niedziela, 28 października 2012

28'WFF - Po raz ostatni, obiecuję


Mija właśnie tydzień od zakończenia festiwalu, nagrody rozdano, wszystko na ich temat napisano, branżowe numery zamknięte, gumy do żucia odklejone z foteli kinowych, goście porozjeżdżali się do domów... a ja dalej jestem w głębokiej dupie z opisami tego co widziałem i co warto byłoby ubrać choć w kilka zdań. Jakbym miał się tak trzymać kurczowo swoich zasad i każdy z pozostałych mi jeszcze filmów rozebrać na czynniki pierwsze, tak jak czynię to czasem swoim wzrokiem z co poniektórymi współpasażerkami w mojej codziennej porannej wędrówce do pracy (wiem, świnia ze mnie, ale szczera), to skończyłbym z nimi pewnie jakoś w połowie grudnia. Z filmami znaczy. Choć, jakby tak wyjrzeć teraz za okno, to nie tylko grudzień już do nas zawitał, ale i północną Norwegię do nas sobie bezczel za rękę przyprowadził. Wszystko to pewnie w imię sojuszu na rzecz ocieplania się klimatu na świecie którym tak bardzo nas straszą każdego roku, a ja wtedy zawsze zachodzę w głowę, co oni pieprzą do jasnej Anielki i oczywiście jak przystało na przykładnego drogowca, jak zwykle daję się tej zimie zaskoczyć mimo, że ta już ponoć roztapia suszarką lodowce na dalekiej północy i wywiesza białe flagi. Tzn nie wiem. Na Discovery mówili.

No nic. W Warszawie zatem z jesieni nic już się nie ostało, choć dałbym sobie rękę uciąć, że jeszcze tydzień temu tarzałem się w morzu złotych liści. Jesieni, tej filmowej, również w stolicy już nie ma, acz w Lunie grają teraz ponoć festiwal kina białoruskiego, ale to raczej żaden rarytas. W całej POlsce obecnie Białoruś, mocne kino w każdym wydaniu newswów, w tv i gazecie, a pokazy specjalne odbywają się na Wiejskiej. Mało tego. Jak zapłacisz coś ekstra, to możesz załapać się na prywatny seans o szóstej rano we własnym domu.

U mnie jednak nadal jeszcze złota polska i warszawska jesień panuje. Dziś jednak z bólem serca i ja z nią kończę, ale za to na bogato. Sześć filmów w jednym poście. Jeszcze tego tutaj nie grali. Tak po prawdzie robię to bardziej z lenistwa i klasycznego niechciejstwa do szerszego i przesadnego rozpisywania się o każdym tytule, które to przeważnie popełniam. Jeśli ktoś to w ogóle zawsze czyta od A do Z, to z tego też miejsca pragnę powiedzieć, że szczerze podziwiam, oraz szacun dozgonny wam daję i jeszcze, że zazdroszczę posiadania tyle wolnego czasu. Z drugiej zaś strony trochę także współczuję, że nie sięgacie jednak po coś ambitniejszego i pewnie też mądrzejszego, no ale skoro już tu jesteście - to klawo. Bo ja akuratnie tego czasu właśnie trochę o dziwo teraz trochę znalazłem, acz to bardziej dzięki temu białemu gównie padającemu aktualnie w poziomie. Zwyczajnie dupy ruszyć mi się nie chce teraz na ten październikowy grudzień szalejący za oknem. Dlatego korzystam z okazji i w cieple domowym nadrabiam zaległości. 



Sesje
reż. Ben Lewin, USA, 2012
98 min. Komedia, Dramat, Biograficzny
Polska premiera: 18.01.2013



To film z miejsca dziesiątego w rankingu publiczności. W ogóle to miałem w tym roku nosa aż w połowie skutecznego w doborze repertuaru. Można by wręcz powiedzieć, że jedno nozdrze mam w 100% sprawne, co w moim wieku powinno napawać mnie optymizmem. 5 z 10 filmów najwyżej ocenionych przez publikę (a jest to dla mnie znacznie cenniejsze wyróżnienie niż te przydzielane przez ą i ę jury) trafiłem i obejrzałem, co nie było u mnie ostatnio regułą. Tzn nie. Wróć. Cztery. Jeden tytuł mi wypadł z powodu sił wyższych, ale gdyby nie one, obejrzałbym na pewno, bilet miałem. Może to tylko fart, a może też publika WFF stała się bardziej wysmakowana? Tak. Wysmakowana. To brzmi zdecydowanie dostojniej. Wysmakowany gust, prawie tak dobry jak mój :)

No więc Sesje. Film nagrodzony na tegorocznym Sundance, zarówno przez jury jak i publiczność, to typowy reprezentant amerykańskiego kina niezależnego. Obsada jednak została ściągnięta z samych szczytów Hollywood. To miłe, że pierwsza liga aktorów lubi czasem zrobić coś wielkiego za nieco mniejsze pieniądze. Helen Hunt pokazała się nawet w stroju Ewy i to w dość odważnych scenach łóżkowych, co jeszcze lepiej o niej świadczy i budzi u mnie szacunek. Sesje, to niezwykła opowieść oparta na autobiografii amerykańskiego poety i dziennikarza Marka O'Briena, który od dziecka cierpiał na chorobę polio (Heinego i Medina) i zmarł w roku 1999. Wcielający się w jego postać John Hawkes pokazuje wycinek z ciężkiego życia, które O'Brien przeszedł, a raczej przejechał na wózku z uśmiechem na twarzy. Wysoki poziom często czarnego humoru dziesiątkuje odporność widza w sposób wysoko skuteczny. Jest wiele śmiechu i łez, ale też i rozczulającej wrażliwości, smutku i nostalgii. Jednak motorem napędowym całej tej prawdziwej opowieści jest chęć doświadczenia pierwszego stosunku seksualnego przez naszego bohatera. Trudno dziwić się jego frustracji. Zbliża się facet już do czterdziestki i chciałby coś w końcu zamoczyć ;)

Postanawia więc skorzystać z usług sex-surogatki (Hunt), która zajmuje się tą dość specyficzną odmianą prostytucji (choć ona twierdzi że jest terapeutką) i pomaga osobom hmm... chorym i niepełnosprawnym. Jest przy tym autentycznie kupa śmiechu i zabawy stojącej na wysokim poziomie intelektualnym. Świetne dialogi, kapitalne kreacje aktorskie, cały wachlarz emocji od początku do końca. Także świetne zestawienie prywatnych zasad moralnych, ludzkiego cierpienia z naukami kościoła, który także w imieniu uroczego Ojca Brendana (William H. Macy) razi celnością oraz swoją bezradnością w przekazie. W styczniu u nas w kinie. Iść koniecznie!

5/6






Sąsiedzi Boga
reż. Meny Yaesh, ISR, FRA, 2012
102 min. Dramat
Polska premiera: ?



Miejsce siódme w rankingu publiczności. Nie dziwi mnie, bo wychodząc z kina także czułem miłą satysfakcję z obcowania z tym tytułem. Jest to bardzo ciekawe spojrzenie zarówno na konflikt dwóch odwiecznie skłóconych ze sobą światów arabskiego i żydowskiego z punktu widzenia tego drugiego, oraz na istotę wiary i siły z jaką oddziałuje na swoich ortodoksyjnych wyznawców. Akcja filmu toczy się w Bat Yam, 130 tysięcznym mieście-dzielnicy Tel Avivu, a właściwie to w jednej tylko dzielnicy na której straży stoją młodzi żydzi. Z pozoru żyją prawie tak jak inni młodzi ludzie w ich wieku na całym świecie. Bawią się, imprezują, jarają blanty, ale w życiu osiedla najważniejsza jest przede wszystkim wiara w której umacnianiu nasi bohaterowie oddają się bez końca, oraz przestrzeganie jej świętych zasad. Pilnują więc, by miejscowe dziewczyny nie chodziły zbytnio odkryte, oraz, żeby spokoju ich sąsiadów nie zakłócali wymownie przejeżdżający czasem przez ich dzielnicę Arabowie z sąsiedniej Jaffy. Leją też besjbolami po łbach lokalnych z pozoru braci po wierze, którzy według nich zbłądzili i postępują niegodnie.

Ten film uważam, że powinna obejrzeć nasza zbuntowana i ciągle chcąca otwierać się na nieco pogańską postępowość z zachodu młodzież. Powinni go także obejrzeć zwykli z pozoru chrześcijanie, którzy często plują na własny kościół, na duchownych i na wiarę samą w sobie oraz na jej dogmaty. Jest to bowiem świetne i bardzo jaskrawe zestawienie ze sobą dwóch zupełnie różniących się od siebie kultur. Mam na myśli nasze chrześcijaństwo i ich judaizm. Niby podobne, wyznające tylko jednego Boga, ale jakże różniące się z punktu widzenia swoich wyznawców. W obrazie wychowanego w Bat Yam Meny Yaesha dla każdego żyda wiara jest oknem jego duszy na świat, który buduje według ściśle określonych i narzuconych na niego z góry zasad. Nie krytykuje ich, mało tego, chce być ich częścią. Jakże różni się ich postępowanie gdy porównamy je do naszej wiary, która tak po prawdzie, dziś praktycznie niczego nie wymaga od swoich wiernych. A mimo to, ciągle plujemy na swój kościół oraz na swojego Boga zdradzając go i odwracając się od niego tylko dlatego, że potrafi skrytykować np. wspólne życie bez ślubu (i tak robi to coraz rzadziej), lub domagać się prawa do życia i do poczęcia.

Chrześcijaństwo na przestrzeni wieków ciągle się rozwijało i zmieniało. Było zmuszane do przypodobania się swoim wiernym, a nie na odwrót, żeby to wierny hołubił święte zasady zapisane w Biblii. Co innego judaizm. Ich religia nigdy nie znosiła sprzeciwu i zawsze wymagała od swoich poddanych bezgranicznego posłuszeństwa i oddania. I jakoś im się to zawsze udawało. Nie lubię judaizmu, jest zbyt srogi i niebezpieczny dla świata, nie przepadam też za żydami czego specjalnie się nie wstydzę, ale mam ogromny szacunek do ich religii. A nawet im po części zazdroszczę, że potrafią od najmłodszych już lat wychowywać własne dzieci z należytym szacunkiem do ich wiary. Szabat to szabat, przestrzega go większość. A u nas post z wygodnictwa i z ludzkiej bezczelności został zniesiony już nawet w Wigilię Bożego Narodzenia, a to tylko pierwszy przykład z brzegu. Daleko mi do religijnego fanatyzmu. Ba, nawet nie uczęszczam regularnie do kościoła, ale szacunek do swojej wiary, która była tu obecna od początków naszej państwowości powinniśmy mieć we krwi. Dlatego też uważam, że powinniśmy bardzo wiele czerpać od żydów w tej materii. Ten film jest świetną ku temu okazją i kapitalnie naszkicowaną karykaturą naszych szalonych czasów w której można spróbować odnaleźć się wraz ze swoimi ideałami oraz moralnością. Ale też ci którzy uważają inaczej powinni zobaczyć Sąsiadów Boga, by porównać aktualne wymagania świata żydowskiego stawiane swojemu wyznawcy z tymi naszymi. Może wtedy coś im się w głowie otworzy i w końcu przestaną tak ostentacyjnie pluć jadem na krzyż który przecież ich stworzył. W przeciwnym wypadku chrześcijaństwo samo w sobie w Europie kiedyś zaniknie i zastąpi je silniejsza wiara: Judaizm albo Islam, co z resztą powoli już się dzieje. Dobry film dla tego typu rozkminek jak ktoś lubi, ale nie tylko. Jest to także udana, dynamiczna i nowocześnie poprowadzona opowieść z dobrą muzyką i niezłymi zdjęciami. Spodoba się również tym, którzy tematy stricte religijne i polityczne mają głęboko w poważaniu oraz nie zawracają sobie nimi na co dzień głowy. Zapewne nie będzie łatwo znaleźć ten film, ale polecam poszukać.

4/6






Słodka trzynastka
reż. Christian Klandt, GER, 2012
90 min. Dramat
Polska premiera: ?



Brzmi trochę jak tytuł pornosa dla wybrednych i na swój pokrętny sposób trzeba tak go traktować. Nie w sensie, że porno i mięsko w skali makro i inne wyuzdane przyjemności, ale nastoletnich (i nie tylko) cycków jest tu całkiem sporo. Ciekawym, czy film wejdzie do polskiej dystrybucji kinowej ;)
Ale nie dlatego na niego poszedłem. Tzn cycków nigdy dość, zwłaszcza tych młodych, ale bez przesady. Całkiem zdrowy jestem na umyśle i chyba zupełnie normalny. Słodka trzynastka podejmuje raczej znacznie poważniejsze tematy, acz trochę nam już i w Polsce powszechnie znane, bynajmniej wcale nie nowe. Zabrani jesteśmy do wschodnio-berlińskiego blokowiska, bliźniaczego do tego jakich u nas w Warszawie, Łodzi czy Krakowie są tysiące i musimy gapić się na upadek zasad moralnych i etycznych w pseudo patologicznych rodzinach, w których miłość została zastąpiona potrzebą konsumpcji dobrodziejstw tego świata.

Wszyscy w tym filmie chcą być kochani i pragną kochać, standard, ale tej miłości w ich świecie nie ma w ogóle, lub prawie wcale. Tytułowa trzynastka puszcza się z każdym chętnym bo to lubi, bo dzięki temu zyskuje we własnych oczach na znaczeniu, poza tym, zarówno jej jak i jej rówieśnicom o nic innego w życiu póki co jeszcze nie chodzi. Przykre to wszystko, zwłaszcza jak sobie pomyślę o swojej chrześnicy która ma właśnie 13 lat. Patrząc na to wszystko aż nie chce się mieć dzieci w dzisiejszych czasach, a córki to już w ogóle strach. Ten film właśnie te wszystkie obawy uwypukla i boleśnie obnaża. Klasyczny motyw pozostawienia dziecka samopas i nie interesowania się jego problemami. Rządzi wtedy świat pozbawiony prawdziwych związków emocjonalnych który ucieka się tylko do seksu, by doświadczać bliskości, iluzorycznego szczęścia i pozornej wolności - przynajmniej na chwilę. Jest to trochę szokujący portret 'pokolenia porno' z którym my w Polsce zetknęliśmy się już choćby w Galeriankach, czy niegdyś i pośrednio w Cześć Tereska. Dobry film, momentami mocny, ale... niczego nowego nie wnoszący do mojego poglądu na świat i ludzi w ogóle, zwłaszcza tych młodych. Ale polecam.

4/6






Mój brat diabeł
reż. Sally El Hosaini, GBR, 2012
111 min. Dramat, Społeczny, Obyczajowy
Polska premiera: ?



Brytyjczycy od lat robią najlepsze kino społeczne i obyczajowe oraz pławią się na ekranie w wysokiej skuteczności i trafności tematów leżących po prostu na ulicy. Niby niewiele trzeba by się po nie schylić, ale potrafią to jedynie nieliczni. Tym razem jest podobnie jednak z małym i dość wyraźnym ale. To nie do końca jest brytyjskie kino. Owszem, wszystko dzieje się w Hackney, dzielnicy Londynu, w prawdziwej i brutalnej rzeczywistości, ale wszystko to jest widziane z punktu widzenia arabskich emigrantów. Reżyserka tej opowieści, pół Walijka i pół Egipcjaninka, koncentruje się przede wszystkim na ich problemach, niby uniwersalnych, gdzie ważna jest rodzina, braterstwo i lojalność swoich ziomków, ale jednak to nie do końca jest nasz świat.

Dzisiejszy wielokulturowy Londyn to pewnego rodzaju symbol naszych czasów, europejska stolica światowego multikulti. W tym gigantycznym mieście swoje schronienie znalazł prawie cały świat, wszystkie nacje, wyznania i kolory skóry. Londyn jest coraz mniej europejski, bardziej światowy, co za tym idzie, bardziej nijaki. Angielska stolica dla mnie to klasyczny przykład i wzór do nienaśladowania zwłaszcza przez stolice krajów wschodnioeuropejskich, w tym Warszawy, które mam wrażenie, pragną popełniać w najbliższej przyszłości te same błędy co właśnie Londyn, ale też Paryż, Kopenhaga, czy dajmy na to nawet wieloetniczne Oslo. Mój brat Diabeł najprawdopodobniej w zupełnie niezamierzony sposób, gdyż reżyserka zapewne chciała się skupić na czymś zupełnie innym, pokazuje wycinek z moich ogólnych obaw.

Rzeczywistość w Hocnkey w której przeważa ludność arabska pogrążona jest w iluzorycznej pogoni za europejskim snem o wolności, swobodzie i bogactwie. Na przykładzie losów egipskiej rodziny i dwóch braci Rashida i młodszego Mo, widzimy realną rzeczywistość wielu emigrantów na tej wyśnionej przez nich ziemi. A ta wygląda tak, że albo ciężko pracujesz uczciwie za grosze, albo pozostają ci gangi, handel narkotykami, przemoc i w ostateczności pieniądze, lecz za cenę poczucia permanentnego braku nadziei na wyswobodzenie się z tej karuzeli zataczającej w ich życiu ciągle ten sam okrąg. Ambicje dwóch braci i ich marzenia o szybkim dorobieniu się pieniędzy są motorem napędowym tej opowieści. Są w stanie wyzbyć się nawet własnych korzeni, by tylko zrealizować się na mapie uznania w oczach nadzianych herosów i ich nowych "przyjaciół".

Klasyczna historia bazująca na biało-czarnych prawach ulicy, nieźle ukazana i zagrana, ale też trochę za bardzo przerysowana z innych, podobnych produkcji. W dodatku ciężkim ołowiem ciągnącym ten film w stronę dna jest niestety wrażliwość naszej reżyserki, która koniecznie chciała upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Niepotrzebnie. I tak, oprócz gangsterskich rozgrywek w których przewijają się dobrze ukazane tematy lojalności, braterstwa, miłości i siły więzów rodzinnych, jest też trochę o szowinizmie, nietolerancji oraz... dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Bleh. Znowu ta postępowość musiała dojść do głosu, nawet w świecie brutalnych zasad. Niestety psuje to trochę zabawę w mocne i całkiem trafne kino. Robi się z tego po trochu jakiś manifest emigrantów i ludzi dyskryminowanych ze względu na swoją odmienność. Zbyt naiwny to wątek i taki momentami... zbyt tęczowy. Szkoda. Film miał momentami ogromny potencjał, ale trochę się rozjeżdża nie w tą stronę którą powinien, a przynajmniej nie w tą w którą sam chciałbym go skierować. Ale i tak polecam. Przynajmniej nieźle odwzorowany jest uliczny klimat, który ratuje niedostatki w treści.

4/6






Nie w Tel Avivie
reż. Nony Geffen, ISR, 2012
82 min. Dramat, Komedia
Polska premiera: ?



Kolejne izraelskie kino, które miało w tym roku całkiem niezłych reprezentantów. Nie w Tel Avivie z opisów zapowiadał się bardzo obiecująco i w rzeczy samej było, ale tylko do pewnego momentu. Trudno ubrać w mądre słowa tak szalony pomysł na film, który ukazany w czerni i bieli oraz podzielony na pewne sprawdzone już filmowe konwencje i akty, w zasadzie o niczym konkretnym nie mówi. To trochę styl na filmową abstrakcję widzianą oczami Quentina Dupieux (Wrong, Opona). Sporo irracjonalnej logiki lub jej braku i krótkich scenek okraszonych równie abstrakcyjnym jak one humorem. Bohaterem tej szalonej opowieści jest młody nauczyciel Micha, którego poznajemy już w pierwszej scenie w momencie utraty pracy w szkole. Jest to początek błyskotliwych zmian w jego życiu. W ciągu kilku następnych dni porywa uczennicę ze swojej byłej szkoły, zabija własną matkę, zagaduje swoją dawną szkolną miłość, przebacza swojemu przyjacielowi i rozprawia się z gangiem pokręconych feministek (a są w ogóle jakieś niepokręcone?).

Sceny są to zaiste szalone, okraszone sporą dawką często niespotykanego nigdzie humoru, który jednak z biegiem czasu, przynajmniej mnie, śmieszył już jakby mniej, a coraz bardziej zaczynał mnie męczyć. To zmęczenie materiału w odczytywaniu dowcipów jego twórców tyczyło się także ogólnej narracji jaką przyjął za obowiązującą przez cały czas trwania w swoim filmie debiutant Nony Geffen, który zresztą sam wcielił się w postać naszego zagubionego w świecie nauczyciela. Jeśli miałbym dobrze oceniać Nie w Tel Avivie, to tylko przez pryzmat poszczególnych scen, których kilka jest tu naprawdę genialnych. Ale jako całość, film wydaje się być bardzo niechlujny i nieprzemyślany. Zabrakło chyba doświadczenia młodemu reżyserowi, gdyż w pewnym momencie sam się zatracił w swoim szaleństwie i nie umiał w racjonalny sposób powiedzieć widzowi o co właściwie kaman w jego świecie. Niestety także i od pozostałej dwójki towarzyszących naszemu Micha fajnych dziewczyn zbyt wiele się nie dowiadujemy. Ale choćby za samą zjawiskową i uroczą abstrakcję w kilku momentach, suspens kryminalny i zabawny trójkąt miłosny film warto obejrzeć. Pewnie się z czasem pojawi gdzieś w sieci. Myślę, że może on zadowolić fanów inności w kinie, oraz surrealizmu który ma przede wszystkim rozśmieszyć widza poprzez wykwintne zaskoczenie, a nie oczarować go jakąś głębszą myślą której tu po prostu nie ma.

4/6






Zagrywka Czarnego
reż. Óskar Thór Axelsson, ISL, 2012
101 min. Dramat, Sensacja
Polska premiera: ?



Islandia kojarzy się z zimnem, gejzerami, pięknymi widokami, dobrą muzyką i od czasu do czasu z dobrym filmem, ale chyba mało komu ta samotna wyspa leżąca na północnym Atlantyku morze się kojarzyć z przemocą oraz walkami gangów narkotykowych. A jednak. Pod koniec lat 90tych Reykjavik zmienił się w miasto pełne przemocy, zbrodni i handlu narkotykami. Film opowiada historię tej nagłej zmiany, która dogłębnie wstrząsnęła miejscową ludnością. Twórcy za pomocą fikcyjnego gangu ukazują tamten fragment brutalnej rzeczywistości jaka zagościła na ulicach miasta, jego narodziny i równie szybki koniec. Reżyser używa ramy prawdziwych wydarzeń z tamtego okresu oraz bazuje swój scenariusz na podstawie gangsterskiego bestsellera "Black Curse" autorstwa Stefana Mani.

Zapowiadało się więc całkiem nieźle, ale niestety także i w tym przypadku obiecujący opis nie udźwignął zderzenia się z wymagającą i surową rzeczywistością. Filmów gangsterskich widziałem już tyle, że opierając się tylko i wyłącznie na samych scenariuszach, w zasadzie sam mógłbym założyć w Warszawie gang. I kto wie. Może zatrząsnąłbym podziemiem ;) Ale już serio. Jeśli faktycznie tak jak to ukazano w filmie wyglądali bezwzględni gangsterzy terroryzujący Islandię, którzy śmiali się w twarz tamtejszemu wymiarowi sprawiedliwości, to z całym rzecz jasna dla nich szacunkiem, ale u nas, na warszawskiej Pradze zostaliby zmieceni w jeden dzień.

Bardziej przypominali mi bohaterów z Chłopaki nie płaczą, momentami byli tak samo komiczni i rozbrajająco bezradni. I tak własnie wolałbym ich traktować, jako słodko-gorzki obraz tamtych czasów ukazany w lekko zakrzywionym zwierciadle. Ale jeśli reżyser serio chciał wmówić swojemu potencjalnemu widzowi, że tak było naprawdę, no to sorry Winnetou, ale w takim razie przestępczość w Islandii to lekki pierd przy gangach i mafiach jakie od lat pustoszą stary kontynent, co rzecz jasna może tylko cieszyć obecnych mieszkańców Islandii. Jednak fani mocnego gangsterskiego kina Zagrywką Czarnego będą raczej zawiedzeni. Szkoda. Bo islandzkie kino bardzo sobie cenię, ale będzie lepiej dla niego, jeśli jednak pozostanie przy wyświetlaniu obrazów o egzystencjalnych problemach ich młodych mieszkańców, a nie o handlowaniu prochami.

Ps. Moja nowa miłość na dziś. Panie i Panowie... María Birta 

3/6

środa, 24 października 2012

28'WFF - Pokłosie

Pokłosie
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2012
107 min. Monolith Films
Polska premiera: 9.11.2012




Ciężko trawię filmy o Holokauście. Nie lubię tej tematyki w kinie, w książce, na małym ekranie, czy w czasopiśmie. Uwiera mnie ten temat swoją nachalnością. Przeraża mnie, że świat nadal chce i nakazuje innym rozliczać się z tej traumy, jednocześnie zapominając o innych, nie mniej licznych ofiarach okrutnej i krwawej rzeczywistości pierwszej połowy XX wieku. II WŚ pochłonęła ponad 72 mln. ofiar na całym świecie, z czego niecałe 6 mln. to byli Żydzi. Polaków zginęło łącznie ponad 4 mln, a jak doliczymy tych, którzy zostali zlikwidowani przez NKWD zaraz po wojnie, to wyjdzie na to, że my Polacy, mieliśmy swój własny Holokaust i to wcale nie mniej tragiczny w skutkach. Ale to nie my jesteśmy dziś ofiarami w oczach świata i Europy. Jest nim naród wybrany, który uczciwie trzeba przyznać, ciężko sobie na to miano zapracował. My w nagrodę za własny heroizm i waleczność dorobiliśmy się definicji polskich obozów zagłady oraz antysemityzmu wysysanego z mlekiem matki. Zamiast więc walczyć z tymi krzywdzącymi nas i kłamliwymi stereotypami, sami podkładamy głowę pod topór, padamy na kolana i błagamy o wybaczenie.

Nie chcę się na to godzić. Niby dlaczego mamy przepraszać? I za co? Za tych pięćdziesięciu chłopów, którzy zabili 300 Żydów w Jedwabnem? Jak się ma ten oczywiście jak najbardziej haniebny czyn do przeszło 5 milionów straconych Żydów przez nazistów? Jak ma się „nasze” okrucieństwo do 2500 uratowanych żydowskich dzieci przez Irenę Sendlerową? Przed wojną byliśmy wielokulturowym, jednym z najbardziej tolerancyjnych narodów w Europie który potrafił współegzystować z liczną mniejszością żydowską obecną na naszych ziemiach. Żydów nie lubi dziś prawie cały świat, u nas też, a jakże, ale to właśnie o Polakach mówi się młodym Izraelczykom w ich szkołach, że byli współodpowiedzialni za holokaust, a na ulicach szerzy się wszechobecny antysemityzm. Kto więc tu bardziej nakręca spiralę nienawiści?

Nie chcę padać na kolana, uważam, że nie powinienem, tak jak nie powinien tego robić żaden inny Polak (pomijam komunistyczne i antypolskie szumowiny). Nie chcę przepraszać za Jedwabne. Nie czuję takiego obowiązku ani wewnętrznej potrzeby. Chcę sprawiedliwości, jak każdy, jak Żydzi również, ale to nie ja jestem autorem pogromu w Jedwabnem sprzed 60 lat. Nie zabił ich wtedy także polski rząd na uchodźstwie, ani żołnierze Wojska Polskiego, czy polska inteligencja, nikt z kim można się teraz identyfikować, poczuwać do dziejowej współodpowiedzialności. Tego mordu dokonało 50 mieszkańców małej wsi z dzisiejszego powiatu łomżyńskiego i to z inspiracji trzech zdrajców, byłych współpracowników radzieckiego NKWD. Za ten mord po latach przeprosił już prezydent Kwaśniewski a winni zostali osądzeni. Nie twierdzę że powinniśmy o tej tragedii zapomnieć, celowo odrzucić od siebie i udawać, że nas to nie dotyczy. Pamiętajmy. Ale nie wstydźmy się za nią przesadnie i nie przepraszajmy rytmicznym echem.

Jeśli już jednak ktoś tak bardzo chce się poczuwać do odpowiedzialności i pragnie naprawiać cudze błędy z przeszłości, to niech będzie konsekwentny. Niech upomni się też o słowo przepraszam od Rosjan, za dziesięcioletnie czystki, grabieże, mordy naszych ojców i gwałty na naszych matkach. Za Katyń, za pomylenie i zbesztanie ciał smoleńskich, za liczne błędy oraz niedociągnięcia w śledztwie oczerniającym tylko i wyłącznie stronę polską. Niech nie zapomni poprosić współczesnych Niemców o słowo przepraszam za zniszczenie naszej stolicy przez ich przodków oraz za wyrżnięcie w pień połowy kraju. Anglików za swoją bierność i ostateczną zdradę, a Francuzów za tchórzostwo oraz oddanie Stalinowi wschodniej i centralnej Europy bez walki. Po dziś dzień nie usłyszeliśmy od nikogo choć jednego słowa przepraszam. Nie otrzymaliśmy żadnego odszkodowania za wyrządzone nam krzywdy. Nie powstała też na nasz temat ani jedna rzetelna zagraniczna produkcja filmowa która wyznałaby wszystkie grzechy, przeprosiła Polskę i prosiła ją o wybaczenie. Mało tego. Nie doczekamy się tego już nigdy i od nikogo. Niestety nie zasługujemy na słowo przepraszam. Nawet specjalnie nie chcemy go usłyszeć. Każdy kto dziś cofa się pamięcią do poprzedniego wieku z garścią roszczeń i zażaleń uznawany jest z marszu za oszołoma. „Nie domagajcie się przeprosin, sami przeproście!” Dziękuję. Postoję.

Tomasz Gross, autor szalenie kontrowersyjnej książki Sąsiedzi, którą inspirował się Władysław Pasikowski, tak jak i całe wielobarwne środowisko jego licznych zwolenników uparcie twierdzą, że Polska i Polacy musieli się w końcu zmierzyć z traumą z przeszłości. Że czas najwyższy rozliczyć się z naszymi grzechami i że jesteśmy to Żydom po prostu winni. Być może. Tylko jak dla mnie, słowo przepraszam dysponuje największą mocą tylko i wyłącznie gdy pada po raz pierwszy i zarazem ostatni. Gdy ktoś przeprasza drugi raz, trzeci, piąty za to samo, jest to już majaczeniem głupca. Słabego głupca. Przeprosiliśmy raz. Bardzo oficjalnie i uroczyście. Uczynił to prezydent w imieniu całego narodu polskiego klęcząc pod pomnikiem w Jedwabnem. Wystarczy.

Zadziwia mnie upór ludzi wychowanych na utopijnej wizji tolerancji dla których słowo przepraszam jest wytrychem do drzwi prowadzących do ich definicji perfekcyjnego świata. Zatrważa mnie ich krótkowzroczność, wręcz zamierzona i w pełni kontrolowana ślepota która nie może, lub prędzej, nie chce dostrzec drugiej strony ciężkiego medalu. Chcą przepraszać Żydów, przy okazji wbić szpilkę innym dumnym Polakom, ale nie chcą już dostrzec cierni tkwiących w zadkach swoich idoli. Czy te osoby chcą też może przepraszać Żydów za ich zajęcie i okupację ziem Palestyny, oraz za masowe mordy na Palestyńczykach? A może za Strefę Gazy, która jest rezerwatem dla ludzi o ograniczonych swobodach obywatelskich? Co z przeprosinami Żydów za wybudowanie przez nich samych wielkiego muru na wzór hitlerowskiego getta i za bezprawne powstanie ich państwa? Poproście ich, aby nakręcili film o tym, jaki wpływ na obecne stosunki świata arabskiego z cywilizacją zachodnią miało powstanie państwa Izrael. Nie. Wybaczcie. Nie przeproszę. Nigdy.

Dlatego właśnie z inspirowanym wydarzeniami w Jedwabnem Pokłosiem Władysława Pasikowskiego miałem i w sumie nadal mam ogromny problem. Ten film po prosu musiał powstać, wiem o tym doskonale. Siedem lat trwało zbieranie funduszy a ja czekałem na dzień sądu ostatecznego. Doczekałem się go w ramach WFF. Zastanawiałem się jednak kilka dni czy skorzystać z okazji i iść do kina, by wraz z twórcami filmu przepraszać za Jedwabne i antysemityzm oraz jeszcze za to płacić. To była dość trudna decyzja. Rozmyślałem nad tym, czy ze swoim poglądem na historię Polski, jak i świata w ogóle, wyposażony we własną, lekko sprzeczną z wiodącymi w mediach trendami filozofią i ideałami, czy aby nie strzelę sobie tym do własnej bramki? Ale też z drugiej strony, bo zawsze jest jakaś, nie lubię patrzeć na świat w surowy, zero-jedynkowy sposób. Staram się czasem zajrzeć nawet do obozu moich potencjalnych wrogów ideologicznych, by sprawdzić ich nastroje i punkt widzenia na to samo nurtujące mnie zagadnienie. Strasznie irytuje mnie nachalna propaganda nawet głoszona w teoretycznie bliskim mi świecie prawych zasad i cnót moralnych. Dlatego dla zachowania czystości i jasności na umyśle, oraz dzięki wewnętrznej potrzebie spojrzenia na całość zagadnienia widzianego z dwóch perspektyw, postanowiłem zaryzykować i udałem się na uroczysty pokaz festiwalowy.

I jak na złość, po obejrzeniu filmu moich problemów i moralnych zagwostek wcale mi nie ubyło. Wręcz przeciwnie. Mam ich teraz jeszcze więcej niż przed seansem. Sam nie wiem jak mam ocenić ten film. Cokolwiek o nim zaraz napiszę, będzie zapewne niemiarodajne, niepełne i być może też nie do końca uczciwe. Ale jako, że jestem jednostką ludzką spaloną nieco innym słońcem, nie mam zamiaru się z tego powodu przed nikim kajać ani też udawać kogoś, kim w istocie nie jestem. Żeby jednak zachować pozory względnej uczciwości i rzetelności, na których tak na marginesie, wcale mi nie zależy, to podzielę Pokłosie na dwie części. Merytoryczną, drugą zaś czysto techniczną. Tak będzie wygodniej.

Co do merytoczności, to w zasadzie już się trochę w pierwszej części tekstu wypowiedziałem. Byłem i nadal jestem na nie w publicznym tarzaniu się w historii naszego antysemityzmu, którego według mnie nie ma ani większego, ani też mniejszego niż gdziekolwiek indziej na świecie. Bałem się mocno uwierającej moją narodową wrażliwość antypolskiej ekspresji której się spodziewałem w liczbach hurtowych, ale o dziwo, aż tak wiele się jej nie dopatrzyłem. Jest trochę ideologicznych "przeszkadzajek", idzie jednak je zaakceptować. Czyli jakby zaskoczenie. W tym miejscu gładko przechodzę do części drugiej oceny Pokłosia. Film od strony czysto technicznej, oceniając go tylko i wyłącznie w sposób kinematograficzny, jest po prostu świetny. Tak właśnie. Pasikowski wraz z innymi zasłużonymi dla polskiego kina tuzami, Allanem Starskim (scenariusz) i Pawłem Edelmanem (zdjęcia), stworzyli wizualny majstersztyk. Musieli dopinać budżet podróżując po całym niemal świecie. W sukur przyszły im m.in. radzieckie, przepraszam, rosyjskie konsorcja, które widnieją na końcowych napisach i tylko dodają oliwy do ognia. Parę groszy dołożył też PISF, do którego tak na marginesie mam nawet mały prywatny żal, gdyż nie chciał dać ani złotówki m.in. na film o Generale Pułaskim, czy też o Historii Roja, której powstanie Instytut cały czas skutecznie blokuje, ale na pogrom Żydów przez Polaków dofinansowanie się u nich znalazło. Ale mniejsza o większość. Pokłosie, zwane pierwotnie Kadiszem, miało ostatecznie rozliczyć Polaków z mordem na Żydach. I robi to wbrew sporej części polskiego społeczeństwa oraz przy poklasku establishmentu i środowiska GW, ale na szczęście i o dziwo, robi to w całkiem akceptowalny przeze mnie sposób. Uff…

Nie wiem co się Pasikowskiemu stało, że raptem postanowił po długich jedenastu latach powrócić na wielki ekran i to z takim właśnie tematem. Może celowo chciał wywołać szok, zaznaczyć swoją obecność i wzbudzić kontrowersje, wszak zawsze lubił ten poziom gęstej ekspresji. A może też ktoś go do tego namówił, nie wiem, chętnie się tego dowiem, ale nie ukrywam, że w pierwszej chwili mocno byłem tym faktem zasmucony. Ceniłem go i chciałem dalej oglądać, ale niezupełnie w takim wydaniu. Jednak nawet nie odstawiając na bok swoich ideologicznych uprzedzeń okazało się nagle, że film wyszedł mu nawet strawny, sprawny i wytrawny. Scenariusz autorstwa Edelmana, luźno nawiązujący do literackiego pierwowzoru Grossa, jest wyjątkowo mocny, zgrabnie napisany i w zuchwały sposób przeniesiony na ekran. Nie atakuje widza polskim, antysemickim jadem, jednak tu i ówdzie uwiera go trochę w tyłek. Być może momentami zalatuje też naszą zaściankowością, ale też bez jakiegoś poczucia wielkiego niesmaku. W każdym bądź razie, miałem się w trakcie oglądania filmu całkiem spokojnie. Ciśnienie w żyłach nie rozsadzało a pięści się same nie zaciskały. Nie mniej jednak odpuściłem sobie dyskusję po seansie z udziałem historyka, socjologa i aktorów. Dmuchnąłem na zimne.

Opowieść o odkrywaniu bolesnej tajemnicy małej wsi sprzed lat, którą próbują rozgryźć dwaj zupełnie różni od siebie bracia Kalina, ogląda się z dużym zaciekawieniem i prawdziwą przyjemnością. Mroczny klimat oraz liczne naleciałości gatunkowe z klasycznych thrillerów, filmów grozy oraz kryminału i sensacji, stawiają Pokłosie na półce z innym, bardzo podobnym do niej tytułem jakim jest według mnie Dom Zły. To w istocie bardzo dobra rekomendacja. Świetny i mocny scenariusz, kapitalne zdjęcia, gra aktorów wszystkich planów, zwłaszcza Ireneusza Czopa, bo Maciej Stuhr, mimo, że zagrał poprawnie, jakoś nie pasował mi do powierzonej mu roli wiejskiego chłopka. Emocje stopniowo narastają i trzymają w napięciu do samego końca. Film nie ma jałowych przestojów, wszystko jest przemyślane od początku po kres czarnego ekranu, acz kilka scen z samego końca wyciąłbym w pień. No cóż. Do Pokłosia trzeba podchodzić z dużą mądrością, wiedzą i anielską cierpliwością. Zamiast traktować go jako semicką i antypolską propagandę, chciałbym nazywać go solidną, polską produkcją, opartą na rzetelnie odwzorowanym, acz kontrowersyjnym scenariuszu. Problem w tym, że film zapewne zostanie wykorzystany do walki z szeroko rozumianym antysemityzmem, przez co istnieje duże ryzyko, że przez to zrobi się wyjątkowo niestrawny.

Pomimo tego, że wolałem, aby ten film nigdy nie powstał i nadal traktuję go jako zło konieczne, to jednak po dogłębnym przemyśleniu uważam, że skoro już jednak jest, powinniśmy się cieszyć z tego, że nie nakręcili go Izraelczycy, Rosjanie, czy Niemcy. Nie jest to obraz stricte antypolski jaki mógłby być, lub jaki chcieliby aby był, nie mniej jednak definicja polskiego patriotyzmu kreślona przez Pasikowskiego jest mi daleko odległa i się z nią nie identyfikuję. Nie czuję dumy, nie odczułem nawet chwili zadumy w trakcie napisów końcowych. Czuć za to zachowawczość, jakby bano się przekroczyć niebezpieczną granicę po której jest już tylko publiczny lincz i niska frekwencja w kinach. Osobiście dumę w kinie poczuję dopiero gdy zobaczę podobnie skonstruowany film np. o 150 tyś. Polakach zamordowanych na Wołyniu, o ofiarach wojny polsko-bolszewickiej, lub o kampanii wrześniowej. Chciałbym być dumny nawet z naszych narodowych bolesnych traum i z krwawej historii Polski. O tym nikt przecież za nas filmów nie nakręci. A już na pewno nie Żydzi. Ale cóż. Może kiedyś. Póki co Pokłosie musi zmierzyć się z polskim widzem. Nie będzie mu łatwo. Od strony konstrukcyjnej jest całkiem niezłym filmem, ale powstaje on w bardzo złych czasach, w samym środku wojny polsko-polskiej. Zostanie z pewnością wykorzystany przez obie strony konfliktu, na czym albo szalenie straci, lub wiele zyska. Osobiście obstawiam to pierwsze. Tak czy owak ma przerąbane. Czy udźwignie ten ciężar? Za trzy tygodnie wszystko będzie już jasne.

3/6



piątek, 19 października 2012

28'WFF - Miłość

Miłość
reż. Sławomir Fabicki, POL, 2012
105 min.
Polska premiera: 15.10.2012



Warszawa. Miasto które każdego dnia przeżywa własną śmierć. Ciągle coś się u nas wali, sypie, zalewa. Jak nie tunel metra, to budynek, jak nie stara kamienica, to basen tzn. Stadion Narodowy. Ulice rozkopane, autobusy i tramwaje wiecznie spóźnione, nawet korki bardziej dosłowne niż gdzie indziej. Wszędzie objazdy, rury na wierzch wybebeszone, każdy dzień w Warszawie okraszony jest łzami tego cierpiącego miasta doświadczanego bezustannie przez nieudolność urzędników i elity rządzącej. POlska ciągle w budowie, poziom HARD, końca nie widać. Trzy dni temu stolica zapłakała po raz kolejny. Drugi już raz w ciągu 10 dni jakiś dowcipniś podłożył bombę w Złotej Tandecie zwaną także Złotymi Tarasami. W normalnym przypadku miałbym to gdzieś, a niech spadają galeriankom obroty, ale jako, że odbywa się w nich obecnie WFF, to tym razem do śmiechu mi już nie było. Trochę seansów odwołano, wiele przerwano, kilka tysięcy ludzi szybko na bruk i sru marznąć na ulice. To chyba pierwszy taki przypadek w 28-letniej historii festiwalu. No cóż. Taka jest cena przepoczwarzenia się małego i niszowego festiwalu w multipleksowy, komercyjny kombajn.

Ale i tak kocham to miasto, tak jak i ten festiwal tak bardzo przecież warszawski. Jest moje, rodowe, dumnie krwią umorusane, ludzką krwią i potem odbudowane. Musi od lat patrzeć na kolejnych debilów i debilki tym miastem rządzące. To trochę jak małżeństwo z rozsądku. Niedorzeczne, bo przecież lepiej by mi było gdzieś w małej, spokojnej mieścinie gdzie czas płynie pięć razy wolniej, najlepiej na słonecznym południu Europy, ale nie, korzenie zbyt mocno wpuszczone 3 metry pod ziemię. Tą ziemię.

Jednak z tą miłością jest mi czasem cholernie ciężko i nie po drodze. Miasto odwzajemnia mi to uczucie trudno do zaakceptowania ołowianą ciężkością i mozołem dnia codziennego. Godzinnym dojazdem do pracy i godzinnym powrotem do własnego eM jak marzenie śniętego realisty. W tym czasie można przecież dolecieć na południe Europy, leżeć do góry spławikiem na plaży i bajerować skąpo odziane czekoladopodobne niewiasty. Ja jednak chcę tu tkwić. W zamian muszę wąchać zapachy spod pachy współmieszkańców i poruszać się ze średnią prędkością mniejszą niż moja średnia roczna na rowerze. Mało tego. Muszę jeszcze za to płacić, od stycznia znowu więcej. Dzięki ci Hanko, za twą miłość jaką otaczasz nas, wiernych temu miastu. Czysty masochizm.

Jednak prawdę miał król kobieciarzy i pijaków Bukowski, nazywając miłość worem pełnego śmierdzących odpadów, który się tacha na plecach przez pieniący się strumień cuchnących szczyn. To moja ulubiona definicja miłości. Ale każdy ma inną. Może i na szczęście. Np. Sławek Fabicki, tak na marginesie także Warszawiak, więc poniekąd obarczony tym samym jarzmem wiecznego cierpienia, definiuje miłość za pomocą dwójki świetnych aktorów - Marcina Dorocińskiego i Julii Kijowskiej. Jego wizję miłości obejrzałem sobie w tych wybuchowych Złotych Tarasach tylko dlatego, że alarm bombowy zakończył się godzinę przed planowanym seansem. Jak się więc okazało, nawet bomba to za mało, aby polską premierę odwołano.

Dorociński to jest jednak kot. Nie, nie Kot Tomasz, przekot po prostu. Albo facet ma dzikiego farta, albo sam sobie panem i władcą własnej kariery, panem z nosem czułym i wrażliwym na filmową mądrość. Jak zwał tak zwał, ale fakt to niezaprzeczalny, że z reguły, zwłaszcza w ostatnich latach, Dorociński dostaje mocne role w naprawdę świetnych filmach. A gdy już jest angażowany do kiepskiej produkcji, to i tak często ratuje ją swoją grą oraz godną podziwu ekspresją, tak jak choćby i teraz, bowiem Miłość niestety jest raczej obrazem przeciętnym. Niezłym jak na polskie standardy, wyróżniającym się, poprawnym a nawet całkiem pozytywnym, jednak bardziej dlatego, że został perfekcyjnie opowiedziany przez aktorów właśnie, a nie, że Fabicki zrobił na szydełkach piękny sweterek. Starał się i chwała mu za to, ale sam tą swoją Miłość w przeciętność popchnął niestety. Strach pomyśleć jak wyglądałby mój odbiór jego filmu, gdyby zamiast przekota zagrał właśnie wspomniany Kot. Śmiem twierdzić, że gdyby Dorociński teraz nie daj boże tragicznie zginął np. w wypadku samochodowym, z miejsca dorobiłby się statusu wiecznej gwiazdy kina na miarę Cybulskiego, a może nawet kto wie, samego Jamesa Deana. Słusznie zresztą, ale lepiej jednak pozostać w tych przypuszczeniach tylko nic nieznaczącym pyłkiem.


Definicja miłości według filozofii Fabickiego opiera się jak to często w życiu bywa, na ciągłym rozwiązywaniu testu na wierność i szczerość. W zasadzie to się z tym zgadzam. Jeśli nie ma wzajemnego zaufania, nie ma też i szacunku, nie ma miłości, nie ma związku, nie ma kobiety i mężczyzny, jest tylko brutalny samotny realizm. Nie dość, że trzeba się mocno natrudzić i wiele poświęcić aby osiągnąć w swoim związku stan względnego i satysfakcjonującego obie strony spełnienia, to jeszcze do tego trzeba ciągle uważać i zachowywać czujność, gdyż zburzyć to perfectum jesteśmy w stanie w ciągu jednej ledwo zauważalnej chwili. Tak czy owak stoimy na straconych pozycjach. Jedni potrafią utrzymać ten idealnie wyważony środek ciężkości miarowo w pionie i poziomie przez długie lata (coraz rzadziej i trudniej niestety), inni, gwałtownie spadają z tej platformy pozornego szczęścia z bólem zębów już na samym początku zabawy w poważne i odpowiedzialne życie. Miłość więc, jest pod wpływem mijającego czasu, zupełnie bezbronna. Jakkolwiek to rozumieć.

Na przykładzie młodego, kochającego się małżeństwa Tomka i Marii które właśnie spodziewa się dziecka, Fabicki pokazuje nam, naiwniakom, którzy ciągle wierzą w wielką miłość, jak trudno jest utrzymać w związku wspólny mianownik. Jak wiele nas to może kosztować (jak bym nie wiedział) i jak potężne konsekwencje może pociągać za sobą chwila nieszczerości, braku zaufania i budowania murów wokół swoich prywatnych tajemnic. Nihil novi, rzekła konstytucja. Przez mniej więcej połowę filmu Fabicki zwala wszelkie winy na nazbyt emocjonalnie zachwianą kobietę, przez drugą, na szorstkiego mężczyznę z zasadami które nie potrafią pogodzić się z brutalnym zrządzeniem losu, a ty drogi obserwatorze niczym ławnik sądowy na sali, masz za zadanie orzec winę jednego z nich. Problem w tym, że się nie da. Kobiety pewnie osądzą mężczyznę, my, faceci kobietę, a tu winni są oboje. Winna jest miłość sama w sobie, bo młoda, głupia i naiwna, niedoskonały substytut ulotnego szczęścia, które odchodzi szybciej niż do nas przyłazi na klęczkach z jałmużną.

Problem z tą jego opowieścią mam taki, że widziałbym dla niej inne zakończenie. Wyłuskałbym z niej zupełnie inny morał i puentę. No aż się prosiło. Nie powiem tu teraz jak to bym widział, bo popsułbym całą zabawę, ale myślę że wyszłoby lepiej po prostu. Być może trafniej i o wiele dosadniej, bardziej życiowo. Od połowy filmu kiełkowało w mojej głowie idealne zakończenie tej historii. Doszło nawet do tego, że byłem niemal pewny iż Fabicki myśli podobnie i mnie w tym względzie zadowoli, poklepie po plecach i powie: Tak Artur, miałeś rację, też tak to widziałem. Niestety wybrał inny wariant. Zbyt oczywisty, zbyt naiwny, zbyt zachowawczy. Zakreślił okrąg, od miłości, przez kryzys i separację po ponowne szukanie miłości, tej bardziej dojrzalszej, a może już tylko udawanej? Z rozsądku? Niestety w życiu często bywa inaczej. Od miłości do nienawiści, tak zwykle wygląda proza tego świata. Dlatego właśnie odczuwam niedosyt i świadomie wpycham Miłość Fabickiego w przeciętność.



Do tego film naszpikowany jest typowymi wadami polskich produkcji. Bardzo oszczędne kadry pozbawione szczegółów na których rządzi tylko ból i cierpienie. Wszystkie z ręki, trzęsącą się kamerą, minimalizm, brak muzyki, ok, to zapewne celowy zabieg, tak, aby widz miał skupić się na twarzach i ich grymasach, ale mam jednak mieszane uczucia co do filmowej ekspresji jego twórców. Nie mniej jednak udało zbudować się całkiem niezły klimat. Są emocje, są łzy, jest sporo szczerości, ale tej niestety trochę zbyt powierzchownej i przeciąganej jakby na siłę i z braku pomysłu na coś autentyczniejszego. Jest niby mocna gra aktorów (no, powiedzmy, że Kijowska wypadła ciut gorzej), jednak czasem sprawiają wrażenie jakby nie bardzo wiedzieli jak mają grać i w którym kierunku podążyć ze swoją postacią. Brakuje mi w tym wszystkim twardej ręki reżysera. Ten sprawiał wrażenie jakby we własnym filmie był zupełnie zagubiony, wręcz nieobecny, co cholernie zaskakuje. Po obejrzeniu filmu nadal uznaję więc za świętą i jedyną prawdziwą definicję miłości tą autorstwa Charlesa Bukowskiego. Fabicki niczego nowego o niej mi nie powiedział, prawdopodobnie dlatego, że sam niewiele o niej wie.

Miłość trafi do kin dopiero na początku przyszłego roku. Pierwszeństwo ma Miłość Hanekego która wchodzi na ekrany już z początkiem listopada. W kinie jak i w życiu nie ma miejsca na dwie miłości jednocześnie, a szkoda. Człowiek mógłby od razu porównać, wyciągnąć wnioski. Fabicki skupia się na związku młodych, jeszcze nie zmęczonych życiem oraz sobą ludzi, Haneke zaś koncentruje się na osobach starszych, schorowanych, posiadających zupełnie inny bagaż doświadczeń, uczących cię miłości jeszcze w czasach kiedy ta jeśli się psuła, to się ją naprawiało zamiast wyrzucać. Odnoszę dość oczywiste wrażenie, że to właśnie Michael Haneke może mi o niej powiedzieć coś znacznie ważniejszego, coś, co być może zmieni mój dość brutalny pogląd na temat tego najbardziej przereklamowanego i ludobójczego uczucia, które ma na swoim koncie więcej morderstw niż HIV, głód i Hitler razem wziętych. No cóż. Zobaczymy. Póki co, Fabicki i spółka nie wymyślili jeszcze nawet plakatu reklamowego, co zakrapia na dość ponury żart.

Edit: Plakat już jest. Niezły.

4/6



środa, 17 października 2012

28'WFF - Samsara

Samsara
reż. Ron Fricke, USA, 2011
99 min. Hagi
Polska premiera: 19.10.2012



Jak już pewnie kilka razy przy różnych okazjach pisałem, jestem radykalnym i zdecydowanym wrogiem spożywania w kinie cieczy wszelakich, oraz doustnego przyjmowania pożywienia w formie każdej. Z tym radykalizmem to może i trochę przesadzam, nie leję przecież z tego powodu ludzi po łbach, po prostu wolałbym siedzieć od nich jak najdalej. Na zapach popcornu w kinie przypomina mi się smak coli z pierwszej komunii świętej, a jak widzę multipleksowe nachosy to mną trzęsie. Za siorbanie kostek lodu przez słomkę wieszałbym na latarniach, zaś na pal nadziewał autorów męczącego szelestu opakowań po słodkościach i chipsach wydobywających się w ciemnościach kina.

Właściwie to nie wiem skąd mi się to wzięło. Po prostu przylazło to do mnie kiedyś i za cholerę nie chciało pójść sobie dalej w nieznane. Taki odchył, czy inne zboczenie, jak zwal tak zwał, tak już mam, że wymagam od innych istot myślących nie przeszkadzania mi w życiu codziennym, czyli w kinie także, co w dwu milionowym mieście jest heroicznym wołaniem na puszczy. W autobusie np. nie lubię jak mi gadają nad uchem do słuchawki. Co mnie obchodzi ich życie prywatne albo co dziś mają na obiad? Albo co do kina jeszcze. Czy ludzie muszą się zawsze spóźniać na film? Pół godziny projekcji, a tu nagle w tej ciemności jasne światło nastaje, bo jakiś jełop z kobietą sobie raptem przypomnieli o godzinie emisji i postanawiają szukać wolnych miejsc zasłaniając przy tym punktualnym ludziom napisy, ale ważniejsze, że w łapie trzymają popcorn i colę, na to zawsze jest czas by kupić, a film? Nieistotne. Żreć! Wrzucałbym ich do płytkiej Wisły. I tych od świecących po oczach swoją zajebistością wyświetlaczami telefonów również.

Zaczynam od tej całej litanii osobistego wkurwu i żalu, ponieważ podczas przedwczorajszej warszawskiej i całkiem uroczystej premiery filmu Samsara, postanowiłem dla odmiany zdradzić swoje uświęcone krwią i potem zasady, by wraz z koleżanką napić się do tych pięknych kadrów bijących z ekranu po butelce piwa (uwaga, wpis zawiera lokowanie produktów). No i pokarało. Ku przestrodze i pokrzepieniu serc zarazem, oraz być może także w celu odkupienia grzechów. W trakcie uroczystej przemowy zaproszonej specjalnie na pokaz filmu przebywającej przypadkiem w naszym pięknym kraju współautorki muzyki do filmu, pani Lisy Gerrard z dość znanego w świecie zespołu Dead Can Dance, postanowiliśmy śladem innych zebranych osób na sali (żeby nie było, że tylko my) otworzyć sobie dyskretnie po butelce piwa klasy regionalnej. Za otwieracz posłużył mi jeden z kluczy do mieszkania typu Gerda. Wrocławskie (dla mnie) poszło szybko i sprawnie, z Ciechanem Miodowym (dla niej) niestety już takiej sielanki nie było. Nagle klucz odmówił współpracy, wymknął się spod kontroli, nastał złowrogi syk, by jeszcze w tej samej sekundzie uciekło spod kapsla spienione ciśnienie rozpaczy. Efekt dość oczywisty i drastyczny zarazem. Mniej więcej i na oko, szyjka złocistego napoju bogów wylądowała w ciągu jednego machnięcia ogona kojota na spodniach moich, butach mej towarzyszki no i przede wszystkim na podłodze. Inna młoda niewiasta siedząca po mojej prawicy zrobiła błyskawiczny i godny samego mistrza Marcina Najmana unik, natomiast panowie siedzący za nami wyraźnie uradowani tym faktem sprezentowali mi kciuki uniesione do góry i coś, co jakby w obcym języku brzmiało jako wyrażenie szczerego uznania i zachwytu nad mym niewątpliwie dość osobliwym i rzadko spotykanym na wielkich kinowych premierach osiągnięciem. Dało się też dostrzec w ich oczach iskrę zazdrości. Nie oddam, myślę sobie. Moje!

Uratowałem tą kłopotliwą sytuację paląc przy tym lekką cegłę jak mniemam i gdy myślałem, że jest już po wszystkim a czas działa na moją korzyść, przemówienie pani Gerrard w asyście oklasków licznie zebranej w tej największej sali kinowej w Warszawie publiczności dobiegło końca. Pan Laudyn (szef wszystkich szefów) postanowił w szarmancki sposób odprowadzić szacownego gościa na zarezerwowane wcześniej na tą okoliczność miejsce. Zbliżają się. Są już całkiem blisko. Cholera. Sadzając panią Gerrard w rzędzie powyżej nagle dotarło do mnie kim są uradowani moją piwną przygodą panowie zlokalizowani tuz nad moją potylicą. Cóż, wylałem trochę piwa (acz piwem do końca bym tego miodowego specyfiku nie nazwał) na oczach… członków zespołu Dead Can Dance (niezręczna pauza). Życie jednak czasem potrafi jebnąć człowieka obuchem w tył głowy. Dlatego zaprawdę powiadam wam wszem i wobec, że więcej z piwem do kina nie wejdę. I wam też to radzę. Co innego z wódką.

Żart.

No dobra. Ja tu gadu gadu, a tymczasem repertuar stygnie. Samsara. Najmniej od kilku tygodni latały po necie zwiastuny tego filmu teledysku. Dopadły rzecz jasna i mnie. I dobrze że mnie dopadły, gdyż nie powiem, wyjątkowo piękne dla oczu są to obrazki które zmieniając się z jednego na drugi, robią to w asyście starannie skrojonej do obrazu i miłej dla ucha etnicznej muzyki, tudzież world music, autorstwa m.in. wspomnianych uradowanych panów od kciuka w górze. Wpisałem więc szybko Samsarę na listę oczekujących, a gdy znalazłem ten film, tzn. teledysk w grafiku WFF, to była już oczywista jasność, że go sobie obejrzę właśnie w ramach festiwalu, bo po co czekać.

Właściwie to nie wiem co można o tym filmie, wróć, teledysku mądrego napisać. Dam sobie rękę uciąć, albo i nie, bo bym nie miał ręki, ale mimo wszystko prawie pewny jestem tego, że co druga osoba oglądająca tą produkcję, gdyby musiała opisać ją swobodnie i po swojemu w chwilę po projekcji, powiedziałaby coś w deseń: „o kurwa ja pierdolę, ale czad”. No i właśnie dlatego mam z tym problem, bo w zasadzie mógłbym na tym, dość osobliwym stwierdzeniu skończyć wpis i przejść do innych filmów których już mi trochę w poczekalni zaległo.


Samsara, czyli termin wywodzący się z buddyzmu i hinduizmu w wolnym tłumaczeniu oznacza po prostu nieustającą wędrówkę, kołowrót narodzin i śmierci, cykl reinkarnacji któremu od niezmierzonego okresu podlegają wszystkie żywe istoty włącznie z istotami boskimi (za Wiki). Ta dokumentalna produkcja kręcona przez całe pięć lat przez Rona Fricke który nie nakręcił niczego od roku 1992 (Baraka), jest właśnie taką wędrówką po naszym świecie, trochę niechlujną, nieuporządkowaną, skaczącą z jednego kontynentu na drugi, z jednego człowieka na innego. Wycieczka, bynajmniej nie last minute, podczas której możemy sobie pozwiedzać ciekawe obszary i trudno dostępne dla Kowalskiego zakątki naszej kuli ziemskiej. Wszystko w HD, w pięknych kadrach, zaawansowana technika wspaniale współgra z ogólnym przesłaniem tego szalonego kalejdoskopu, czyli z oczywistym tak jak rozciągnięty dach na Stadionie Narodowym podczas deszczu (no, może to akurat jest zły przykład) stwierdzeniem, że żyjemy w świecie może i pięknym, ale takim, który pomału zjada już swój własny ogon, sam się powolnie unicestwia, a my jak te roboty tudzież barany zamiast czerpać radość z życia i jego dobrodziejstw, harujemy na złamanie karku i właściwie nic z tego nie mamy. Tak przynajmniej odebrałem główny zamysł jego twórców i bynajmniej nie chce mi się go głębiej penetrować oraz silić się na epickie mądrości, swoją filozofię świata mam i modyfikować jej nie zamierzam.

W filmie tym co prawda nie padają żadne słowa a Krystyna Czubówna nie czyta żadnego tekstu w tle, to jednak na gigantycznym ekranie w dolby surround wciśniętym w taśmę filmową 70mm robiło to wszystko bardzo pozytywne wrażenie. Czysty relaks i ekscytacja nad zapierającymi dech w piersiach zdjęciami zakłócona czasem zabijaniem kurczaków na ekranie czy wypatroszeniem świńskich wnętrzności. Nie mniej jednak przypomina to wszystko trochę połączony w jedną niekończącą się całość szereg najpiękniejszych tapet na pulpit znalezionych w internecie. Zdecydowanie dobrze spędzony czas, polecam wszystkim w celach relaksacyjnych oraz poznawczych. Wszelkiej maści podróżnicy i globtroterzy także powinni wyjść z kin w pełni usatysfakcjonowani. Myślę też, że gdy ukaże się wydanie na DVD, będzie to świetny tester możliwości płaskich telewizorów i kin domowych, obraz bowiem aż chce się wydostać na zewnątrz. Samsarze wróżę więc samych kasowych sukcesów, co na swój sposób trochę gryzie się z ogólnym buddyjskim cyrklem od którego wyznaczono okrąg w którym wszystko się kończy i zarazem zaczyna.

4/6



poniedziałek, 15 października 2012

28'WFF - Imagine

Imagine
reż. Andrzej Jakimowski, POL, POR, FRA, GBR, 2012
105 min. Kino Świat



Drugi dzień festiwalu i od razu potężne zderzenie z mocnym kandydatem nie tylko do głównej nagrody, ale kto wie, może nawet i do lauru od publiczności. Piątkowa europejska premiera Imagine naszego krajana Andrzeja Jakimowskiego uroczyście otwierała tegoroczny WFF. Ja jednak wybrałem seans sobotni, w nieco mniej gwiazdorskiej obsadzie na trybunach, bardziej po „warszawsku”, mniej uroczyście i wylewnie, tak jak cała ta niezwykle kameralna i trochę magiczna opowieść. Myślę, że nie będę zbyt oryginalny pisząc już na wstępie i psując zabawę w dalsze czytanie stojąc do samego końca w niepewnym rozkroku, że film zrobił na mnie wielkie wrażenie.

Niezmiernie cieszą mnie w tym miejscu trzy rzeczy. Przede wszystkim powrót Jakimowskiego na wielki ekran, gdyż od jego świetnych i licznie nagradzanych Sztuczek minęło już 5 lat. To trochę za długo jak dla mnie. Niewielu mamy w kraju twórców o tak wyrazistej kinowej wrażliwości i umiejętności łączenia magii z brutalnym realizmem świata nas otaczającego, dlatego na tego rodzaju reżyserów powinniśmy chuchać i dmuchać, by niczego im nie brakowało oraz, by za każdym razem znajdowali pełnię zadowolenia w planowaniu budżetu na swoją kolejną produkcję. Cieszy mnie także to, że Jakimowski idzie dalej naprzód i rozwija się w sposób dostojny i miarowy. Każdy jego kolejny film pokonuje następny szczebelek na drabinie prowadzącej do jeszcze bliżej nieokreślonego szczytu, który jednak z każdym krokiem nabiera bardziej wyrazistego kształtu. Imagine to koprodukcja czterech państw z mocną zagraniczną obsadą, kręcony w słonecznej Lizbonie i mówiony w kilku językach świata. Nie czuć w nim ani przez moment typowo polskich grzechów produkcji, a mimo to z dumą można ogłosić, że jest to film nasz, rodzimy, polskiego autorstwa, skrojony według polskiego pomysłu i sfotografowanego dzięki polskiemu autorowi zdjęć. Wreszcie po trzecie i ostatnie, cieszę się także dlatego, że Jakimowski jako urodzony Warszawiak otwierał tegoroczny WFF, dzięki czemu radość uczestniczenia w tym wydarzeniu osiągnęła swoje apogeum.

Imagine to produkcja na wskroś niezwykła. Swoim minimalizmem i wrażliwością może poruszać serca milionów, ale jednocześnie nie jest pogrążona w banale, kalkomanii i przeroście formy nad treścią. Autorska opowieść Jakimowskiego jest umiejętnie wyważona, dzięki czemu w satysfakcjonujący sposób jednocześnie bawi, smuci, jak i czaruje. Reżyser już od początków swojej ekranowej kariery dysponował zdolnością stosowania metafizycznych doznań i uniesień, które w umiejętny sposób potrafił zrównoważyć pomiędzy poetycką wzniosłością i zadumą oraz prozą codzienności. Aby dotknąć tego co ulotne, niedoceniane i w nas wymarłe, producenci zabierają nas do świata, w którym najważniejsze są wyostrzone zmysły węchu i słuchu oraz to, żeby nie upaść i nie wybić sobie przypadkiem zębów o krawężnik. Prowadzą nas za rękę do obcej większości z nas rzeczywistości, w której rządzi bolesne poczucie alienacji, wyobcowania i społecznego odrzucenia. Zabierają nas do świata ludzi niewidomych.


Jakimowski napisał scenariusz po kilku miesiącach badań nad technikami orientacji przestrzennej używanej przez niewidomych. Uważa, że niektóre ze stosowanych przez nich metod są poetyckie i jednocześnie całkowicie kinematograficzne, dlatego tak bardzo go urzekły. Według niego kluczem do poruszania się i osiągnięcia spełnienia w życiu są umysł i wyobraźnia, a nie percepcja zmysłowa sama w sobie. I po obejrzeniu tego filmu, w pełni się z nim zgadzam.

W lizbońskiej prywatnej klinice chorób wzroku usytuowanej gdzieś w małym klasztorze, mają swój dom odcięte od świata barierą wzroku dzieci pozbawione tego daru od niebios, tudzież matki natury. Ich świat pogrążony jest w ulotnych marzeniach oraz rutynowych ćwiczeniach i nudnych obowiązkach dnia codziennego. Wszystko to jednak zmienia się z nadejściem nowego nauczyciela Iana, który będąc także ślepcem wyposażonym jedynie w szklane imitacje gałek ocznych, zaraża ich optymizmem i szczyptą nadziei na to, że świat bez wzroku może być również piękny i w pełni dla nich dostępny. Oczywiście Jakimowski wykorzystał do tego celu stary niemal jak sztuka filmowa szablon w postaci „niekonwencjonalne metody nauczania zmorą przełożonych i radością dla uczniów”, nie mniej jednak absolutnie w niczym mi to nie przeszkadza oraz nie postrzegam tego jako kalki przyłożonej na żywca do innych, „szkolnych” produkcji. Reżyser daje w zamian dużo od siebie, dzięki czemu cała opowieść o pokonywaniu własnych słabości i chęci walki o lepsze dziś i jutro wydaje się niezwykle bogata w treść, mimo, że osadzona jest ona w błogiej ciszy i w nieśpiesznym odczuciu spokoju.

Nowy nauczyciel to oczywiście nowe metody nauczania. Ian za pomocą echolokacji uczy niewidomych jak postrzegać otaczającą ich przestrzeń. Porzućcie swoje laski mówi, zacznijcie słuchać i wąchać najbliższe wam otoczenie. Wszystko wydaje jakieś dźwięki, dysponuje własnym zapachem, nauczcie się je wszystkie dostrzegać i rozróżniać a będziecie częścią tego świata. W tym miejscu należą się kolejne brawa dla twórców. Z pomocą wyostrzonej techniki przeciętny widz może wejść w świat ludzi niewidomych i poczuć ich niepełnosprawność niemal na własnej skórze. Wszystkie dźwięki w tym filmie, począwszy od tupotu małych nóżek wróbli, przez trzepotanie skrzydeł gołębi, różnorodne ludzkie odgłosy kroków, po gwarne życie nadmorskiego miasta, odgłosy samochodów i ruchu ulicznego jest stylowo uwypuklone. Prawdziwa rozkosz dla audiofilów oraz fanów perfekcji dźwięku w filmie. I wcale nie przeszkadza fakt, że naszym bohaterom towarzyszy stosunkowo mało muzyki.

Widz wraz z pensjonariuszami kliniki, niewidomymi dziećmi, oraz z nową fascynacją Iana, Ewą, uczy się postrzegać rzeczywistość za pomocą swoich zmysłów, które co prawda są na swoim miejscu i funkcjonują jak należy, to jednak dzięki ascetycznemu zderzeniu się z ich światem może postrzegać go w zupełnie inny niż dotąd sposób. Niby zwyczajne ulice, chodniki, dziedziniec klasztoru, liczne zapachy, czy morska bryza, ale dzięki wysiłkowi twórców prężą się one wszystkie na ekranie w zupełnie inny, o wiele barwniejszy sposób, a my możemy dostrzec ich niemal namacalny kształt. Przypomina mi to wszystko trochę baśniową filozofię Jana Jakuba Kolskiego. W Imagine jest podobna ilość magicznej poezji, zmysłowej wrażliwości i piękna samego w sobie. Prawdziwa uczta dla oczu, uszu i duszy. Gdyby kawał białej płachty ekranu był w stanie dostarczyć widzom w kinie także zapachy, Imagine byłby absolutnym perfectum.


Dzięki tej produkcji możemy też nieco zwolnić, zatrzymać się na chwilę i zastanowić nad rzeczami z pozoru błahymi i oczywistymi, do których nie przywiązujemy zbyt wiele wagi na co dzień. To trochę jak nagła utrata nóg w wypadku samochodowym i mozolna nauka od podstaw poruszania się na wózku inwalidzkim, pokonywania własnych słabości i ułomności, że o ratowaniu kondycji psychicznej nie pomnę. Człowiek zwykle dopiero w chwili drastycznej oraz traumatycznej przemiany jest w stanie przerzucić się na inny tok myślenia i postrzegania rzeczywistości. Imagine jest właśnie w pewnym sensie taką terapią szokową, która z pomocą swej magicznej metafizyczności otwiera nam oczy trochę szerzej i myślę, że wiele ludzi po seansie może nieco inaczej patrzeć nie tyle na osoby niewidome i okaleczone na wiele różnych sposobów, co na swoje życie, po prostu.

I właśnie chyba tu tkwi największa siła najnowszego dziecka Jakimowskiego. Mimo kameralnej stylistyki i delikatnego podejścia do zagadnienia, Imagine wydaje się być opowieścią na wskroś uniwersalną. Odosobnienie ludzi okaleczonych, walczących każdego dnia o realizację własnych marzeń, przezwyciężających swoje lęki i fizyczne niedoskonałości można odbierać w sposób szalenie osobisty. Każdy ma jakieś problemy, fragmenty z definicji życia z którymi sobie nie radzi, ale upór Iana, człowieka świadomego własnych niedoskonałości jest imponujący i zaraża swoją siłą oraz charyzmą. Każdy jego dzień to walka o godność i przetrwanie, o szacunek innych do własnej osoby, o poczucie się ważną częścią tego świata. Jest pewny swoich metod i pragnie nimi zarażać innych. Wymaga to wielu wyrzeczeń, odwagi, a nawet ofiar. Nie jest nieomylny, także popełnia błędy, jak wszyscy, ale jego szaleńczy upór i chęć stawiania czoła naturalnym przeciwnościom losu może imponować. Wszystkim. Postać Iana nie jest więc tylko nauczycielem i przewodnikiem dla ludzi z wadami wzroku i okaleczonych, ale także dla nas samych, zupełnie normalnych i zdrowych. Całość stanowi niezwykle barwną i cenną naukę oraz prawdziwą szkołę życia. Świat ludzi pogrążonych w wiecznej czerni wcale nie jest taki smutny i zero-jedynkowy jak się na pierwszy rzut oka może wydawać. To także kraina pełna barw i radości, a Andrzej Jakimowski z pomocą kamery filmowej potrafił to wszystko dostrzec i podejść na tyle blisko, by zarazić widza szczyptą magii i życiowego optymizmu.

Bardzo ciepła i pozytywna produkcja. Na pewno pojawi się w naszych kinach, mam nadzieję, że prędzej niż później. Radzę więc zapamiętać ten tytuł. Jeszcze tylko finalne dwa słowa na temat aktorów którzy są współodpowiedzialni za całe to zamieszanie. Fenomenalna rola Edwarda Hogga. To druga już po White Lightnin’ która tak bardzo mnie urzekła. Świetny kolo tak na marginesie, fajnie było zamienić z nim kilka słów po seanse. Jego filmowa towarzyszka, Rumunka Alexandra Maria Lara robiąca karierę w Niemczech (znana przede wszystkim jako osobista sekretarka Hitlera hehe), też zdaje się wypływać na coraz to szersze wody. Świetny duet obdarty z nadmiaru zbędnych słów, aż kipiący szczerą namiętnością. W tle naszej dwójki są jeszcze prawdziwie i doświadczone przez złośliwość losu dzieci, które nie muszą niczego udawać, a my próbować pozbyć się dziwnego wrażenia, że wszystko jest tu na niby. Na szczęście nie jest. Aż wali po, nomem omen oczach swoją bezpruderyjną szczerością.

5/6





sobota, 13 października 2012

28'WFF - Wielkie wejście

Wielkie wejście
reż. Gustave de Kervern, Benoît Delépine, FRA, 2012
92 min.



Wczorajszy piątek. Cóż to był za dzień. Najpierw mgła spowiła moje miasto od stóp do głów, potem w jej oparach Pinokio, przepraszam, Pan Pinokio, wygłosił bujne expose wydając już tylko w ciągu zaledwie pół godziny swojego blebliszu bagatela, 270 miliardów wirtualnych złotych (naszych!) na kolejne obietnice bez żadnego pokrycia, czym ponownie kupił sobie stołek na co najmniej kolejny rok swojego nic nierobienia. W międzyczasie w Sztokholmie ogłoszono laureata pokojowej nagrody Nobla, przydzielając to zaszczytne wyróżnienie Obamie… wróć, Unii Europejskiej. Zapewne za wybitne osiągnięcia w dziedzinie ekonomicznego rozpieprzenia połowy kontynentu i to bez ani jednego wystrzału, tudzież po prostu za to, że ten martwy twór nadal jakimś cudem jeszcze istnieje. Na szczęście piątek to nie tylko absurdu początek, ale też i przede wszystkim, początek weekendu.

Piątek dwunastego był także dniem rozpoczęcia długo oczekiwanego przeze mnie święta warszawskich kinomaniaków, WFF, czyli magicznego środka antystresowego i antydepresyjnego, który w roli odskoczni od absurdów tego globu zabiera swoich wyznawców na 10 dni daleko od ich problemów wszelakich i pokazuje im inny, czasem nawet lepszy świat.

W tym roku odpuściłem przepych i znane nazwiska uzbrojone w kreacje wieczorowe kroczące wszędzie wokół mnie, czyli galę otwarcia i uroczysty seans w Multikinie o 21. Po cało piątkowych wrażeniach oraz dziewięciu godzinach w korpo-pracy oczekiwałem po prosty spokoju, w każdym bądź razie na krawaty i marynarki patrzyłem już spode łba. Swój film i godzinę otwarcia wybrałem więc inne. Co prawda film na jaki postawiłem okazał się mało spokojny, ale z założenia miał być całkiem lekki i przyjemny. Zasadniczo. Jak się później okazało, był to strzał w dyszkę i świetnie to zgrało się z mym ogólno piątkowym bojowym nastrojem i zero jedynkowym punktem widzenia na wszystko co mnie otaczało wokół.

Wielkie wejście (Le Grand Soir), to film, który został obdarowany specjalną nagrodą jury na tegorocznym festiwalu w Cannes. Jego autorowie, duet Benoît Delépine i Gustave Kervern to znani we Francji weterani walki z kapitalizmem. Oczywiście nie walczą z nim na gołe pięści, noże czy kule armatnie, gdyż tej bitwy nie da się wygrać ani w ten sposób, ani w żaden inny i w ogóle, ale za to wbijają temu niedobremu kapitalizmowi szpilki w tyłek z pomocą satyry i poczucia humoru. I przyznaję, robią to świetnie, czym szokują burżujską publiczność.

W skrócie. Jest dwóch braci. Jean-Pierre (Dead) jest typowym przedstawicielem klasy średniej robotniczej, typowy facet po czterdziestce, reprezentant naszego zabieganego świata wyposażony w żonę, dziecko, kredyt hipoteczny, samochód klasy średniej i pracę sprzedawcy materaców w hipermarkecie. Jego brat Not (od punk's NOT dead), to zupełne jego przeciwieństwo. Uważa się za najstarszego punka we Francji i żyje na zasadzie „pierdolcie się wszyscy”, czyli bez domu, bez pracy, bez bogactw, bez kredytów, za to z psem i w poczuciu permanentnej oraz nie skażonej naszym kapitalizmem wolności. Zderzenie więc tych dwóch odwiecznie skłóconych ze sobą światów musi dostarczyć nam wiele satysfakcji, skandali oraz śmiechu. I w rzeczy samej. Nagle ten „lepszy” brat traci grunt pod nogami. Nie wytrzymuje presji wyników, nie osiąga planu sprzedaży, wpada w depresję, traci pracę, żonę, dziecko, swoją godność, wszystko. Wpada więc w sidła swojego punkowego brata, który otwiera mu oczy na świat i razem postanawiają poszukać sensu istnienia gatunku ludzkiego bez tych ciężkich i zbędnych ich zdaniem kajdan założonych ludziom przez banki i korporacje.



Kapitalna satyra na nasze szalone czasy. Może trochę i czasem zbyt anarchistyczne podejście do tematu i zbyt alterglobalistyczne, ale na szczęście bez przegięć i prania mózgu według jedynej oświeconej tezy, grunt, że z poczuciem humoru i momentami naprawdę mądrze. Cała akcja toczy się właściwie w okolicach lub w wielkim centrum handlowym typu podwarszawskie Janki, które reprezentują całą tą kapitalistyczną zgniliznę w której rządzi czas i pieniądz. Autorzy na tle zabieganych ludzi za potrzebą, za zakupem, za proszkiem do prania, jogurtem czy telewizorem, ukazują kruchość ludzkiego życia, które marnuje się w pędzie za materialnym spełnieniem i urojoną potrzebą bogactwa. Nie wiele to pewnie zmieni w naszym światopoglądzie, niby wszyscy doskonale wiemy, że żyjemy za szybko, pracujemy za dużo, źle się odżywiamy, mało śpimy, za mało czasu poświęcamy bliskim i własnym przyjemnościom, ale... no właśnie, w zasadzie i tak nic z tym nie możemy zrobić. Tzn. owszem, możemy tupnąć nóżką i powiedzieć dość, ale co dalej?

Wielkie wejście jest właśnie odpowiedzią na to pytanie. Dwaj waleczni Francuzi pokazują co można zrobić w takiej sytuacji, lub nawet, co należy uczynić koniecznie. Ale niestety każdy medal ma dwie twarze i wnioski płynące z tego buntu są raczej mało optymistyczne, choć zapewne znajdą się też i optymiści, którzy po seansie wstaną i pójdą przed siebie rozrzucając za sobą własne pieniądze. Jasne. Wnioski z opowieści nie są w żaden sposób zaskakujące, nie zostało mi podstawione pod nos nic nowego, co by mi otworzyło oczy na oczywistą niesprawiedliwość, zakłamanie, wyzysk i bezczelność. Dobrze wiem na jakim świecie żyję i jak się w nim poruszać, ale mimo wszystko szacun za chęci, za trochę śmiechu i szczyptę mądrości, oraz za zebranie do kupy wszystkiego co nas otacza i irytuje w domu, na ulicach, w pracy, czy w telewizji. Fajnie to ze sobą współgra na ekranie i łączy w jakąś logiczną całość. A gdy jeszcze dodam do tego wszystkiego całą tą piątkową zawieruchę, tą mgłę, poranne korki, expose premiera, stresik w pracy, Nobla dla UE, no to wychodzi z tego niezły rozgardiasz, który swoim zasięgiem ma ochotę rozpieprzyć cały ten koślawy porządek naszego świata. Życie jest trochę jak ten film, wszyscy pierdolą się i innych bezustannie. Najważniejsze, żeby to my ich, a nie oni nas.

Mam nadzieję, że Wielkie wejście trafi do polskich kin, ale to zapewne są nieco płonne nadzieje. Tak czy owak polecam, szukajcie tytułu gdzie się da. Powodzenia.

4/6



poniedziałek, 8 października 2012

Kino leżące i lekko skrzypiące

Kobieta z piątej dzielnicy
reż. Paweł Pawlikowski, GBR, FRA, POL 2011
83 min. SPI International Polska
Polska premiera: 28.09.2012



Październik, jak już ostatnio pisałem, jest w moim prywatnym kalendarzu miesiącem spod znaku odcisków na dupie od średnio wygodnych foteli kinowych, które nawet w wydaniu multipleksowym dają o sobie znać, jeśli rzecz jasna zbyt często człowiek szuka w nich sensu swojego istnienia. Mam wrażenie, że projektują je ludzie, którzy przede wszystkim biorą pod uwagę ogólne światowe statystyki, które rozkładają ręce i z westchnieniem rozpaczają przez zaciśnięte zęby, że na jednego obywatela Unii Europejskiej przypada średnio jedynie 2,5 wizyt w kinie rocznie. To i tak świetny wynik przy naszych 0,8. Statystyczny Polak w ciągu roku ogląda w kinie mniej niż jeden film, czyli można w zasadzie przyjąć, również statystycznie, że ów rodzimy kinoman zapewne usypia na seansie zaraz po przekroczeniu półmetka w filmie lub chwilę po reklamach. Po co więc właściciele kin mają się martwić o zadek potencjalnego klienta, jak ten ledwie i maksymalnie raz do roku zaszczyca ich swoją obecnością? Rzecz jasna statystycznie.

Ale ja w sumie nie o tym. Gdyby interesowały mnie statystyki zostałbym statystykiem lub innym wykresem w excelu. Fotele w kinach i tak są git, zwłaszcza porównując je z tymi skrzypiącymi i drewnianymi z krótkim oparciem z czasów, gdy batony Bounty można było lizać tylko przez szybę wystawy w Pewexie. Acz i tak o wiele bardziej wolę je od tych dzisiejszych, niby lotniczych z miejscem na kubek ze słomką, ale nadal bez regulacji oparcia i miejsca na nogi. Znowu pozwolę sobie nieco odpłynąć od meritum dzisiejszej niby recki, ale jak się gdzieś mam nadzieję że w środku tekstu okaże, to może nawet i lepiej, że popłynę trochę w głąb. Obiecuję, że zaraz wrócę do brzegu, ale pewnie wtedy będzie mniej ciekawie. Otóż fotele kinowe stanowią dla mnie pewnego rodzaju zagadkę współczesnej kultury kina, która, nie oszukujmy się, ma postawione przed sobą znacznie poważniejsze zadanie niż jakieś tam błahe szerzenie mądrości ludowych i wartości artystycznych wśród statystycznych potencjalnych kinomanów. Kina mają przede wszystkim na siebie zarabiać. I robią to świetnie, raz lepiej raz gorzej, ostatnio na fali wznoszącej ponownie i ku mojej uciesze są kina małe, tradycyjne, jedno i dwu salowe, które zyskują w ogólnym procencie udziału w rynku kin. I jogi babu, jak to mawia klasyk.

Każdy z nas doskonale wie, że najlepszą pozycją do oglądania filmów jest ta leżąca, zwana też horyzontalną lub wyjebaną. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, no to ma problem i mi go w pewnym sensie jest szkoda nawet. Nie wiecie co tracicie nie mogąc wygodnie się jebnąć przed wielkim ekranem spławikiem do góry. Wielcy tego świata wciskają nam jeden wielki siedzący kit. Na meczach piłkarskich masz siedzieć, na koncertach też już ta pozycja zaczyna wypychać bardziej wyprostowaną spontaniczność, w kinie – wiadomo, siad. A ja wolę analogicznie, stać, skakać i leżeć. O ile w dwóch pierwszych przypadkach jeszcze mi się na to pozwala powiedzmy (coraz rzadziej niestety), to w kinie nadal nie ma opcji leżeć, chyba, że sam z siebie legnę się w przejściu na glebie. Gdyby dawali choć jakieś poduszki, serio bym to przemyślał. Dlaczego nie ma kin z miejscami leżącymi? Tzn wiem, że są, widziałem nawet jakieś zdjęcia, ale dlaczego tego nie ma w mainstreamie? Wszystko przez te izraelskie multipleksy właśnie i ich lansowane zupełnie niewygodne fotele lotnicze z których jak się lekko osuniesz na pośladkach, łeb przed tobą zakryje ci pół ekranu. Dziękuję, posiedzę. Dlatego właśnie do nich z zasady nie chodzę, chyba, że muszę. Cieszy mnie więc fakt, że po pierwszym zachłyśnięciu się nimi przez polskiego kinomana, tracą powoli rynek, a kinofile zaczynają szukać innych rozwiązań i wolą oglądać filmy choćby na trawce pod chmurką.

Ok. Koniec o fotelach. Ale jeszcze nie będzie o filmie. Zniecierpliwionych przepraszam, ale ciągle jeszcze po cichu liczę, że mi za ten bleblisz podziękujecie. Wróćmy jeszcze na chwilę do pierwszego rozmycia, czyli statystyk. Są to chyba jedyne liczące się w świecie statystyki jakie zawyżam i w których znacząco się wyróżniam z tłumu, co mnie cieszy rzecz jasna. W UE 2,5 wizyty w kinie, w Polsce 0,8 a ja, pomimo, że jakoś specjalnie w sposób nałogowy do kina nie uczęszczam, średnią tą wyraźnie zaburzam i czuję się z tym trochę jak reprezentant klasy premium, tudzież pełnoprawny członek dyrektorskiej lub menadżerskiej kliki, która zamydla ogólną fatalną kondycję polskich portfeli i zawyża średnie wynagrodzenie netto w sposób wybitnie mylący stan faktyczny. Bynajmniej nie przez Tuska i Rostowskiego, tylko przez wabik dla głupków w postaci światowego kryzysu, Grecji i zapewne też ocieplania się klimatu wymienianego tak na wszelki wypadek. No więc zawyżam tą średnią i to w sposób rażący, zwłaszcza w październiku, gdzie kino odwiedzam pewnie i ze 20 razy. Pracuję więc na dobre imię polskiego kinomana w Europie i żądam oklasków oraz szacunku, zwłaszcza w kinie. I jeszcze frytek do tego.

Dobra. Film. Tak, o dziwo, byłem ostatnio w kinie, w dodatku na seansie którego nie miałem w planach zupełnie, w dodatku nie sam, lecz w towarzystwie fajnej dziewczyny. Niby nic sensacyjnego, prawie każdy chodzi do kina z kimś, no bo tak się utarło, że zwykle chodzi się do kina razem a nie na film. Ja jednak stanowię wyjątek w tym mezaliansie i do kina najczęściej uczęszczam w pojedynkę. Nie dlatego, że nie mam z kim, wręcz przeciwnie, po prostu tak lubię, gdyż zwyczajnie udaję się tam na film właśnie, a nie pogadać o jesiennym przesileniu dajmy na to, lub o nieciekawej sytuacji politycznej w dalekiej Syrii w trakcie reklam, no bo przecież nie da się ich przełknąć bez zagajenia rozmowy. I ja to rozumiem.

Piszę o tych wszystkich bzdurach tak naprawdę tylko dlatego, że właściwie to nie wiedziałem jak rozpocząć tą, tę, reckę. Po prostu. Gdybym miał obdarzyć Kobietę z piątej dzielnicy jakimś synonimem, byłaby to pustka niestety, a sam film i emocje jakie mi towarzyszyły w jego trakcie opisałbym pewnie w trzech krótkich, zapewne też złośliwych akapitach. Te wszystkie przemyślenia o wyższości starego skrzypiącego fotela nad tym multipleksowym oraz pozycji leżącej nad siedzącą towarzyszyły mi tak same z siebie w trakcie trwania seansu i próbowały zakopać ten ciągle rosnący w mej głowie dół mozolnie kopany przez Pawła Pawlikowskiego i jego trochę zagubionych bohaterów. Bardzo lubię naszego krajana i mocno mu dopinguję w jego wspinaczce na szczyt, zwłaszcza dzięki Lecie miłości, które autentycznie jest świetnym filmem, ale tym razem niestety nie wyszło ci chłopie. Sorry Asia, pewnie to przeczytasz, nie fochuj, w końcu to ty wybierałaś. Nie żałuję ani minuty, warto było i tak, ale ponarzekam trochę, bo to mój blog i jedyne miejsce w internecie, w którym mogę sobie to robić do woli ;)

Nie pamiętam dokładnie, ale dawno nie uświadczyłem tak niesatysfakcjonującego mnie zakończenia w filmie. Zrobiłem sobie w tej chwili kilkuminutową pauzę na nalanie piwa w kuchni i na research w bani w celu przypomnienia sobie choć jednego tytułu filmu jaki widziałem w ostatnich miesiącach, półroczu, roku, który podobnie jak ten mnie w swojej finalnej puencie aż tak dobitnie rozczarował. Niestety na próżno. Tak, to właśnie tego kalibru rozczarowanie. Ale przecież wcale nie musiało tak być. Pawlikowski miał całkiem fajny zamysł i nawet nieźle zaczął. Zakontraktował wspaniałych aktorów. Ethan Hawke, Kristin Scott Thomas - klasa sama w sobie, nawet jak nic nie mówią, grają w sposób wybitnie przekonujący i zmysłowy. Jednak tym razem czegoś zabrakło, ale winy doszukiwałbym się w scenariuszu, w dialogach, nie w nich samych. Starali się, lecz od początku jakby nie iskrzyło. Górnolotnych emocji w tej zagmatwanej historii jest jak na lekarstwo. Jakiejś więzi, wrażliwości, uczucia, wszystko to oscyluje blisko zera. Joasia Kulig? W brukowych kolorowych plotkersach wróżą jej wielką karierę zagranicą, ale po tej roli, bliżej jej do osiągnięć Bachledy Curuś, acz Asiek ma przynajmniej większe piersi, więc szanse na epizody w Hollywoodach nadal stoją przed nią otworem. W każdym bądź razie życzę jej jak najlepiej, bo to śliczna niewiasta, ale to z pewnością jeszcze nie ta rola, która by zapukała do drzwi salonów z wyższych pięter.

Lekko ckliwa i romantyczna opowieść sama w sobie także rozczarowuje swoją infantylnością. Są fajne zdjęcia, montaż, jako taki klimat niedopowiedzeń, niejawności, jakiejś aury tajemniczości, która cały czas nęka nasze nozdrza i oczodoły. Szczypta mistyki, niepokoju, masa pytań, ale im dalej, tym odpowiedzi stają się coraz płytsze, jeśli w ogóle się jakieś pojawiają. Z zagubionym na ulicach Paryża Tomem Ricksem (Hawke) nie sposób się jakoś zaprzyjaźnić, nie idzie zrozumieć, miota się ciągle od prawa do lewa, od hotelu po tajemnicze magazyny, czego u licha chce ten facet? Tytułowa kobieta z piątej dzielnicy jest tylko chwilową zjawą, przecinkiem w mocno rozbudowanym zdaniu, tak samo pustą i mało wyrazistą jak cały ten film. Ich wspólne amory są odpychające, a drugi romans, ten z naszą krajanką, zwyczajnie mało naturalny i interesujący. W tym filmie wszystko jest mało ciekawe, a gdy już chciałem dać mu szansę i poczekać z oceną do końca, to ktoś brutalnie włączył światło na sali i puścił napisy końcowe. Pierwsza myśl – Komisja cenzury wycięła pół godziny filmu. Ale zaraz, chwila, to przecież nie te czasy. Jednak dla Pawlikowskiego lepiej by było, żeby to jednak były nożyce socjalistycznej cenzury. Widz by docenił.

Zabrakło w tym filmie bardzo wielu rzeczy, zwłaszcza mądrości. Kobieta z piątej dzielnicy jest opowieścią o niczym. Ładną dla oka, ale koszmarną dla naszych wnętrzności. Nie znalazłem w niej żadnego punktu zaczepienia gdzie mógłbym pociągnąć za sznurki i dalej sobie dopowiedzieć puentę oraz pożonglować interpretacjami. Pewnie, że można zgadywać, silić się na psychologiczne wynaturzenia, tylko po co? Strata czasu niestety. Na szczęście tym razem nie byłem w kinie sam, mej kinematograficznej towarzyszce się podobało, to najważniejsze, potem był zawsze pretekst by napić się wspólnie alkoholu oraz pogadać. I właśnie dla takich filmów powinny być w kinach podwójne miejsca leżące, bo jak nie ma co oglądać, to można przecież w tej ciemności kina... pogadać, prawda?

3/6

IMDb: 5,0
Filmweb: 5,7


środa, 3 października 2012

WFF tuż tuż



Dla mnie, urodzonego Warszawiaka w życiu miasta najważniejsze są trzy wydarzenia w roku. Kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, początek sezonu ligowego w piłce skopanej (należę do masochistów i to dyplomowanych) oraz... Warszawski Festiwal Filmowy.

Pewnie już wszyscy zauważyli, acz pewny tego do końca nie jestem, że właśnie rozpoczął się kalendarzowy październik. Jak co roku przyprowadził on ze sobą depresję zakaźną, szok i przerażenie, a także zimno i ciemność o 18, ale mimo to lubię ten miesiąc właśnie ze względu na WFF. Dostarcza mi on, jak i tysiącom rdzennym oraz farbowanym Warszawiakom dziesięć dni błogiej i permanentnej kinowej radości, w której liczy się tylko jedno, przepraszam, dwa, dwie... jakkolwiek: Zdążyć na seans, usiąść na sali gdzieś blisko środka ekranu i jeszcze najlepiej koło ładnej pani (jednak trzy). Jest to moja festiwalowa dewiza już od 8 lat, czyli od kiedy obudziłem się pewnego ranka zlany potem i stwierdziłem jeszcze leżąc, że właściwie to skoro jaram się tymi filmami nieco bardziej od przeciętnego i statystycznego kinofila, to dlaczego debilu patentowany nie wskoczysz na wyższy level wtajemniczenia i nie pobaraszkujesz z ambitnymi filmami, których w normalnym kinie przecież nie uświadczysz, a masz je tuż obok i to na wyciągnięcie ręki? Odpowiedź była nagła i twierdząca. Tak, faktycznie, jestem debilem. Poszedłem więc na pierwszy w mym życiu festiwal kiedy to działał jeszcze Relax oraz festiwalowała Luna i tak już tkwię w tym kaprysie po szyję i po dzień dzisiejszy.

WFF to moje okno na filmowy świat, właściwie jedyne tak szeroko rozwarte w ciągu roku, bo leń ze mnie permanentny i nie chce mi się dupy ruszyć gdzieś dalej, na inne festiwale w kraju, że o zagranicy nawet nie pomnę. Turystą kinematograficznym nie jestem, łowcą sensacji i autografów tym bardziej, wystarcza mi te kilkanaście tytułów z pośród dwustu starannie wyselekcjonowanych z całego światowego wachlarza. Stefan Laudyn - szef wszystkich szefów, osiągnął ze swoim (naszym) festiwalem stan kompletny. Tak właśnie. Gdybym musiał wymyślić choć jedną i tylko jedną rzecz jakiej mi w nim brakuje, lub co można byłoby zmienić, poprawić, to musiałbym się długo z tym trudzić, by ostatecznie wciągnąć na maszt białą flagę. Owszem, wolałbym bezduszne Multikino w Złotych Tarasach zamienić na jakieś klasyczne, kultowe na mapie Warszawy kino, by wykreślić ze scenariusza obowiązkowe przedzieranie się przez gąszcz galerianek w celu dostania się na szczyt szczytów tej kiczowatej i futurystycznej kopuły kryjącej sale kinowe, ale cóż, ze względów logistycznych, organizacyjnych i ekonomicznych, WFF musi pozostać lojalny Złotym Tarasom, a ja wraz z nim.

W Warszawie nie ma za to czerwonych dywanów, milionów fleszy i nieznośnego przepychu jakim rządzi się Cannes, LA, czy Wenecja. Aktorzy, producenci i reżyserzy przyjeżdżają do nas, a jakże, ale często zamiast w szykownych wieczorowych uniformach, spotkać i pogadać z nimi można w jeansach i wyciągniętych koszulach gdzieś w korytarzu za rogiem. Weekendowy luźny casual udziela się wszystkim, od gości po gospodarzy, właśnie za ten swobodny klimat WFF lubię najbardziej. Festiwal ten jest jakby bardziej dla ludzi, a nie w formie śmietanki na torcie dla szeroko rozumianego przemysłu filmowego. A jak dodamy do tego jeszcze niszowy i zjawiskowy repertuar, filmy nagradzane w ciągu roku na wielu znaczących festiwalach, lub po prostu światowe i europejskie premiery oraz fakt, że blisko 90% wyświetlanych w ciągu 10 dni filmów nigdy nie trafi na ekrany polskich kin i na listy płac dystrybutorów, to wykrystalizuje się obraz imprezy kompletnej. Po co więc mam jeździć gdzie indziej, jak pod nosem mam taki skarb?


Dziś rozpoczyna się przedsprzedaż biletów, finał mojego ulubionego festiwalowego etapu. Przez ostatnie dni i jak co roku wertowałem z ołówkiem w ręku cały repertuar, sprawdzałem interesujące mnie filmy, czytałem w necie ich krótkie opisy, szukałem zwiastunów, informacji jakichkolwiek, sprawdzałem daty emisji i stawiałem je w opozycji do planów dnia powszechnego. Uwielbiam ten moment, tak jak ostateczne składanie z bananem na twarzy zamówień na bilety. Ci, którzy mają akredytki prasowe, nigdy nie poczują w pełni klimatu WFF. Stanie w wielogodzinnych kolejkach jak przed laty w Hybrydach może już dziś nie nam grozi, ale nie da się ukryć, że siła WFF tkwi właśnie w tym tłumie wariatów na punkcie kina oraz poczucia tego, że jest się szalenie ważnym pierwiastkiem całej tej wybuchowej tablicy Mendelejewa.

Za 9 dni rozpoczyna się więc wspaniała zabawa. Zachęcam do udziału w niej wszystkich stołecznych wraz z przyległościami, którzy jakimś sobie tylko znanym sposobem nie doświadczyli jeszcze festiwalowych wrażeń. Bilety są tu tańsze niż na komercyjne weekendowe spędy w multipleksach, bo po 12 i 18zł, a i klasa filmów często o wiele wyższa i ciekawsza. Sale pękają w szwach, siadasz gdzie chcesz, oglądasz co chcesz, od krótkiego metrażu, przez dokument po fabułę i animację, a i pogadać możesz po filmie z reżyserem i powiedzieć mu wprost, że fajnie, że jest. Oddając swoją notę za dopiero co obejrzany film stajesz się także częścią widowiska, a twój głos jest cenniejszy niż ten oddany, tudzież zmarnowany w wyborach parlamentarnych.

W tym roku może nie pobiję rekordu sprzed dwóch lat, gdzie obejrzałem coś pod 20 filmów, ale mam nadzieję, że mocne 13 tytułów na które postawiłem swe karty dostarczy mi pełnię satysfakcji. Więcej się niestety nie dało, na przeszkodzie stanęła praca, finanse i inne obowiązki, których przeskoczyć po prostu się nie da. Nie było więc łatwo wybrać spośród około 30 filmów z kategorii absolutnych most view. Ale też, nigdy się nie da zrobić tego do końca. Postaram się też rzecz jasna naskrobać słów parę o każdym z nich i to pomimo mojego arcy ślimaczego zbierania się do stukania w te czarne jak warszawskie niebo klawisze. Tak na marginesie, jakby ktoś znał jakiś sensowny motywator, tak, żeby mnie sensownie zmotywował do regularnego pisania, to przyjmę go lub ją z rozkoszą. Jednak najlepiej by było, jakby ten motywator posiadał dwie nagie piersi.

Także tego. Do usłyszenia, oddaję głos do studia.

Więcej szczegółów, informacji o biletach, repertuar, opisy filmów oraz kto z kim i za ile, na stronach festiwalu: http://www.wff.pl/