieję, ku prawidłowym reakcjom. Po pierwsze, ku tęsknocie za magią kina spod znaku Felliniego i Bunuela jakiej w dzisiejszych produkcjach szukanie jest bezzasadne, a także w kierunku skrytych, lecz też nie aż tak znów bardzo głęboko, mądrości ludowych, które w dość ekstrawagancki sposób ośmieszają dzisiejszy styl życia oraz nasz bezduszny konsumpcjonizm. Jak twierdzi sam Leos Carax, z pomocą kontrolowanej iluzji, stworzył kino poetyckie, dzikie, ostentacyjne, które można interpretować na wiele różnych sposobów. Ja co prawda dostrzegam tylko jeden, główny, najbardziej istotny i żywotny pod kątem własnych tęsknot za światem idealnym, równolegle błąkającym się gdzieś w mojej potylicy, to jednak jestem szalenie otwarty na inne propozycje. Zamierzam więc chwytać się wszystkich tekstów odnoszących się do Holy Motors, które to mam nadzieję zaleją w najbliższych dniach cały, ten najbardziej wartościowy internet.
Za pośrednictwem swojego ulubionego aktora - postaci o stu twarzach, Denisa Lavanta, oraz dzięki najbardziej bezpośredniej ze sztuk, ograniczonej jedynie granicą własnej wyobraźni - niedorzecznego surrealizmu, szalony Francuz niemal siłą zdejmuje wszystkie bezpłciowe maski skrywające ludzkie twarze i pozostawia nas nagich w świetle onieśmielających jupiterów. Wszystko to dzieje się bez żadnych kompromisów oraz tym bardziej negocjacji. Uwielbiam tak śmiałe projekty. Nuży mnie już powielanie teoretycznie starych i sprawdzonych, ale przy tym często już wypalonych konwencji świata filmu, który zdaje się powoli zjadać własny ogon. Oczekuję czegoś szalonego w formie przekazu i trochę zapomnianego przez dzisiejszych twórców filmowych, a jednocześnie boleśnie prawdziwego, co potrafi potrząsnąć naszym nadymanym do granic możliwości ego. Jeśli ktoś boi się konfrontacji lepiej niech zawczasu odpuści, ale osobiście polecam zmierzyć się z tym wysublimowanym światem Caraxa, który mimo jego nonsensowności i abstrakcji w formie przekazu, jest do cna trafny i przy tym niezwykle przebiegły.
Pan Oscar (Lavant), a przynajmniej postać główna tej opowieści, którą poznajemy właśnie pod tym przydomkiem, rozpoczyna dzień jak wielu z nas, od porannego udania się do miejsca odosobnienia, czyli pracy, żegnając się ze swoimi dziećmi, z teczką pod pachą i z komórką w kieszeni. Jego biała limuzyna ze stajni Holy Motors (u nas raczej autobus komunikacji miejskiej) staje się na cały rozpoczynający się właśnie dzień miejscem, spod którego dachu będzie walczył o kolejne przetrwanie i utrzymanie się na powierzchni lustra życiodajnej tafli oceanu. Na tym jednak kończą się podobieństwa ze światem realnym. Pan Oscar to postać fikcyjna, żyjąca życiem innych ludzi, symbol i dosłowne zniewolenie naszych czasów, który niczym Corega Tabs, z siłą wodospadu uświadamia nam, jak niską pozycję w wojnie klas zajmujemy na tym świecie.
Dziewięć. Tyle zadań, czy też powołań stoi przed naszym bohaterem, które tylko w ciągu jednego dnia swojej pracy musi wykonać. I tu zaczyna się cała jazda, dosłownie i w przenośni. Śnieżnobiała limuzyna z kobietą za kierownicą, tajemniczą panią Celine (Edith Scob), podjeżdża pod wskazany paryski adres zaznaczony w osobnej i przypisanej do danego zadania teczce, by wyrzucić z siebie kolejną formę człekokształtną, symbolizującą nasze maski dnia codziennego jakie często musimy przyodziewać. Spójrzmy na nas samych... Wychodząc do pracy jesteśmy ubrani inaczej niż w czasie wolnym, swobodnym, prawdziwym. W ciągu dnia robimy także setki innych czynności niezgodnych z naszym wewnętrznym kodeksem. Niczym kolejna postać w którą wciela się Pan Oscar przebieramy się w nasze pokraczne alter ego nie dlatego, że tego chcemy, lecz, że musimy. A to, żeby zadowolić naszych przełożonych, żeby przypadkiem nie wyrzucili nas na zimny bruk, a to, żeby uszczęśliwić nasze rodziny, bliskich, czy też nas samych, potwornie wykrzywionych w swoim grymasie i zagubionych w świecie zdominowanym przez żądzę pieniądza. Każdego dnia udajemy kogoś innego, lub też inni nas do tego zmuszają. Zachowujemy się irracjonalnie, nielogicznie, zamieniamy się często w potwory, mimo że mamy przecież bogate i wrażliwe wnętrza. Krzywdzimy innych, mimo, że tak naprawdę nie mamy na to ochoty.
Każda z odegranych przez Oscara ról i misji, stanowi jakby oddzielną nowelę, pozornie nie mającą nic wspólnego z tą poprzednią i następująca zaraz po niej. Z niedorzecznością wypisaną na naszych twarzach obserwujemy kolejne wcielenie i charakteryzację jaką przyjmuje zaprawiona w bojach twarz naszego przewodnika po ludzkich koszmarach. Począwszy od roli bankiera, żebraczki, przez cybernetycznego wojownika-tancerza (scena miłosna mega), bezwzględnego dzikusa-bestię mieszkającego w kanałach (ukłon do japońskiej noweli własnego autorstwa sprzed 5 lat -Tokyo!), ojca dorastającej córki, muzyka, emigranta-mordercy, umierającego starca, na oddanym, lecz znużonym swoją rolą mężu kończąc. Dziewięć ról, które wpisują się w nasz ziemski casus istnienia, przeznaczenia i permanentnego zniewolenia.
W ciągu całego dnia pracy Pan Oscar zabija innych ludzi, sam zostaje zamordowany, w dodatku umiera na łożu śmierci, cierpi, tańczy, porywa piękną kobietę, zjada kwiaty, biega, stęka, wzdycha do wybranki swojego serca, tęskni, lecz każde z powierzonych mu przez Holy Motors zadań wykonuje w sposób zupełnie zautomatyzowany, bezduszny, zachowując jednak przy tym stu procentową skuteczność. W pewnym momencie tej irracjonalnej opowieści, zostaje zapytany przez tajemniczą postać w limuzynie, czy nie jest już przypadkiem zmęczony swoją codzienną pracą? W istocie, to pytanie jest kierowane do nas. Carax pyta się właśnie widza, czy nie mamy czasem kurwa dość tego ciągłego poniżania się i służalczości jakiej zmuszani jesteśmy poddawać się każdego dnia. Czy nie mamy ochoty przestać uganiać się za pierdołami, a zamiast tego po prostu stanąć, zwolnić i zacząć żyć własnym życiem. Oczywiście, że mamy, że chcemy, że pragniemy. Pan Oscar również zdaje się być zmęczony swą profesją. Widać to choćby w scenie, gdzie w momencie chwilowej dezercji i w czasie wolnym od służbowych zobowiązań, spotkawszy na szlaku inną białą limuzynę z tkwiącą w niej Evą Grace (Kylie Minouge - ależ ją czas posunął), pozwoliwszy sobie na chwilę wytchnienia i rozczulenia, zostaje boleśnie uświadomiony, że nie ma w jego świecie miejsca na miłosne uniesienia, sentymenty i odrobinę nie wpisanej do żadnej z teczek czułości. Nie ma nic. Są tylko sztywne bariery czasowe, kolejne zadania do wykonania i ciągłe udawanie kogoś innego niż jesteśmy nim w rzeczywistości. Właściwie to nawet nie wiadomo kim dokładnie jest Pan Oscar, która z jego ról jest prawdziwa, która fikcyjna, i czy w ogóle jest jeszcze człowiekiem, czy może już tylko jego nędznym wyobrażeniem.
Zaiste wspaniała produkcja. Carax zabawił się w żonglowanie sprawdzonymi już, zwłaszcza w kinie niemym konwencjami. Rozpoczął swoją opowieść od nawiązania do początków stworzenia kinematografu, od sekwencji z nagim, biegnącym mężczyzną autorstwa Eadwearda Muybridge'a. Jakby chciał nawiązać do samego początku, wzbudzić w widzu tęsknotę za innym filmowaniem otaczającej go rzeczywistości. Jednak zasiadająca w jego kinie publiczność patrzy się w ekran jak otumaniona. Niczego nie rozumie, nie zdradza żadnych emocji, dlaczego? Czemu tak się dziś dzieje? Takich smaczków jest tu cała masa. Warto wspomnieć o niezwykle subiektywnych nagrobkach cmentarza po którym hasa sobie nasza bestia porywająca swoją piękność (Eva Mendes), Pan Merde. Zamiast nazwisk, dat śmierci, widnieją tylko odwołania w stylu: „Odwiedź moją stronę internetową”. Zupełnie jakby świat przeniósł się dziś do cyberprzestrzeni, także będącej pewnego rodzaju synonimem masek jakie zakładamy każdego dnia. Bo tak bezpieczniej.
Holy Motors, to niezwykła, lecz nieco utopijna wędrówka po ludzkich tęsknotach, marzeniach i potrzebach dnia codziennego, która ukazana w nieco krzywym zwierciadle, uwypukla jej śmieszność i miałkość. Subiektywna wizja rzeczywistości, która rozbiera ludzkie pragnienia na czynniki pierwsze i boleśnie wpycha w nihilistyczną nicość. Leos Carax pokazuje świat pozbawiony nadziei, nie daje absolutnie żadnych rad, nie mówi też jak żyć, jego przesłanie jest raczej przerażające i smutne. W bardzo bolesny sposób uświadamia nam, jak bardzo jesteśmy w dzisiejszych czasach zniewoleni i jak łatwo dajemy się manipulować innym i w zasadzie, nic z tym nie możemy już począć. Mądre, twórcze, piękne. Czapki z głów. Przed państwem prawdziwe dzieło ocierające się o niekwestionowany artystyczny geniusz. Powiew świeżości znad Sekwany. Film, który bez wątpienia będzie pamiętany przez długie lata i który, kto wie, zapewne wytyczy nowe szlaki innym zafascynowanym nim twórcom, ale jest to także film, który... nie zasługuje na maksymalną ocenę, gdyż zbyt bardzo przypomina mi Dziewięć żywotów Tomasa Katza Bena Hopkinsa. I jest to chyba jedyny mój zarzut.
Tak więc, jutro poniedziałek. Kolejny tydzień pracy. Jak zwykle wstaniemy wcześnie rano, udamy się wszyscy do naszych białych limuzyn, założymy maski na twarze i... tak się będzie działo przez kolejne pięć dni, następne tygodnie, miesiące, lata, cholera jasna. Zbyt często musimy oddawać się czynnościom, na które wcale nie mamy ochoty. Cóż... Chyba rzeczywiście nie mamy wyboru.
5/6
IMDb: 7,2
Filmweb: 7,3
W rubryce po prawej zwrot "w każdym bądź razie" razi po oczach ;)
OdpowiedzUsuńO, no proszę. Dotąd nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jest to zwrot niepoprawny i zastanawiałem się nawet, o co ci chodzi dobry człowieku :) Poczytałem, dowiedziałem się czegoś nowego, kładę się spać mądrzejszy. Podziękował.
OdpowiedzUsuńteż przeczytałem i muszę przyznać że będzie mi brakować tego nieszczęsnego "bądź" . Poczułem się jakby mi ktoś odjął pecorino ze spaghetti . Tak se tylko napisałem bo wpieprzam i tak parmezan :)
OdpowiedzUsuńart
Szalenie rozbudowana recenzja. Jeśli chodzi o sam film, nie wiem, czy lubię tego typu obrazy. Jak nie ma realizmu, ja odpadam.
OdpowiedzUsuńten film jest wspaniały! Dzięki za tak wyczerpującą reckę - dobrze się czytało :)
OdpowiedzUsuń" Jeśli ktoś twierdzi, że uwielbia swoją pracę oraz rajcuje go zapieprzanie w masce na twarzy dziesięć godzin dziennie w szkle korporacji, z dala od swoich prywatnych zainteresowań, przyjaciół, rodziny, to ja się go zwyczajnie boję. No wariat." - no nareszcie ktoś normalny :-) Ulżyło mi, bo myślałam, że w tym świecie jestem solo :-)
OdpowiedzUsuńA wracając do tematu, ja treści filmu nie kupuję, ale obraz tak :-)