piątek, 19 października 2012

28'WFF - Miłość

Miłość
reż. Sławomir Fabicki, POL, 2012
105 min.
Polska premiera: 15.10.2012



Warszawa. Miasto które każdego dnia przeżywa własną śmierć. Ciągle coś się u nas wali, sypie, zalewa. Jak nie tunel metra, to budynek, jak nie stara kamienica, to basen tzn. Stadion Narodowy. Ulice rozkopane, autobusy i tramwaje wiecznie spóźnione, nawet korki bardziej dosłowne niż gdzie indziej. Wszędzie objazdy, rury na wierzch wybebeszone, każdy dzień w Warszawie okraszony jest łzami tego cierpiącego miasta doświadczanego bezustannie przez nieudolność urzędników i elity rządzącej. POlska ciągle w budowie, poziom HARD, końca nie widać. Trzy dni temu stolica zapłakała po raz kolejny. Drugi już raz w ciągu 10 dni jakiś dowcipniś podłożył bombę w Złotej Tandecie zwaną także Złotymi Tarasami. W normalnym przypadku miałbym to gdzieś, a niech spadają galeriankom obroty, ale jako, że odbywa się w nich obecnie WFF, to tym razem do śmiechu mi już nie było. Trochę seansów odwołano, wiele przerwano, kilka tysięcy ludzi szybko na bruk i sru marznąć na ulice. To chyba pierwszy taki przypadek w 28-letniej historii festiwalu. No cóż. Taka jest cena przepoczwarzenia się małego i niszowego festiwalu w multipleksowy, komercyjny kombajn.

Ale i tak kocham to miasto, tak jak i ten festiwal tak bardzo przecież warszawski. Jest moje, rodowe, dumnie krwią umorusane, ludzką krwią i potem odbudowane. Musi od lat patrzeć na kolejnych debilów i debilki tym miastem rządzące. To trochę jak małżeństwo z rozsądku. Niedorzeczne, bo przecież lepiej by mi było gdzieś w małej, spokojnej mieścinie gdzie czas płynie pięć razy wolniej, najlepiej na słonecznym południu Europy, ale nie, korzenie zbyt mocno wpuszczone 3 metry pod ziemię. Tą ziemię.

Jednak z tą miłością jest mi czasem cholernie ciężko i nie po drodze. Miasto odwzajemnia mi to uczucie trudno do zaakceptowania ołowianą ciężkością i mozołem dnia codziennego. Godzinnym dojazdem do pracy i godzinnym powrotem do własnego eM jak marzenie śniętego realisty. W tym czasie można przecież dolecieć na południe Europy, leżeć do góry spławikiem na plaży i bajerować skąpo odziane czekoladopodobne niewiasty. Ja jednak chcę tu tkwić. W zamian muszę wąchać zapachy spod pachy współmieszkańców i poruszać się ze średnią prędkością mniejszą niż moja średnia roczna na rowerze. Mało tego. Muszę jeszcze za to płacić, od stycznia znowu więcej. Dzięki ci Hanko, za twą miłość jaką otaczasz nas, wiernych temu miastu. Czysty masochizm.

Jednak prawdę miał król kobieciarzy i pijaków Bukowski, nazywając miłość worem pełnego śmierdzących odpadów, który się tacha na plecach przez pieniący się strumień cuchnących szczyn. To moja ulubiona definicja miłości. Ale każdy ma inną. Może i na szczęście. Np. Sławek Fabicki, tak na marginesie także Warszawiak, więc poniekąd obarczony tym samym jarzmem wiecznego cierpienia, definiuje miłość za pomocą dwójki świetnych aktorów - Marcina Dorocińskiego i Julii Kijowskiej. Jego wizję miłości obejrzałem sobie w tych wybuchowych Złotych Tarasach tylko dlatego, że alarm bombowy zakończył się godzinę przed planowanym seansem. Jak się więc okazało, nawet bomba to za mało, aby polską premierę odwołano.

Dorociński to jest jednak kot. Nie, nie Kot Tomasz, przekot po prostu. Albo facet ma dzikiego farta, albo sam sobie panem i władcą własnej kariery, panem z nosem czułym i wrażliwym na filmową mądrość. Jak zwał tak zwał, ale fakt to niezaprzeczalny, że z reguły, zwłaszcza w ostatnich latach, Dorociński dostaje mocne role w naprawdę świetnych filmach. A gdy już jest angażowany do kiepskiej produkcji, to i tak często ratuje ją swoją grą oraz godną podziwu ekspresją, tak jak choćby i teraz, bowiem Miłość niestety jest raczej obrazem przeciętnym. Niezłym jak na polskie standardy, wyróżniającym się, poprawnym a nawet całkiem pozytywnym, jednak bardziej dlatego, że został perfekcyjnie opowiedziany przez aktorów właśnie, a nie, że Fabicki zrobił na szydełkach piękny sweterek. Starał się i chwała mu za to, ale sam tą swoją Miłość w przeciętność popchnął niestety. Strach pomyśleć jak wyglądałby mój odbiór jego filmu, gdyby zamiast przekota zagrał właśnie wspomniany Kot. Śmiem twierdzić, że gdyby Dorociński teraz nie daj boże tragicznie zginął np. w wypadku samochodowym, z miejsca dorobiłby się statusu wiecznej gwiazdy kina na miarę Cybulskiego, a może nawet kto wie, samego Jamesa Deana. Słusznie zresztą, ale lepiej jednak pozostać w tych przypuszczeniach tylko nic nieznaczącym pyłkiem.


Definicja miłości według filozofii Fabickiego opiera się jak to często w życiu bywa, na ciągłym rozwiązywaniu testu na wierność i szczerość. W zasadzie to się z tym zgadzam. Jeśli nie ma wzajemnego zaufania, nie ma też i szacunku, nie ma miłości, nie ma związku, nie ma kobiety i mężczyzny, jest tylko brutalny samotny realizm. Nie dość, że trzeba się mocno natrudzić i wiele poświęcić aby osiągnąć w swoim związku stan względnego i satysfakcjonującego obie strony spełnienia, to jeszcze do tego trzeba ciągle uważać i zachowywać czujność, gdyż zburzyć to perfectum jesteśmy w stanie w ciągu jednej ledwo zauważalnej chwili. Tak czy owak stoimy na straconych pozycjach. Jedni potrafią utrzymać ten idealnie wyważony środek ciężkości miarowo w pionie i poziomie przez długie lata (coraz rzadziej i trudniej niestety), inni, gwałtownie spadają z tej platformy pozornego szczęścia z bólem zębów już na samym początku zabawy w poważne i odpowiedzialne życie. Miłość więc, jest pod wpływem mijającego czasu, zupełnie bezbronna. Jakkolwiek to rozumieć.

Na przykładzie młodego, kochającego się małżeństwa Tomka i Marii które właśnie spodziewa się dziecka, Fabicki pokazuje nam, naiwniakom, którzy ciągle wierzą w wielką miłość, jak trudno jest utrzymać w związku wspólny mianownik. Jak wiele nas to może kosztować (jak bym nie wiedział) i jak potężne konsekwencje może pociągać za sobą chwila nieszczerości, braku zaufania i budowania murów wokół swoich prywatnych tajemnic. Nihil novi, rzekła konstytucja. Przez mniej więcej połowę filmu Fabicki zwala wszelkie winy na nazbyt emocjonalnie zachwianą kobietę, przez drugą, na szorstkiego mężczyznę z zasadami które nie potrafią pogodzić się z brutalnym zrządzeniem losu, a ty drogi obserwatorze niczym ławnik sądowy na sali, masz za zadanie orzec winę jednego z nich. Problem w tym, że się nie da. Kobiety pewnie osądzą mężczyznę, my, faceci kobietę, a tu winni są oboje. Winna jest miłość sama w sobie, bo młoda, głupia i naiwna, niedoskonały substytut ulotnego szczęścia, które odchodzi szybciej niż do nas przyłazi na klęczkach z jałmużną.

Problem z tą jego opowieścią mam taki, że widziałbym dla niej inne zakończenie. Wyłuskałbym z niej zupełnie inny morał i puentę. No aż się prosiło. Nie powiem tu teraz jak to bym widział, bo popsułbym całą zabawę, ale myślę że wyszłoby lepiej po prostu. Być może trafniej i o wiele dosadniej, bardziej życiowo. Od połowy filmu kiełkowało w mojej głowie idealne zakończenie tej historii. Doszło nawet do tego, że byłem niemal pewny iż Fabicki myśli podobnie i mnie w tym względzie zadowoli, poklepie po plecach i powie: Tak Artur, miałeś rację, też tak to widziałem. Niestety wybrał inny wariant. Zbyt oczywisty, zbyt naiwny, zbyt zachowawczy. Zakreślił okrąg, od miłości, przez kryzys i separację po ponowne szukanie miłości, tej bardziej dojrzalszej, a może już tylko udawanej? Z rozsądku? Niestety w życiu często bywa inaczej. Od miłości do nienawiści, tak zwykle wygląda proza tego świata. Dlatego właśnie odczuwam niedosyt i świadomie wpycham Miłość Fabickiego w przeciętność.



Do tego film naszpikowany jest typowymi wadami polskich produkcji. Bardzo oszczędne kadry pozbawione szczegółów na których rządzi tylko ból i cierpienie. Wszystkie z ręki, trzęsącą się kamerą, minimalizm, brak muzyki, ok, to zapewne celowy zabieg, tak, aby widz miał skupić się na twarzach i ich grymasach, ale mam jednak mieszane uczucia co do filmowej ekspresji jego twórców. Nie mniej jednak udało zbudować się całkiem niezły klimat. Są emocje, są łzy, jest sporo szczerości, ale tej niestety trochę zbyt powierzchownej i przeciąganej jakby na siłę i z braku pomysłu na coś autentyczniejszego. Jest niby mocna gra aktorów (no, powiedzmy, że Kijowska wypadła ciut gorzej), jednak czasem sprawiają wrażenie jakby nie bardzo wiedzieli jak mają grać i w którym kierunku podążyć ze swoją postacią. Brakuje mi w tym wszystkim twardej ręki reżysera. Ten sprawiał wrażenie jakby we własnym filmie był zupełnie zagubiony, wręcz nieobecny, co cholernie zaskakuje. Po obejrzeniu filmu nadal uznaję więc za świętą i jedyną prawdziwą definicję miłości tą autorstwa Charlesa Bukowskiego. Fabicki niczego nowego o niej mi nie powiedział, prawdopodobnie dlatego, że sam niewiele o niej wie.

Miłość trafi do kin dopiero na początku przyszłego roku. Pierwszeństwo ma Miłość Hanekego która wchodzi na ekrany już z początkiem listopada. W kinie jak i w życiu nie ma miejsca na dwie miłości jednocześnie, a szkoda. Człowiek mógłby od razu porównać, wyciągnąć wnioski. Fabicki skupia się na związku młodych, jeszcze nie zmęczonych życiem oraz sobą ludzi, Haneke zaś koncentruje się na osobach starszych, schorowanych, posiadających zupełnie inny bagaż doświadczeń, uczących cię miłości jeszcze w czasach kiedy ta jeśli się psuła, to się ją naprawiało zamiast wyrzucać. Odnoszę dość oczywiste wrażenie, że to właśnie Michael Haneke może mi o niej powiedzieć coś znacznie ważniejszego, coś, co być może zmieni mój dość brutalny pogląd na temat tego najbardziej przereklamowanego i ludobójczego uczucia, które ma na swoim koncie więcej morderstw niż HIV, głód i Hitler razem wziętych. No cóż. Zobaczymy. Póki co, Fabicki i spółka nie wymyślili jeszcze nawet plakatu reklamowego, co zakrapia na dość ponury żart.

Edit: Plakat już jest. Niezły.

4/6



5 komentarzy:

  1. Nie jestem kinomanką ale czasem lubię się przejść na jakiś dobry film na zasadzie odreagowania.
    Wybrałam Hotel Noir ( dzięki temu blogowi )w poniedziałek... dokładnie wtedy gdy jakiś żartowniś zechciał podłożyć "bombę" w ZT.
    I jak tu nie wierzyć w fatum?
    Bloga odkryłam jakiś czas temu i podglądam aby nie być zupełnie w tyle jeśli chodzi o kino.
    Najbardziej podobają mi się wstępy to recenzji nawiązujące do aktualnych wydarzeń.
    Pozdrawiam,
    E.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o matko ja też nie obejrzałam wtedy tego filmu i strasznie żałuję bo uwielbiam noiry :((

      Usuń
  2. Film jakoś szczególnie mnie nie ciekawi, jednak na pewno obejrzę dla Marcina Dorocińskiego, bo jest on moim ulubionym aktorem :) Pozdrawiam i zapraszam do siebie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wstęp do recenzji filmu zaiste niesamowity. Chyba by mi serce pękło gdyby w 2009 jak przyjechałam na Festiwal podłożył ktoś bombę! Warszawa ma coś w sobie co wciąga jak bagno. Odczuwam dziwny pociąg do tego miasta. Lubię w nim bywać, włóczę się po terenie byłego getta wyszukuje śladów Powstania i nie tylko, śmigam po Powązkach, zachodząc na Cmentarz Żydowski tuż obok. Jednak po kilu dniach czuje się zmęczona tym pędem tymi odległościami. To dla mnie i nie dla mnie taka dziwna ambiwalencja.
    Dorocińskiego uwielbiam. Faktycznie ma nosa do ról. Każda ma moc. Fabickiego widziałam wszystkie filmy, jednak niezatarte wrażenie zrobiła na mnie jego "Męska sprawa" sprzed kilku lat. Najnowszego filmu jestem ciekawa głównie dzięki obsadzie.
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
  4. a ja mam zupełnie odmienne zdanie co do aktorstwa: uważam, że to Kijowska dała tu popis. Co reszty w 100% się zgadzam.

    OdpowiedzUsuń