Biutiful
reż. Alejandro González Iñárritu, ESP, MEX, 2010
138 min. Vision Film
Polska premiera: Jeszcze nie czas
Trzy dni temu minął rok od światowej premiery w Cannes najnowszego filmu jednego z najzdolniejszych, a przy okazji także moich ulubionych reżyserów młodego pokolenia, jakim jest Alejandro Gonzáles Iñárritu. Jednak polski dystrybutor - Vision Film, nadal nie zdecydował się podać do publicznej wiadomości daty polskiej premiery. Osobiście obstawiam jesień co i tak jest kpiną z polskiego widza. Mimo, że tego zwykle nie robię, bo też jest to prawnie niedozwolone i publicznie piętnowane, to jednak odważę się zaapelować do wszystkich piewców jego twórczości, aby jednak nie dali wodzić się za nos i aby sami zapewnili sobie dostęp do kultury. Tak, kultury. Biutiful jest jej kwintesencją. Inteligentnym wyrazem emocji jakie kłębią się w każdym z nas. Jest nawet czymś więcej. To mistyczny obraz ocierający się o geniusz w formie i przesłaniu. Współczesna wizja dantejskiego świata, ludzkiego cierpienia oraz biblijnego odkupienia. Powiem wprost… Iñárritu stworzył film w którym się zwyczajnie i tak po szczeniacku zakochałem.
W związku z tak osobistym wyznaniem, ciężko będzie mi obiektywnie i na chłodno podejść racjonalnie do próby ocenienia filmu. Biutiful wywarł na mnie tak wielkie wrażenie, że po wczorajszej jego wieczornej projekcji nie mogłem spokojnie zasnąć. Czuję się trochę jakbym dostał obuchem w tył głowy. To wspaniałe uczucie bezsilności i świadomej emocjonalnej kapitulacji stawia mnie trochę w szachu, ale też rajcuje jak cholera. Dałem się rozłożyć El Negro na łopatki i bardzo się cieszę, że rzadko bo rzadko, ale jednak czasem trafiają się filmy, które potrafią mnie doszczętnie sponiewierać. O to w tym całym oglądaniu przecież chodzi, aby umieć znaleźć w tym co się lubi swoistą ascetyczną formę perfekcji. Aż chce się w tym miejscu napisać… trafił swój na swego.
Iñárritu już swoją dotychczasową tzw. trylogią (Amores Perros, 21 gramów i Babel) udowodnił, że potrafi w szczególny sposób zagłębić się w ludzkie dusze i wydobyć z nich skrywane głęboko przed całym światem uczucia. Że potrafi w niekonwencjonalny sposób opowiedzieć o zawiłościach otaczającego nas świata z punktu widzenia ludzi zwyczajnych. Jego perfekcyjny sposób dobierania aktorów oraz współpracowników budzi moje szczere uznanie. W Biutiful jak i we wszystkich jego dotychczasowych produkcjach, jednocześnie prawym, jak i lewym okiem jest operator Rodrigo Prieto, który odpowiada za wyjątkowo charakterystyczną pracę kamery. Szarpane, jakby niedbałe ujęcia wyłapują setki pozornie nieistotnych szczegółów. Krótkie kadry, niejednostajny leniwie pracujący zoom, umiejętne uchwycenie mimiki twarzy i ludzkiego cierpienia, intuicyjne zrozumienie zapędów reżysera, to wszystko Prieto opanował do perfekcji.
Ale też nawet najlepsze oko nie wychwyci tego co skrywa ludzki umysł. A ten u Iñárritu jest bez wątpienia wielki. Ciężko jest mi z marszu wychwycić puentę Biutiful, przelać na papier dziesiątki kłębiących się w mej głowie myśli. Ogrom symboli, nawiązań do Biblii, manifestację i degradację współczesnych ludzkich idei, kultu pieniądza, definiowanie na nowo zagadnień dotyczących życia, śmierci i miłości. Wszystko to w postaci wielobarwnych impresji zostało zawarte w tych długich stu trzydziestu ośmiu minutach filmu. Z ogromu przekazu można byłoby nakręcić co najmniej trzy bardzo mądre filmy i dobrze wychować tysiące młodych ludzi. Już sam zamysł i odwaga wplecenia w taśmę filmową tak istotnych dla człowieczeństwa, zupełnie przez ludzkość niedocenianych w obecnych czasach wartości, ociera się o najwyższych lotów sztukę filmową. Próba autokreacji biblijnego męczeństwa w dantejskich okolicznościach przyrody, wprost przygniata swoim ciężarem. Jego dosłowność w przekazie w istocie miażdży, ale też klasycznie prowokuje widza do czynnego zaangażowania się w to co ogląda.
Javier Bardem w roli Uxbala, a może Hioba, czy też Chrystusa XXI wieku, zmaga się z kwintesencją ludzkiego męczeństwa. Z rakiem prostaty, z ostatnimi miesiącami swojego życia, z dążeniem do zapewnienia przyszłości i materialnej stabilności swoim dzieciom. Z chorą psychicznie żoną, z chińczykami z którymi prowadzi interesy, z nielegalnymi emigrantami z Afryki, wszystko to dzieje się w multikulturowym bagnie, które znalazło swe ucieleśnienie w europejskiej współczesnej metropolii jaką jest, wydawać by się mogło, rajska i słoneczna Barcelona. Ale to miasto oczami Iñárritu nie ma nic wspólnego z kolorowymi zdjęciami widniejącymi na prospektach biur podróży. Ciągle budowany symbol tego miasta, bazylika La Sagrada Familia jest tylko monumentalnym tłem gdzieś w oddali, na którym toną w pierwszym planie w brudzie i zalewie emigrantów slumsy infernistycznej wizji Babilonu. Świetna zagrywka reżysera. Piękno jest tam w oddali, w zasięgu naszego wzroku i na wyciągnięcie ręki, ale jednocześnie tak bardzo daleko, zupełnie dla nas nieosiągalne. Póki co żyjemy tutaj, w asyście mrówek i robali na suficie, boksujemy się z życiem próbując zdobyć każdego dnia kawałek przyczółku nadziei na lepsze jutro.
Piękno według Iñárritu przybiera karykaturalne pozy. Wywraca jego definicję na lewą stronę o czym świadczy już sama interpretacja celowo przekręconego przez niego anglojęzycznego tytułu. To nie świat nas otaczający i luksusy dnia codziennego są piękne, tylko ludzkie relacje i interakcje. Piękno tkwi w rzeczach oraz czynach małych, tak bardzo przyziemnych. W ludziach pozbawionych złudzeń. Wychodzi na jaw gdy stajemy pod ścianą, gdy nie widać znikąd nadziei. Uxbal w chwili zbliżającego się sądu ostatecznego nabiera chęci do życia, do naprawienia krzywd popełnionych, do scalenia ze sobą rozsypanych w nieładzie życiowych dramatów i licznych niepowodzeń. Stara się odnaleźć szczęście i zaszczepić je innym. W to wszystko wtopiony jest wątek metafizyczny, wręcz spirytystyczny. Zagubione i zbłąkane ludzkie dusze z którymi ma zdolność rozmawiać Uxbal, dodają tej opowieści szczyptę magii i lęku przed próbą rozszyfrowania tajemnicy śmierci. Uxbal krąży między światami żywych i umarłych, za wszelką cenę chcąc pozostać na powierzchni życia. Jednak z każdym dniem zbliża się coraz bardziej do tego drugiego i nieuniknionego, do swojego dawno zmarłego ojca za którym podświadomie tęskni i którego postać stanowi symboliczną klamrę jako dopełnienie całości.
Wielowątkowość, oraz mnogość postaci buduje atmosferę nieładu, choć na swój sposób jest on bardzo uporządkowany. Tu każda postać wnosi do dyskusji coś ciekawego, coś co wpływa bezpośrednio na innych. Wszyscy są tu od siebie zależni, każdy dotknięty jest jakąś traumą, niepowodzeniem i zawodem. Wyznaje inną zasadę szczęścia i pomyślności, ale i tak, wszyscy jadą na tym samym koniu. Klasyczny efekt domina. Splot wydarzeń których nie da się już przez nikogo zatrzymać. Klocki są już dawno w ruchu. Nasze życie jest już z góry za nas zaplanowane i po prostu musimy je tylko sumiennie wypełnić.
Iñárritu w dość hedonistyczny sposób bawi się ludzkim męczeństwem. Niczym Bóg patrzący z góry wystawia na próbę swoje ziemskie owieczki. To już coś znacznie większego i poważniejszego niż kino. To próba okiełznania istoty człowieczeństwa i jego duchowości, z czym od tysięcy lat próbują zmierzyć się najwięksi filozofowie, uczeni i duchowi. To zdumiewające jak wszystko idealnie zgrało się w tym filmie. Z jaką lekkością i gracją przemycono tyle mądrości. Jak bardzo piękna może być brzydota, syf i zgnilizna tego świata. Ileż w tym wszystkim symboli, ukrytych podtekstów i myśli skrytych między słowami. To z pewnością jeden z tych filmów, którego oglądając po raz dziesiąty, dziesiąty raz odkryje się w nim coś nowego.
No i w końcu sam Bardem. Dotąd sądziłem, że tegoroczny Oscar za główną rolę męską dla Colina Firtha, to wynik dodawania sprawiedliwości i sumiennej pracowitości. Było to dla mnie zupełnie oczywiste, ale nie teraz. Rola Bardema, który organicznie i bardzo naturalnie wszedł w postać Uxbala, zupełnie jakby grał samego siebie, bije jąkającego się Firtha na każdym polu aktorskiego rzemiosła. Trochę szkoda, że film nie został doceniony na w zasadzie żadnym liczącym się festiwalu. Na siedemnaście nominacji, jedna nagroda... sam nie wiem, czy to przez niezrozumienie reżysera, zbyt duży stopień kontrowersyjności, ciężar gatunkowy? W sumie to i tak jest dla mnie mało istotne. Ja Iñárritu daję główną nagrodę od serca. Za zdefiniowanie na nowo piękna za pomocą bólu i lęku. Za zdjęcia. Za muzykę. Za klimat. Sześć na sześć. Tylko dwadzieścia kilka tytułów na ponad pół tysiąca miało dotąd zaszczyt być tak hojnie przeze mnie obdarowanych.
6/6
IMDb: 7,6
reż. Alejandro González Iñárritu, ESP, MEX, 2010
138 min. Vision Film
Polska premiera: Jeszcze nie czas
Trzy dni temu minął rok od światowej premiery w Cannes najnowszego filmu jednego z najzdolniejszych, a przy okazji także moich ulubionych reżyserów młodego pokolenia, jakim jest Alejandro Gonzáles Iñárritu. Jednak polski dystrybutor - Vision Film, nadal nie zdecydował się podać do publicznej wiadomości daty polskiej premiery. Osobiście obstawiam jesień co i tak jest kpiną z polskiego widza. Mimo, że tego zwykle nie robię, bo też jest to prawnie niedozwolone i publicznie piętnowane, to jednak odważę się zaapelować do wszystkich piewców jego twórczości, aby jednak nie dali wodzić się za nos i aby sami zapewnili sobie dostęp do kultury. Tak, kultury. Biutiful jest jej kwintesencją. Inteligentnym wyrazem emocji jakie kłębią się w każdym z nas. Jest nawet czymś więcej. To mistyczny obraz ocierający się o geniusz w formie i przesłaniu. Współczesna wizja dantejskiego świata, ludzkiego cierpienia oraz biblijnego odkupienia. Powiem wprost… Iñárritu stworzył film w którym się zwyczajnie i tak po szczeniacku zakochałem.
W związku z tak osobistym wyznaniem, ciężko będzie mi obiektywnie i na chłodno podejść racjonalnie do próby ocenienia filmu. Biutiful wywarł na mnie tak wielkie wrażenie, że po wczorajszej jego wieczornej projekcji nie mogłem spokojnie zasnąć. Czuję się trochę jakbym dostał obuchem w tył głowy. To wspaniałe uczucie bezsilności i świadomej emocjonalnej kapitulacji stawia mnie trochę w szachu, ale też rajcuje jak cholera. Dałem się rozłożyć El Negro na łopatki i bardzo się cieszę, że rzadko bo rzadko, ale jednak czasem trafiają się filmy, które potrafią mnie doszczętnie sponiewierać. O to w tym całym oglądaniu przecież chodzi, aby umieć znaleźć w tym co się lubi swoistą ascetyczną formę perfekcji. Aż chce się w tym miejscu napisać… trafił swój na swego.
Iñárritu już swoją dotychczasową tzw. trylogią (Amores Perros, 21 gramów i Babel) udowodnił, że potrafi w szczególny sposób zagłębić się w ludzkie dusze i wydobyć z nich skrywane głęboko przed całym światem uczucia. Że potrafi w niekonwencjonalny sposób opowiedzieć o zawiłościach otaczającego nas świata z punktu widzenia ludzi zwyczajnych. Jego perfekcyjny sposób dobierania aktorów oraz współpracowników budzi moje szczere uznanie. W Biutiful jak i we wszystkich jego dotychczasowych produkcjach, jednocześnie prawym, jak i lewym okiem jest operator Rodrigo Prieto, który odpowiada za wyjątkowo charakterystyczną pracę kamery. Szarpane, jakby niedbałe ujęcia wyłapują setki pozornie nieistotnych szczegółów. Krótkie kadry, niejednostajny leniwie pracujący zoom, umiejętne uchwycenie mimiki twarzy i ludzkiego cierpienia, intuicyjne zrozumienie zapędów reżysera, to wszystko Prieto opanował do perfekcji.
Ale też nawet najlepsze oko nie wychwyci tego co skrywa ludzki umysł. A ten u Iñárritu jest bez wątpienia wielki. Ciężko jest mi z marszu wychwycić puentę Biutiful, przelać na papier dziesiątki kłębiących się w mej głowie myśli. Ogrom symboli, nawiązań do Biblii, manifestację i degradację współczesnych ludzkich idei, kultu pieniądza, definiowanie na nowo zagadnień dotyczących życia, śmierci i miłości. Wszystko to w postaci wielobarwnych impresji zostało zawarte w tych długich stu trzydziestu ośmiu minutach filmu. Z ogromu przekazu można byłoby nakręcić co najmniej trzy bardzo mądre filmy i dobrze wychować tysiące młodych ludzi. Już sam zamysł i odwaga wplecenia w taśmę filmową tak istotnych dla człowieczeństwa, zupełnie przez ludzkość niedocenianych w obecnych czasach wartości, ociera się o najwyższych lotów sztukę filmową. Próba autokreacji biblijnego męczeństwa w dantejskich okolicznościach przyrody, wprost przygniata swoim ciężarem. Jego dosłowność w przekazie w istocie miażdży, ale też klasycznie prowokuje widza do czynnego zaangażowania się w to co ogląda.
Javier Bardem w roli Uxbala, a może Hioba, czy też Chrystusa XXI wieku, zmaga się z kwintesencją ludzkiego męczeństwa. Z rakiem prostaty, z ostatnimi miesiącami swojego życia, z dążeniem do zapewnienia przyszłości i materialnej stabilności swoim dzieciom. Z chorą psychicznie żoną, z chińczykami z którymi prowadzi interesy, z nielegalnymi emigrantami z Afryki, wszystko to dzieje się w multikulturowym bagnie, które znalazło swe ucieleśnienie w europejskiej współczesnej metropolii jaką jest, wydawać by się mogło, rajska i słoneczna Barcelona. Ale to miasto oczami Iñárritu nie ma nic wspólnego z kolorowymi zdjęciami widniejącymi na prospektach biur podróży. Ciągle budowany symbol tego miasta, bazylika La Sagrada Familia jest tylko monumentalnym tłem gdzieś w oddali, na którym toną w pierwszym planie w brudzie i zalewie emigrantów slumsy infernistycznej wizji Babilonu. Świetna zagrywka reżysera. Piękno jest tam w oddali, w zasięgu naszego wzroku i na wyciągnięcie ręki, ale jednocześnie tak bardzo daleko, zupełnie dla nas nieosiągalne. Póki co żyjemy tutaj, w asyście mrówek i robali na suficie, boksujemy się z życiem próbując zdobyć każdego dnia kawałek przyczółku nadziei na lepsze jutro.
Piękno według Iñárritu przybiera karykaturalne pozy. Wywraca jego definicję na lewą stronę o czym świadczy już sama interpretacja celowo przekręconego przez niego anglojęzycznego tytułu. To nie świat nas otaczający i luksusy dnia codziennego są piękne, tylko ludzkie relacje i interakcje. Piękno tkwi w rzeczach oraz czynach małych, tak bardzo przyziemnych. W ludziach pozbawionych złudzeń. Wychodzi na jaw gdy stajemy pod ścianą, gdy nie widać znikąd nadziei. Uxbal w chwili zbliżającego się sądu ostatecznego nabiera chęci do życia, do naprawienia krzywd popełnionych, do scalenia ze sobą rozsypanych w nieładzie życiowych dramatów i licznych niepowodzeń. Stara się odnaleźć szczęście i zaszczepić je innym. W to wszystko wtopiony jest wątek metafizyczny, wręcz spirytystyczny. Zagubione i zbłąkane ludzkie dusze z którymi ma zdolność rozmawiać Uxbal, dodają tej opowieści szczyptę magii i lęku przed próbą rozszyfrowania tajemnicy śmierci. Uxbal krąży między światami żywych i umarłych, za wszelką cenę chcąc pozostać na powierzchni życia. Jednak z każdym dniem zbliża się coraz bardziej do tego drugiego i nieuniknionego, do swojego dawno zmarłego ojca za którym podświadomie tęskni i którego postać stanowi symboliczną klamrę jako dopełnienie całości.
Wielowątkowość, oraz mnogość postaci buduje atmosferę nieładu, choć na swój sposób jest on bardzo uporządkowany. Tu każda postać wnosi do dyskusji coś ciekawego, coś co wpływa bezpośrednio na innych. Wszyscy są tu od siebie zależni, każdy dotknięty jest jakąś traumą, niepowodzeniem i zawodem. Wyznaje inną zasadę szczęścia i pomyślności, ale i tak, wszyscy jadą na tym samym koniu. Klasyczny efekt domina. Splot wydarzeń których nie da się już przez nikogo zatrzymać. Klocki są już dawno w ruchu. Nasze życie jest już z góry za nas zaplanowane i po prostu musimy je tylko sumiennie wypełnić.
Iñárritu w dość hedonistyczny sposób bawi się ludzkim męczeństwem. Niczym Bóg patrzący z góry wystawia na próbę swoje ziemskie owieczki. To już coś znacznie większego i poważniejszego niż kino. To próba okiełznania istoty człowieczeństwa i jego duchowości, z czym od tysięcy lat próbują zmierzyć się najwięksi filozofowie, uczeni i duchowi. To zdumiewające jak wszystko idealnie zgrało się w tym filmie. Z jaką lekkością i gracją przemycono tyle mądrości. Jak bardzo piękna może być brzydota, syf i zgnilizna tego świata. Ileż w tym wszystkim symboli, ukrytych podtekstów i myśli skrytych między słowami. To z pewnością jeden z tych filmów, którego oglądając po raz dziesiąty, dziesiąty raz odkryje się w nim coś nowego.
No i w końcu sam Bardem. Dotąd sądziłem, że tegoroczny Oscar za główną rolę męską dla Colina Firtha, to wynik dodawania sprawiedliwości i sumiennej pracowitości. Było to dla mnie zupełnie oczywiste, ale nie teraz. Rola Bardema, który organicznie i bardzo naturalnie wszedł w postać Uxbala, zupełnie jakby grał samego siebie, bije jąkającego się Firtha na każdym polu aktorskiego rzemiosła. Trochę szkoda, że film nie został doceniony na w zasadzie żadnym liczącym się festiwalu. Na siedemnaście nominacji, jedna nagroda... sam nie wiem, czy to przez niezrozumienie reżysera, zbyt duży stopień kontrowersyjności, ciężar gatunkowy? W sumie to i tak jest dla mnie mało istotne. Ja Iñárritu daję główną nagrodę od serca. Za zdefiniowanie na nowo piękna za pomocą bólu i lęku. Za zdjęcia. Za muzykę. Za klimat. Sześć na sześć. Tylko dwadzieścia kilka tytułów na ponad pół tysiąca miało dotąd zaszczyt być tak hojnie przeze mnie obdarowanych.
6/6
Filmweb: 7,8
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz