reż. Jonathan Hensleigh, USA, 2011
106 min.
Polska premiera: Może za rok ;)
Dzisiejsze kino gangsterskie już nie cieszy jak kiedyś. Nie wiem, może po prostu za bardzo siedzę okopany w przeszłości. Opatrzyły mi się charakterystyczne twarze sycylijskich zakapiorów, wydawać by się mogło, wiecznie młodych De Niro, Al Pacino i spółki. Z prezydencką nostalgią spoglądam na najgłośniejsze tytuły kina gangsterskiego, na złote lata z przed dwóch, trzech, czy nawet czterech dekad (o klasyce klasyki z lat 30-tych, czy 40-tych nawet nie pomnę). Na dzieła Scorsese, de Palmy, czy Coppoli. Jednym tchem potrafię wymienić dziesięć najlepszych w mej ocenie tytułów gangsterskiego rzemiosła, lecz na próżno szukać wśród nich choć jednej wartej odnotowania całkiem współczesnej produkcji. Kryzys gangsterki, czy klapki na oczach?
Ostatnim udanym filmem klasyka gatunku jaki pamiętam, był chyba Donnie Brasco z 1997 roku, choć przyznaję, mogło mi coś umknąć po drodze. Era nowego millenium aż po dziś dzień, poza kilkoma marnymi wyjątkami, ani nie przyniosła niczego odkrywczego, ani też choćby umiarkowanie satysfakcjonującego. A i te najgłośniejsze wyjątki, jak np. Infiltracja (choć to tylko remake), czy American Gangster, na tle Ojca Chrzestnego, czy Prawa Bronxu, to takie tam sensacyjno-wybuchowe popierdółki. Dobre do obejrzenia raz w kinie, potem drugi raz na święta w wersji z reklamami w TV do karpia, ale to nie ta ranga, nie ten styl, nikt nie będzie tęsknił za nimi i darzył sympatią głównych bohaterów za lat dziesięć czy piętnaście. I to wszystko? Dwa, trzy, do pięciu względnie przyzwoitych tytułów w jakieś trzynaście lat?
Oczywiście. Latka lecą, Marlonowi Brando już się zeszło niestety, De Niro potwornie osiwiał i zezgredział, trudno też móc wyobrazić sobie detronizację klasyki nad klasykami, trylogii Ojca Chrzestnego. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że w historii kina nigdy już nie powstanie produkcja, choćby ośmielająca się rzucić jej uczciwe wyzwanie. I ja to wiem. Ale też wcale tego od nikogo nie oczekuję. Tak samo jak nie chcę, aby ktoś przebił Odyseję Kosmiczną Kubricka, czy Taksówkarza Scorsese. Są świętości których się nie tyka, gwiazdy po które nie sięga. Ale kino gangsterskie to nie tylko kodeks moralny rodziny Corleone. To nie tylko żywot Carlita. To pewnego rodzaju specyficzne podejście do widza i innego rodzaju spojrzenie na zbrodnię. Przedstawienie i opisanie świata przestępczego w taki sposób, aby widz go polubił. Aby zaprzyjaźnił się z czarnym charakterem rozwalającym łby swoich oponentów i aby z dumą wspominał go przez lata. W końcu gangster to też człowiek. Też ma rodzinę, kochającą żonę (no dobra, z tym bywało różnie) i gromadkę dzieci. Zupełnie jak Kowalski spod trójki.
Niegdyś przeróżne światowe organizacje dostrzegały niebezpieczeństwo demoralizującego wpływu tegoż gatunku na społeczeństwo. Próbowano gangstera zdematerializować, zdjąć z niego brzemię kultu. Często w kinie gangsterskim, główni bohaterowie po błyskotliwej i krwawej drodze na szczyty swej sławy, ginęli okrutnie z rąk moralnej sprawiedliwości. Jakby chciano na całym świecie ostrzec potencjalnego fana bezprawia: Nie idźcie tą drogą, bo skończycie jak oni. Macki prawa, bądź konkurencji prędzej czy później i tak was dopadną. Fani i wyznawcy ripostowali: Żyj szybko, umieraj młodo i z dumą zawieszali nad łóżkiem plakat z Tony'm Montana.
Mimo, że przez lata kino gangsterskie ciągle ewoluowało, pewien schemat i charakterystyka bohatera-gangstera w potocznym jego odbiorze, bardzo się wykrystalizowała. To oczywiście bardzo silny, chorobliwie ambitny charakter. Bezwzględny, ale z moralnym kodeksem i honorem ponad wszystko. Gangsterzy zdawali się być w oczach widzów przedstawicielami jednostki buntu wobec systemu i ładu demokratycznego, który przecież tak samo kradnie i jest bezwzględny. Gangster jeśli już zabija, to kogoś, na kim już dawno Bóg postawił krzyżyk. Na takie moralne usprawiedliwianie przemocy największy wpływ miała epopeja filmów sprzedających schemat działania włoskich klanów mafijnych w wydaniu amerykańskim. Zgadzam się, że mocno zakrzywiły one rzeczywistość i wywindowały gangsterów na najwyższe szczeble klasowej drabinki. Wystarczy jednak spojrzeć na włoską Gommorę, czy liczne rosyjskie i łacińskie produkcje o gangsterskiej nutce, by wiedzieć, że świat przestępczy w rzeczywistości jest o wiele bardziej zawiły i mniej kolorowy. No ale życie to nie film ;)
Tak więc nawiązując w końcu do meritum, z dużą rezerwą i tęsknotą podchodzę do współczesnych gangsterskich produkcji. Nie inaczej było z Kill the Irishman Jonathana Hensleigha. Postanowiłem jednak sięgnąć po ten tytuł, bo po pierwsze mam słabość do fabularnych biografii. Zupełnie inaczej ogląda się filmy ze świadomością, że dana historia oparta jest na faktach. A po drugie, to tak po prawdzie, rzuciłem na niego okiem z braku laku. Jakiś pieprzony kryzys twórczy mnie nawiedził, mało ostatnio oglądam, dużo zamętu w mej głowie z którego nic konkretnego nie wynika. No ale może mi przejdzie. Alkohol w każdym bądź razie nie pomaga. Przynajmniej na razie.
Tytułowy Irlandczyk, to Danny Green, który w latach siedemdziesiątych miał czelność postawić się włoskiej mafii z przedstawicielstwem handlowym w Cleveland. I to jest największy i chyba jedyny plus tej produkcji. Magiczne lata 70-te. Ciuchy, muzyka, samochody, klimat gangsterski jak się patrzy. Miłe dla oka wredne facjaty w rolach głównych. Christopher Walken nadal w formie, choć przypomina już dziadka brontozaura. Lekko spasły ex-Święty, tzn. Val Kilmer, całkiem przyzwoicie w roli uczciwego gliny. Do tego włoskie gęby znane z innych filmów tego gatunku. Paul Sordino, Mike Starr, a nawet Robert Davi. Samego Irishmana zagrał prawdziwy irol z krwi i kości, Ray Stevenson i należy mu oddać mały szacuneczek za umiejętne wczucie się w rolę swojego krajana. Ale tylko mały, bo do dużego mu wiele zabrakło.
Niestety (a raczej stety) Hensleigh, to nie Coppola, czy Scorsese. Żółtodzioby nie powinny brać się za tematy, które finalnie i tak ich przerosną. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, nie potrafił on wydobyć z głównych postaci nawet ułamka tego, co wielcy mistrzowie gatunku wymienieni powyżej. Do tego zamiast iść własną ścieżką, starał się naśladować wielkich tego gatunku. Film ogląda się w sumie lekko i przyjemnie, od strony technicznej wszystko gra, jest płynnie i całkiem nieźle zagrane, ale do diaska, nie ma tych gangsterskich emocji. Nie ma tej iskry jaka powinna zmaterializować się pomiędzy widzem, a choćby Greenem. Ja wcale go jakoś specjalnie nie polubiłem. Nie poznałem i nie okiełznałem. Przeleciał przez ten ekran jak meteor. Tak jak i wszyscy pozostali. Kilka kwestii, parę scen i koniec, lecimy z następnym. Reżyser niby starał się ukazać namiastkę jego życia od kuchni, jego problemy rodzinne, zupełnie przyziemne dramaty, trochę przyscorsesował i scoppolował, ale wszystko jakby po łebkach i bez zagłębiania się w temat. Niczym czytanie gazety tylko po nagłówkach, punkt po punkcie wyrecytował najważniejsze fragmenty jego życia, dodał kilka eksplozji i starych archiwalnych wstawek telewizyjnych dla podniesienia rangi autentyczności (to akurat bardzo dobry myk), ale jak dla mnie, to trochę za mało niestety.
Kryzys gangsterki nadal więc trwa. Leci już czternasty rok i końca tego upadku nie widać. Co pewien czas ktoś próbuje podnieść się na chwilę na kolana, by z nich zaatakować wyprostowaną pozycję człekokształtną, ale praktycznie zawsze kończy się to na bólach i łamaniu kości. Irishmana obejrzeć rzecz jasna można i nawet do tego namawiam. To nie jest zły film. Nawet można dać się raz czy dwa nabrać i uwierzyć, że jednak może być to gangsterska pierwsza liga. Ale to tylko chwilowy eufemizm który szybko mija. Rzecz jasna nie uważam siebie za wyrocznię w dziedzinie oceniania filmów jakichkolwiek. Być może moje wyobrażenie na temat gangsterskich produkcji jest mocno spaczone i wykolejone przez lata sieczki jakiej wszyscy poddani byliśmy przez filmowe studia z Hollywood. Być może świadomie przekreślam wszystko co nowe, bo wolę stare i sprawdzone, bo bardziej cenię sobie grymas Roberta De Niro od uśmiechu Leonarda DiCaprio. A być może też, cholera jasna, to rzeczywiście jest słaby film. Nie wiem. Oceńcie sami.
3/6
IMDb: 7,1
Filmweb: 7,4
I dobrze! bo świat się zmienia więc i mafia się zmienia (dziś trudniej jest być rasowym mafiozem), po za tym w dzisiejszych czasach gangsterka już tak nie fascynuje widzów. Ludzie dziś bardziej podziwiają nie złodziei a ludzi którzy coś osiągnęli uczciwą ciężką pracą. I dobrze!
OdpowiedzUsuńCenię zarówno Ojca Chrzestnego (najbardziej II), czy też Kasyno, ale Kill the irishman także zrobił na mnie spore wrażenie. Zdaje się, że jest po prostu bardziej przystosowany do współczesnego widza. Nikt tu nie skupia się na relacjach, emocjach, ale akcji. Są fajne ujęcia, które mnie urzekły, ale całokształt naprawdę nie jest zły - 4,5/6
OdpowiedzUsuńKolego z góry, ja bynajmniej nie zauważyłem kultu człowieka pracującego.