wtorek, 14 października 2014

30'WFF vol. 2

Serce, serduszko
reż. Jan Jakub Kolski, POL, 2014
114 minut
Polska premiera: 12.10.2014
Dramat, Film drogi



Są na świecie mężczyźni, którzy mają słabość do alkoholu, są też tacy, którzy wzdychają do kształtnych, kobiecych piersi, a także do dźwięku silnika typu boxer od Subaru. Ja mam słabość do wszystkich tych trzech zjawisk jednocześnie... oraz do filmów Jana Jakuba Kolskiego. No lubię faceta, tak zwyczajnie. Mniej lub bardziej kręcą mnie jego filmy. Wszystkie. Są trochę jak te wychuchane reklamowe teledyski powstałe za kilka milionów złotych, które promują Polskę za granicą ulokowane gdzieś między reklamami proszków do prania w telewizji. Niby faktycznie pokazują doskonale nam przecież znane ładne lokacje jakie występują tuż obok nas w kraju, ale ukazane są one w nieco innej, znacznie piękniejszej perspektywie, w dodatku jedno po drugim, w asyście świetnego kadru i montażu oraz muzyki. Wydają nam się one wtedy zupełnie inne niż są w rzeczywistości. Tak właśnie odbieram filmy Kolskiego. Są magiczne, wręcz baśniowe i też ukazują trochę inną Polskę, choć przecież ciągle tą samą, w której my żyjemy.

Dlatego rzecz jasna polowałem na ten film, zwłaszcza, że wcześniej nie można było się o nim zbyt wielu faktów dowiedzieć, poza tym, że za chwilę będzie gotowy. Dotąd nie doczekał się on nawet choćby promującego go plakatu, że o zwiastunie nie pomnę. Gdy więc dowiedziałem się, że będzie miał on swoją polską premierę właśnie na WFF, to było dla mnie jasne, że i mnie na niej nie zabraknie.

Usadowiłem się więc przedwczoraj wygodnie w kinowym fotelu, jak zawsze w najlepszym możliwym dla swojego kaprysu miejscu, nawet specjalnie nie zwracając uwagi na to, że dokładnie za mną biegnie rząd białych zagłówków, znaczy się rezerwacji. Po chwili zostałem dosłownie otoczony aktorami i ludźmi którzy mieli swoje pięć groszy w udziale filmu i jego produkcji. Cóż, jako, ze w filmie występuje także trochę dzieciaków, to było dość hmm... specyficznie. Zupełnie jak na premierze Munionków. Tuż za mną usadowił się Borys Szyc, który do wszystkich zwracał się dodając na końcu: "szczęść Boże", lub "z Bogiem moje dziecko", co nie dawało mi spokoju aż do momentu, kiedy w końcu ujrzałem go na wielkim ekranie. Wtedy wszystko okazało się już zupełnie jasne. Szyc zagrał w tej opowieści księdza Pietrygę, innego niż wszyscy i zaprawdę powiadam wam, że zrobił to wyjątkowo zacnie. Prywatnie nie przepadam za nim, tak najogólniej rzec biorąc, grywa w nazbyt dużej ilości gniotów, ale tylko jedną sceną z filmu przebił dotychczasową najlepszą (według mnie) swoją rolę: Silnego wrzeszczącego do walkie-talkie w Wojnie polsko-ruskiej. Czyli całkiem duża to rzecz była, mówię ja wam.


Serce, serduszko opowiada o szalenie prostej historii, może i trochę naiwnej, banalnej w treści i formie, ale która dostarcza odbiorcy tak duży i pozytywny ładunek emocjonalny, że ten po wyjściu z kina faktycznie czuje się trochę jak przeciętny smartfon po ośmiogodzinnym ładowaniu swojej baterii. Mała Maszenka (debiutantka - 11 letnia Maria Blandzi) jest wychowanką bieszczadzkiego domu dziecka i pasjonuje ją balet. Jej celem i marzeniem nadrzędnym jest zdany egzamin do szkoły baletowej w Gdańsku. Aby go zrealizować, ucieka z domu dziecka do ojca pijaka (Marcin Dorociński), aby wraz z nim oraz w ich rozklekotanym starym Mercedesie udać się w podróż przez cały kraj. Niestety ojciec, jak to pijak, nie jest w stanie spełnić woli swojej córeczki, więc ta wybiera się w podróż z nowo zatrudnioną w Domu Dziecka wychowawczynią - Kordulą (Julia Kijowska), która z kolei jest życiowym wykolejeńcem (krzyżówka EMO, metalówy, satanistki i sam nie wiem czego jeszcze). Obie więc przemierzają całą Polskę, ukrywając się przed policją i spotykając głównie dobrodusznych i sympatycznych ludzi, którzy pomagają im w potrzebie. W ich rolach kwiat polskiego kina: m.in. Franciszek Pieczka i Maja Komorowska. Fajnie było ich znów zobaczyć.

Klasyczny film drogi z pięknymi plenerami, bieszczadzkimi górami i kazimierzowskim rynkiem w tle, a także współczesna baśń o marzeniach i próbie ich realizacji. Czasem śmiesznie, czasem śmiertelnie poważnie, czasem też nieco familijnie, ale wszystko to łączy ze sobą w jedną spójną całość typowy Kolski. Nareszcie. Po średnio udanym Zabić bobra, także Afonia i pszczoły, facet wraca na właściwe tory. Plusem dodatnim jest tu także fantastyczne aktorstwo. Dorociński klasa dla samego siebie, a jego taniec łabędzi na peronie dworca będzie niedługo hitem internetów. Tak samo będzie ze wspomnianą wyżej sceną z udziałem wytatuowanego Matkami Boskimi księdza Pietrygi, znaczy się Szyca. Do tego fenomenalna Kijowska, która z każdą kolejną rolą zbliża się do aktorskiej perfekcji. Warto też wyróżnić trochę mniejszą, acz równie zacną rolę Gabrieli Muskały, że o licznych występkach dziecięcych nie pomnę. Te, swoją naturalnością zawsze wypadają na ekranie wspaniale.

Już teraz widzę w pierwszych o dziwo mało pochlebnych recenzjach, że jest to film nazbyt familijny, zbyt naiwny i za bardzo baśniowy, przez co w konsekwencji jest niepoważny i głupi. Być może trochę tak jest, ale tak po prawdzie, to co złego jest w spełnianiu dziecięcych marzeń? W każdym bądź razie mnie - skończonego chama i bydlaka to nie raziło, trzeba po prostu zawczasu wziąć poprawkę na ten magiczny realizm Kolskiego i odpowiednio się do niego nastawić. To taka współczesna baśń o marzeniach i odwadze, o relacji dziecko-dorosły, w końcu jest to także historia, która pozwala dorosłemu, aby ten znów poczuł się przez chwilę jak małe dziecko. Warto choćby przez chwilę wejść do tego świata i tak właśnie się poczuć. Na prawdę, serce rośnie i raduje się życiem.

5/6




---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Co robimy w ukryciu
reż. Taika Waititi, Jemaine Clement, NZL, 2014
86 min.
Polska premiera: ?
Czarna komedia, Satyra, Mockument, Horror



Gdy dwa tygodnie temu zobaczyłem jego zwiastun po raz pierwszy - zwariowałem. Zwyczajnie oszalałem na jego punkcie i od razu postanowiłem, że koniecznie muszę nim nakarmić własne oczy. W dniu wczorajszym moje postanowienie stało się ciałem. Na największym sesyjnym ekranie stolicy, kto wie, może i całej Polski, doświadczyłem zderzenia z najbardziej szalonymi wampirami na świecie.

Lubię, uwielbiam absurdalne poczucie humoru, inteligentny czarny humor i satyrę na świat, ludzi, wszystko co nas otacza. A jeśli to wszystko ukazane jest jeszcze w krzywym zwierciadle, z dystansem, momentami z bezczelną wręcz ironią i sarkazmem, oraz z pomysłem i mądrością, wtedy okrąg zajebistości zamyka swój bieg w punkcie wyjścia i nic mi już więcej nie potrzeba. Taki właśnie jest, nie zawaham się użyć tego słowa - genialny Co robimy w ukryciu. Film, który ma w sobie wszystko to, by oczarować warszawską publikę i stać się najlepszym filmem festiwalu według publiczności właśnie (acz zapewne nim nie zostanie, bowiem nigdy nie mogę trafić z prognozą). Dawno już w kinie nie byłem świadkiem tak wielu eksplozji braw, żywiołowych reakcji, salw śmiechów oraz ogólnej, świetnej interakcji jaka zawiązała się pomiędzy twórcami, aktorami i widownią. Aż nie chciało się, aby film po takim maratonie zajebistości dobiegł do napisu "Meta". Ludziska siedzieli jeszcze na napisach końcowych i czekali na jakiś rodzynek, spektakularny finał, puentę, choćby sekundową migawkę. I słusznie, że czekali, ja zawsze siedzę na napisach, tym razem wszyscy mieliśmy nosa. Autorzy zabawili się z widzem do samego końca ;)

Nowa Zelandia dotąd kojarzyła mi się głównie z rugby i żeglarstwem. Dziś dodaję do tego zjawiskowe poczucie humoru. Chyba tylko Brytyjczycy mogli stworzyć aż tak szalony obraz, acz Co robimy w ukryciu ma w sobie coś więcej niż tylko wyspowy charakter. Jest to wybuchowa mieszanka skeczów i stylu znanego z Monty Pythona, oraz krwawej jatki wraz z kinematograficzną ekspresją samego Quentina Tarantino. Yummie.


Film jest przede wszystkim satyrą na horrory, kalką niedorzeczności wyciągniętą trochę rodem z filmów ze ś.p. Leslie Nielsenem, trochę też z Jackassa. Zwariowany komediowy horror i mockument w jednym, który zabiera nas do dzisiejszego Wellington w Nowej Zelandii, w którym jak gdyby nigdy nic mieszka sobie czwórka wampirów:  Vladislav lat 862, Viago 379, Deacon 183 i najstarszy z całej paczki - Peter, lat 8000.
Żyją w starej posiadłości w otoczeniu wielu przedmiotów ze swoich epok i starają się jakoś przetrwać w tych trudnych okoliczności przyrody, jaką bez wątpienia jest współczesna cywilizacja. Nie mają lekko, coraz trudniej jest dziś zdobyć świeżą krew i dorwać jakieś dziewice. Poza tym żyją niemal jak prawdziwi ludzie, szydełkują, słuchają płyt na gramofonie, opowiadają sobie historie sprzed kilkuset lat, sprowadzają do domu gości, zmywają naczynia, także kłócą się i skaczą sobie do gardeł. W nocy wychodzą na ulice miasta, próbują się trochę zabawić w nocnych klubach, a także spotykają się z innymi żyjącymi w okolicy wampirami, zombie, czy też wilkołakami. W ich codziennym życiu towarzyszy im kamera, oraz dwóch operatorów - ludzi, którzy dostali od nich zgodę (także krucyfiks i wodę święconą, tak na wszelki wypadek) na robienie dokumentu na ich temat, czego owocem jest właśnie ten film.

Dialogi są wprost nieziemskie. Nasze wampiry często pozwalają sobie na prowadzenie niekończących się rozważań na temat różnic jakie występują pomiędzy ludźmi a nieumarłymi, oczywiście za każdym razem przy tym udowadniając, że mają bardziej klawe życie od nas - zwykłych śmiertelników. Acz i oni borykają się z problemami dnia codziennego, np. z niemożliwością przejrzenia się w lustrze przed wyjściem na imprezę, praktycznie zanikiem dziewic, czy też z problemami żołądkowymi po zjedzeniu jednej głupiej frytki. W ich świecie dostaje się wszystkim, nawet nazistom, a ich urocze na swój sposób pokraczne niedopasowanie do dzisiejszych realiów prowokuje multum zabawnych zdarzeń. Przez ich gapiostwo, pedantyczność, nieumiejętność obsługi komputera i komórki, czy też po prosu pech w sytuacjach codziennych i losowych, jak np. ponowne feralne natrafienie u ofiary na szyjną tętnicę, momentami aż skręcało mnie ze śmiechu gdzieś w okolicach śledziony. Humor jest zjawiskowy i niepowtarzalny, powtórzę - ZJAWISKOWY i NIEPOWTARZALNY

Ten film koniecznie trzeba obejrzeć. Nie wyobrażam sobie sytuacji, aby nie trafił on do polskiej dystrybucji kinowej. Murowany hit i przebój kasowy. Zapamiętajcie tą pozycję i szukajcie jej wszędzie z uporem maniaka, aż do skutku. Daję wam słowo śmiertelnika, że się nie zawiedziecie oraz zakochacie się w ich szalonym świecie. To są bez dwóch zdań najlepsze, najzabawniejsze i najbardziej ludzkie wampiry jakie kiedykolwiek wytworzyło kino. Już teraz chcę mieć ich na DVD. Będę oglądał w nieskończoność i śmiał się z tych samych tekstów tak samo jak ze Św. Graala, czy Żywota Briana. Nieśmiertelny humor.

5/6


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz