niedziela, 6 stycznia 2013

Duch i ciało

Rust and Bone
reż. Jacques Audiard, FRA, BEL 2012
120 min. United International Pictures
Polska premiera: 8.02.2013
Melodramat



Miałem kiedyś taki sen. Cykliczny. No, powiedzmy, ze trzy razy przyśniło mi się mniej więcej to samo i to w dość krótkim okresie czasu. Nawet szukałem u Freuda jakiegoś sensownego uzasadnienia, a z internetowych senników dowiedziałem się, że niechybnie stracę bliskich przyjaciół (So SAD). W dużym uproszczeniu i wyciągnięciu z nich wszystkich wspólnego mianownika, chodziło o wypadek samochodowy. Żeby był większy bajer, pierdyknąłem w tym śnie w drzewo. Czołowo. Bo nie chciałem rozjeżdżać małych dzieci idących poboczem (ich twarze rozpoznałbym w realu na ulicy. Chyba). Czyli jakby nie było, po bohatersku. W jednym sennym przypadku nie przeżyłem i pałętałem się gdzieś pomiędzy życiem, a śmiercią. W drugim, zdarzenie wydawało mi się trochę jakby inne oraz mało wyraziste, natomiast w trzecim, uszedłem z życiem, ale kosztem amputacji nóg. Właśnie ta wersja zapadła mi w pamięci szczególnie i czasem o tym rozmyślam. Ja, bohater, na wózku inwalidzkim. Z całym tym ciężarem psychicznego upadku, z poczuciem bolesnej izolacji od świata zdrowego, twardo stąpającego na dwóch nogach, którego do końca nie zdążyłem przecież jeszcze posmakować, a z perspektywy wózka inwalidzkiego, już nigdy nie zdołam tego uczynić.

Dziwny sen, bo te przeważnie i na co dzień są u mnie nasiąknięte surrealizmem i abstrakcją tak wielką, że po przebudzeniu ogarnia mnie co najwyżej śmiech i niedowierzanie, lub też smutek w przypadku, kiedy śnią mi się piękne kobiety. Wtedy było jednak inaczej. Strach i przerażenie wybudzał mnie z tych snów w ich trakcie, przez co właśnie tak bardzo dokładnie je zapamiętałem. Mam nadzieję, że to nic nie znaczy i tych przyjaciół, których zresztą niewielu już mi pozostało, ostatecznie nie stracę, a szalone teorie Freuda nie postawią przy moim nazwisku stosownego krzyżyka.

Wstęp taki no, wiadomo, dość oczywiste nawiązanie do filmu o jakim chcę opowiedzieć, a konkretniej, to do dramatu jaki przeżyła w nim nieziemsko piękna i młoda dziewczyna (ach ta Marion Cotillard, bezapelacyjnie miłość tygodnia). Długo czekałem na nominowany do Złotej Palmy Rust and Bone. Zbyt dużo dobrego o nim słyszałem, by czekać jeszcze kolejne dwa miesiące (dopiero w lutym w kinach). Postanowiłem więc iść na skróty i już teraz wgłębić się w jego zachęcającą tkankę. I cholera jasna, chyba lepiej nowego roku zacząć nie mogłem. Ten w ogóle zapowiada się wprost przepysznie. Już teraz, świeżo po wytyczeniu rankingu za 2011, mam w głowie ułożoną pierwszą trójkę za 2012. Mógłbym to zrobić choćby i teraz, gdyż ciężko mi sobie wyobrazić, że ktoś może ich z tego podium przetrącić. Ale to przecież dopiero początek nowego roku, w którym jeszcze wiele premier przede mną i tyleż samo zaległości. Nikt jednak nie mówił, że będzie lekko…

Jacques Audiard, który poza jego wcześniejszym Prorokiem, wydawał mi się dotąd zupełnie obcy, jednym tylko filmem wskoczył raptem na piedestał moich filmowych oczekiwań oraz fascynacji. Kość i rdza, bo tak mniej więcej należy tłumaczyć tytuł na polski (ciekaw jestem jak wybrnie z tego dystrybutor), jest obrazem, który trafił mnie w czerep i przetrącił w nim trochę szarych komórek w sposób niezwykle wyjątkowy, bowiem do całej tej opowieści jeszcze w trakcie ekranowego trawienia, podchodziłem w sposób szczególnie osobisty. I nie chodzi mi tutaj o wspomniany na początku sen, który owszem, znajduje w historii Audiarda i Bidegaina (autorzy scenariusza) jakieś swoje być może podprogowe ujście, lecz tyczy się to bardziej rzeczy przyziemnych, naskórnie przeze mnie doświadczonych, dogłębnie przeżytych, do których co prawda nie lubię powracać, lecz przez pieprzony i chyba wrodzony sentymentalizm, ciągle muszę to czynić.


Jest to przede wszystkim fascynująca opowieść o zderzeniu się ze sobą dwóch obcych światów. Surowego, nieczułego, odrzuconego społecznie, żyjącego na marginesie życiowej tolerancji, lecz z uporem maniaka walczącego o przetrwanie każdego kolejnego dnia, reprezentowanego przez zagubioną postać szorstkiego mężczyzny - Alaina (Matthias Schoenaerts), oraz świata bardziej sterylnego, wrażliwego oraz ciepłego, pragnącego miłości i akceptacji, którego symbolizuje kobieta - Stéphanie (wspomniana Marion Cotillard). Ich światy z pozoru bardzo od siebie odległe i niekompatybilne w normalnych, codziennych warunkach, poprzez tragiczny wypadek kobiety, prywatnie treserki Orek, który wpycha ją siłą na wózek inwalidzki, doświadczają stopniowego i postępującego zbliżenia do siebie. Na naszych oczach dokonuje się sojusz ducha i ciała, siły i słabości, chęci życia i chęci permanentnego pozbycia się go. Jesteśmy świadkami narodzin niezwykłego małżeństwa kości i rdzy.

Film poraził mnie wściekłym piorunem, gdyż przypomniał mi po raz kolejny moje osobiste, bolesne traumy z lat minionych, doświadczonych na własnej skórze. Ucieleśnia w swej warstwie przekazu wszystko to, co zawarte jest w panicznym lęku przed utratą najważniejszych i najcenniejszych cnót, rzeczy, czy osób w naszym życiu. Problem w tym, że uświadamiamy sobie to zwykle dopiero w momencie, kiedy bezpowrotnie je tracimy. Zwykle przez głupotę, przez niedojrzałość emocjonalną, czy zwykłą naiwność. Mam tu na myśli bardziej ludzi, niż przedmioty i nie będę ściemniał, wiadomo, że chodzi mi o kobietę. Kość i rdza trafia do mnie właśnie dlatego, że potrafię bez większych problemów wpisać swoją realną wątłość sprzed kilku lat w postać egoistycznego Alaina, a bezpowrotnie straconą szansę na lepsze życie, w rolę Stéphanie. To nawet lekko komiczne, jak barwy rzeczywistego świata dopiero widzą się prawdziwie, kiedy zobaczysz je na filmie.

I nie chodzi tu o te nieszczęsne, świetnie amputowane przez grafików komputerowych nogi boskiej Marion, ani o mój bezkończynowy sen. To tylko symbol, narzędzie, które popchnęło dwójkę naszych niezwykle szczerych bohaterów do budowania wokół siebie rzeczy wspaniałych i znacznie potężniejszych niż przedtem, gdy było względnie normalnie. Myślę, że opowieść ta zyskuje tylu wielbicieli na całym świecie właśnie dlatego, że przypomina im wszystkim aktualne i przeżyte już wielokrotnie przez nas bolączki i usterki występujące w codziennych, międzyludzkich relacjach. Audiard pomaga nam je okiełznać, nazwać po imieniu i sprowokować choćby do próby zlikwidowania w życiu realnym dystansu dzielącego nas od rzeczy dla nas najważniejszych, lecz zwykle i na co dzień niedocenianych. Nie wiem, pewnie nie wszyscy tak to odbiorą, być może tylko nieliczni, ale ja właśnie chętnie się do nich zaliczę.


Film uczy pokory do życia, do nas samych, do rzeczy z pozoru błahych i często nic nie znaczących, zagłuszanych przez absurdy tego pędzącego na złamanie karku świata. Uczy nas jak szanować życie, ludzi nam życzliwych oraz oddanych, których zawsze powinniśmy doceniać i śpieszyć się kochać. Alain i Stéphanie nie pretendują do wyznaczania nowej definicji idealnej ekranowej pary. Nie są skopiowani i żywcem wycięci z tanich romansideł spod szyldu Harlquina, do których płaczą miliony kobiet pod słońcem. Nie ociekają tanim pudrem i lukrem kiczowatej pseudo romantyczności. Ich uczucie rodzi się w prawdziwych bólach, w fizycznym i mentalnym cierpieniu oraz w poczuciu odrzucenia i poniżenia. Jest brudne i szorstkie, ale za to szalenie autentyczne. Właśnie dzięki tej trudnej drodze prowadzącej przez strumień cuchnących szczyn jaką wspólnie, oraz w pojedynkę muszą pokonać, osiągają prawdziwe duchowe katharsis. Zdobywają całkowite odkupienie, nowe życie, które nigdy by ich nie zastało, gdyż dotąd rezydowali pod innymi adresami. Utrata nóg przez Marion, okazała się zbawieniem dla jej duszy, a wisząca na cienkim włosku utrata małego synka oraz najbliższej rodziny przez Alaina, stała się impulsem do dokonania rewizji swojego dotychczasowego życia pogrążonego w permanentnym duchowym nihilizmie. Każdy z nas widać musi czasem zapłacić wysoką cenę, lub po prostu otrzeć się o śmierć, by móc otrzymać od życia kolejny mandat na następną kadencję.

Wspaniała lekcja człowieczeństwa. Szalenie osobista, ckliwa i porażająca swoją dosłownością opowieść o chęci do życia, które nie jest ani kolorowe, ani sprawiedliwe i w którym wszystko musimy wywalczyć sobie sami. Rewelacyjny film. Nie spodziewałem się, że tak bardzo mną wstrząśnie, przeżuje i wypluje. Mija właśnie trzeci dzień od jego napisów końcowych i cholera jasna, nadal tkwi on we mnie gdzieś głęboko. Niezwykłe kreacje wspomnianej dwójki aktorskiej, zdjęcia, nieśpieszne tempo, kadry i muzyka, w końcu emocje, multum emocji, osobistych porównań i rozważań. Prawdziwa uczta nie tylko dla wrażliwego i wymagającego kinomana, co zwyczajnie, dla wrażliwego człowieka, cały czas szukającego swojego miejsca na ziemi, oraz tej jednej, jedynej szansy na lepsze jutro, na swoje duchowe spełnienie. Utrata nóg we śnie zyskała więc dzięki Audiard'owi nowego wymiaru i być może także znaczenia. Może moja zawiła podświadomość dawała mi w ten sposób do zrozumienia, że pora się otrząsnąć, zmienić coś w swoim życiu i przestać dawać się dalej trawić przez własną bolesną traumę z przeszłości?

Dokładnie 597 dni mija dziś od przyznania przeze mnie w tym miejscu ostatniej maksymalnej oceny za film. Był nim Biutiful Iñárritu. Wiele razy byłem bliski ofiarowania szóstki innym produkcjom, ale dopiero teraz, przy Rust and Bone poczułem z całą pewnością, że muszę to zrobić. Tak więc robię.

6/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,5



6 komentarzy:

  1. Bardzo mnie zaciekawiłeś, chociaż nie widziałam "Proroka" - ale Twoja ocena mówi wszystko :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się w 100%! Wspaniały film, sama noszę się z napisaniem czegoś o nim, ale trudno mi się zebrać.
    Cotillard wiadomo - niesamowita, Matthias Schoenaerts zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Scena w szpitalu - poruszająca.

    OdpowiedzUsuń
  3. Widziałam zwiastun do tego filmu i przyznaję,że mnie zaintrygował,nie tylko dlatego iż lubię grę aktorską Cotillard,ale ze względu na Matthiasa Schoenaertsa,którego widziałam w filmie "Głowa byka" (moja recenzja tutaj:
    http://www.film2me2you.blogspot.com/2012/10/gowa-byka.html )
    i przyznaję że przyciągnął moją uwagę swoim wewnętrznym spokojem.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytałam Twój świetny tekst i już wiem, że muszę to obejrzeć. Uwielbiam Cotillard.

    OdpowiedzUsuń
  5. Miałem Ci go kilka dni temu polecić , zasłużone 10/10 . Rundskop zresztą również zasłużył rok temu na pełną dychę .

    btw.
    Jak już się przemogłeś na Bad Guy to teraz kolej na Oasis ... przysięgam że nie będziesz żałował a po nim coś z Hindi - np. Udaan lub Barfi ale najpierw OASIS - no trzeba żeby wiochy nie było że najlepszy recenzent w kraju a nie widział . A z tych bliższych wam ziemianom zobacz "The Session" - docenisz tym bardziej gdy porównasz go z podobnym tematycznie "Guzaarish" i zapewne Silver Linings Playbook może jeszcze War Witch , A Royal Affair , Jane Eyere i sporo innych tylko jak ty chłopaku czas znajdziesz - jak już znajdziesz i docenisz napisz tylko jak bardzo Ci się spodobały - jeśli nie tak bardzo to skłam :)
    pozdr.
    arti

    OdpowiedzUsuń
  6. ...zapomniałem dodać , widziałem z nią ostatnio LOVE ME IF U DARE , Les petits mouchoirs (dobre) . Niestety Contagion słabiej , Midnight in Paris wiadomo a o Mrocznym r.. nie wspominam , jednym słowem dużo jej ostatnio , został mi jeszcze tylko La môme - ma coś w sobie kobita
    arti

    OdpowiedzUsuń