poniedziałek, 8 października 2012

Kino leżące i lekko skrzypiące

Kobieta z piątej dzielnicy
reż. Paweł Pawlikowski, GBR, FRA, POL 2011
83 min. SPI International Polska
Polska premiera: 28.09.2012



Październik, jak już ostatnio pisałem, jest w moim prywatnym kalendarzu miesiącem spod znaku odcisków na dupie od średnio wygodnych foteli kinowych, które nawet w wydaniu multipleksowym dają o sobie znać, jeśli rzecz jasna zbyt często człowiek szuka w nich sensu swojego istnienia. Mam wrażenie, że projektują je ludzie, którzy przede wszystkim biorą pod uwagę ogólne światowe statystyki, które rozkładają ręce i z westchnieniem rozpaczają przez zaciśnięte zęby, że na jednego obywatela Unii Europejskiej przypada średnio jedynie 2,5 wizyt w kinie rocznie. To i tak świetny wynik przy naszych 0,8. Statystyczny Polak w ciągu roku ogląda w kinie mniej niż jeden film, czyli można w zasadzie przyjąć, również statystycznie, że ów rodzimy kinoman zapewne usypia na seansie zaraz po przekroczeniu półmetka w filmie lub chwilę po reklamach. Po co więc właściciele kin mają się martwić o zadek potencjalnego klienta, jak ten ledwie i maksymalnie raz do roku zaszczyca ich swoją obecnością? Rzecz jasna statystycznie.

Ale ja w sumie nie o tym. Gdyby interesowały mnie statystyki zostałbym statystykiem lub innym wykresem w excelu. Fotele w kinach i tak są git, zwłaszcza porównując je z tymi skrzypiącymi i drewnianymi z krótkim oparciem z czasów, gdy batony Bounty można było lizać tylko przez szybę wystawy w Pewexie. Acz i tak o wiele bardziej wolę je od tych dzisiejszych, niby lotniczych z miejscem na kubek ze słomką, ale nadal bez regulacji oparcia i miejsca na nogi. Znowu pozwolę sobie nieco odpłynąć od meritum dzisiejszej niby recki, ale jak się gdzieś mam nadzieję że w środku tekstu okaże, to może nawet i lepiej, że popłynę trochę w głąb. Obiecuję, że zaraz wrócę do brzegu, ale pewnie wtedy będzie mniej ciekawie. Otóż fotele kinowe stanowią dla mnie pewnego rodzaju zagadkę współczesnej kultury kina, która, nie oszukujmy się, ma postawione przed sobą znacznie poważniejsze zadanie niż jakieś tam błahe szerzenie mądrości ludowych i wartości artystycznych wśród statystycznych potencjalnych kinomanów. Kina mają przede wszystkim na siebie zarabiać. I robią to świetnie, raz lepiej raz gorzej, ostatnio na fali wznoszącej ponownie i ku mojej uciesze są kina małe, tradycyjne, jedno i dwu salowe, które zyskują w ogólnym procencie udziału w rynku kin. I jogi babu, jak to mawia klasyk.

Każdy z nas doskonale wie, że najlepszą pozycją do oglądania filmów jest ta leżąca, zwana też horyzontalną lub wyjebaną. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, no to ma problem i mi go w pewnym sensie jest szkoda nawet. Nie wiecie co tracicie nie mogąc wygodnie się jebnąć przed wielkim ekranem spławikiem do góry. Wielcy tego świata wciskają nam jeden wielki siedzący kit. Na meczach piłkarskich masz siedzieć, na koncertach też już ta pozycja zaczyna wypychać bardziej wyprostowaną spontaniczność, w kinie – wiadomo, siad. A ja wolę analogicznie, stać, skakać i leżeć. O ile w dwóch pierwszych przypadkach jeszcze mi się na to pozwala powiedzmy (coraz rzadziej niestety), to w kinie nadal nie ma opcji leżeć, chyba, że sam z siebie legnę się w przejściu na glebie. Gdyby dawali choć jakieś poduszki, serio bym to przemyślał. Dlaczego nie ma kin z miejscami leżącymi? Tzn wiem, że są, widziałem nawet jakieś zdjęcia, ale dlaczego tego nie ma w mainstreamie? Wszystko przez te izraelskie multipleksy właśnie i ich lansowane zupełnie niewygodne fotele lotnicze z których jak się lekko osuniesz na pośladkach, łeb przed tobą zakryje ci pół ekranu. Dziękuję, posiedzę. Dlatego właśnie do nich z zasady nie chodzę, chyba, że muszę. Cieszy mnie więc fakt, że po pierwszym zachłyśnięciu się nimi przez polskiego kinomana, tracą powoli rynek, a kinofile zaczynają szukać innych rozwiązań i wolą oglądać filmy choćby na trawce pod chmurką.

Ok. Koniec o fotelach. Ale jeszcze nie będzie o filmie. Zniecierpliwionych przepraszam, ale ciągle jeszcze po cichu liczę, że mi za ten bleblisz podziękujecie. Wróćmy jeszcze na chwilę do pierwszego rozmycia, czyli statystyk. Są to chyba jedyne liczące się w świecie statystyki jakie zawyżam i w których znacząco się wyróżniam z tłumu, co mnie cieszy rzecz jasna. W UE 2,5 wizyty w kinie, w Polsce 0,8 a ja, pomimo, że jakoś specjalnie w sposób nałogowy do kina nie uczęszczam, średnią tą wyraźnie zaburzam i czuję się z tym trochę jak reprezentant klasy premium, tudzież pełnoprawny członek dyrektorskiej lub menadżerskiej kliki, która zamydla ogólną fatalną kondycję polskich portfeli i zawyża średnie wynagrodzenie netto w sposób wybitnie mylący stan faktyczny. Bynajmniej nie przez Tuska i Rostowskiego, tylko przez wabik dla głupków w postaci światowego kryzysu, Grecji i zapewne też ocieplania się klimatu wymienianego tak na wszelki wypadek. No więc zawyżam tą średnią i to w sposób rażący, zwłaszcza w październiku, gdzie kino odwiedzam pewnie i ze 20 razy. Pracuję więc na dobre imię polskiego kinomana w Europie i żądam oklasków oraz szacunku, zwłaszcza w kinie. I jeszcze frytek do tego.

Dobra. Film. Tak, o dziwo, byłem ostatnio w kinie, w dodatku na seansie którego nie miałem w planach zupełnie, w dodatku nie sam, lecz w towarzystwie fajnej dziewczyny. Niby nic sensacyjnego, prawie każdy chodzi do kina z kimś, no bo tak się utarło, że zwykle chodzi się do kina razem a nie na film. Ja jednak stanowię wyjątek w tym mezaliansie i do kina najczęściej uczęszczam w pojedynkę. Nie dlatego, że nie mam z kim, wręcz przeciwnie, po prostu tak lubię, gdyż zwyczajnie udaję się tam na film właśnie, a nie pogadać o jesiennym przesileniu dajmy na to, lub o nieciekawej sytuacji politycznej w dalekiej Syrii w trakcie reklam, no bo przecież nie da się ich przełknąć bez zagajenia rozmowy. I ja to rozumiem.

Piszę o tych wszystkich bzdurach tak naprawdę tylko dlatego, że właściwie to nie wiedziałem jak rozpocząć tą, tę, reckę. Po prostu. Gdybym miał obdarzyć Kobietę z piątej dzielnicy jakimś synonimem, byłaby to pustka niestety, a sam film i emocje jakie mi towarzyszyły w jego trakcie opisałbym pewnie w trzech krótkich, zapewne też złośliwych akapitach. Te wszystkie przemyślenia o wyższości starego skrzypiącego fotela nad tym multipleksowym oraz pozycji leżącej nad siedzącą towarzyszyły mi tak same z siebie w trakcie trwania seansu i próbowały zakopać ten ciągle rosnący w mej głowie dół mozolnie kopany przez Pawła Pawlikowskiego i jego trochę zagubionych bohaterów. Bardzo lubię naszego krajana i mocno mu dopinguję w jego wspinaczce na szczyt, zwłaszcza dzięki Lecie miłości, które autentycznie jest świetnym filmem, ale tym razem niestety nie wyszło ci chłopie. Sorry Asia, pewnie to przeczytasz, nie fochuj, w końcu to ty wybierałaś. Nie żałuję ani minuty, warto było i tak, ale ponarzekam trochę, bo to mój blog i jedyne miejsce w internecie, w którym mogę sobie to robić do woli ;)

Nie pamiętam dokładnie, ale dawno nie uświadczyłem tak niesatysfakcjonującego mnie zakończenia w filmie. Zrobiłem sobie w tej chwili kilkuminutową pauzę na nalanie piwa w kuchni i na research w bani w celu przypomnienia sobie choć jednego tytułu filmu jaki widziałem w ostatnich miesiącach, półroczu, roku, który podobnie jak ten mnie w swojej finalnej puencie aż tak dobitnie rozczarował. Niestety na próżno. Tak, to właśnie tego kalibru rozczarowanie. Ale przecież wcale nie musiało tak być. Pawlikowski miał całkiem fajny zamysł i nawet nieźle zaczął. Zakontraktował wspaniałych aktorów. Ethan Hawke, Kristin Scott Thomas - klasa sama w sobie, nawet jak nic nie mówią, grają w sposób wybitnie przekonujący i zmysłowy. Jednak tym razem czegoś zabrakło, ale winy doszukiwałbym się w scenariuszu, w dialogach, nie w nich samych. Starali się, lecz od początku jakby nie iskrzyło. Górnolotnych emocji w tej zagmatwanej historii jest jak na lekarstwo. Jakiejś więzi, wrażliwości, uczucia, wszystko to oscyluje blisko zera. Joasia Kulig? W brukowych kolorowych plotkersach wróżą jej wielką karierę zagranicą, ale po tej roli, bliżej jej do osiągnięć Bachledy Curuś, acz Asiek ma przynajmniej większe piersi, więc szanse na epizody w Hollywoodach nadal stoją przed nią otworem. W każdym bądź razie życzę jej jak najlepiej, bo to śliczna niewiasta, ale to z pewnością jeszcze nie ta rola, która by zapukała do drzwi salonów z wyższych pięter.

Lekko ckliwa i romantyczna opowieść sama w sobie także rozczarowuje swoją infantylnością. Są fajne zdjęcia, montaż, jako taki klimat niedopowiedzeń, niejawności, jakiejś aury tajemniczości, która cały czas nęka nasze nozdrza i oczodoły. Szczypta mistyki, niepokoju, masa pytań, ale im dalej, tym odpowiedzi stają się coraz płytsze, jeśli w ogóle się jakieś pojawiają. Z zagubionym na ulicach Paryża Tomem Ricksem (Hawke) nie sposób się jakoś zaprzyjaźnić, nie idzie zrozumieć, miota się ciągle od prawa do lewa, od hotelu po tajemnicze magazyny, czego u licha chce ten facet? Tytułowa kobieta z piątej dzielnicy jest tylko chwilową zjawą, przecinkiem w mocno rozbudowanym zdaniu, tak samo pustą i mało wyrazistą jak cały ten film. Ich wspólne amory są odpychające, a drugi romans, ten z naszą krajanką, zwyczajnie mało naturalny i interesujący. W tym filmie wszystko jest mało ciekawe, a gdy już chciałem dać mu szansę i poczekać z oceną do końca, to ktoś brutalnie włączył światło na sali i puścił napisy końcowe. Pierwsza myśl – Komisja cenzury wycięła pół godziny filmu. Ale zaraz, chwila, to przecież nie te czasy. Jednak dla Pawlikowskiego lepiej by było, żeby to jednak były nożyce socjalistycznej cenzury. Widz by docenił.

Zabrakło w tym filmie bardzo wielu rzeczy, zwłaszcza mądrości. Kobieta z piątej dzielnicy jest opowieścią o niczym. Ładną dla oka, ale koszmarną dla naszych wnętrzności. Nie znalazłem w niej żadnego punktu zaczepienia gdzie mógłbym pociągnąć za sznurki i dalej sobie dopowiedzieć puentę oraz pożonglować interpretacjami. Pewnie, że można zgadywać, silić się na psychologiczne wynaturzenia, tylko po co? Strata czasu niestety. Na szczęście tym razem nie byłem w kinie sam, mej kinematograficznej towarzyszce się podobało, to najważniejsze, potem był zawsze pretekst by napić się wspólnie alkoholu oraz pogadać. I właśnie dla takich filmów powinny być w kinach podwójne miejsca leżące, bo jak nie ma co oglądać, to można przecież w tej ciemności kina... pogadać, prawda?

3/6

IMDb: 5,0
Filmweb: 5,7


4 komentarze:

  1. Bardzo fajny felieton. Całe szczęście, że kina z takimi siedzeniami gdzieś jednak istnieją... ech rozmarzyłam się

    OdpowiedzUsuń
  2. ...prawda:) Ja zwróciłam u siebie na parę jeszcze rzeczy, ale uczucie miałam to samo - w czym tu rzecz i czy reżyser choćby sam wiedział, gdzie ma zamiar dotrzeć. Ja nie ogarnęłam tematu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteś pierdolonym kretynem, nie pisz już więcej...

    OdpowiedzUsuń
  4. LOL, wybacz, ale nie spełnię Twojej prośby. Za to Ty możesz spełnić moją: "Nie wchodź tu więcej" - i oboje będziemy szczęśliwsi :)

    OdpowiedzUsuń