czwartek, 25 października 2018

34'WFF vol. 4

Heavy Trip
reż. Juuso Laatio, Jukka Vidgren, FIN, NOR, 2018
92 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Muzyczny



Co prawda zostały mi jeszcze trzy festiwalowe tytuły do opisania, ale dwa pozwolę sobie odpuścić zupełnie, bo szkoda prądu i waszego czasu, no dobra, głównie mojego. Dlatego w ostatnim odcinku podsumuwującym 34’WFF skoncentruję się tylko na jednym filmie, który, jak się później okazało, został wybrany przez publiczność festiwalu za ten najlepszy. A ja za chwilę napiszę dlaczego uważam, że troszkę na wyrost. Ale spokojnie, tylko troszkę.

Heavy Trip jest wyposażony w zasadzie we wszystkie cechy potrzebne do tego, żeby publiczność każdego kina na świecie świetnie się na nim bawiła i wyszła z sali w dobrym humorze. Jest zabawny. No, co za odkrycie, wiem, głębokie, ale to prawda. Jest bardzo zabawny, momentami aż za bardzo, ale o tym za chwilę. Jest także skandynawski, dokładniej rzecz biorąc to fiński z jakąś tam norweską domieszką, a w tej części świata lubują się w kinie z pozoru chłodnym, jak ich klimat, ale zarazem ciepłym, jak nagie piersi pod swetrem. Przy kominku. Ale film przede wszystkim opowiada zwariowaną historię z wykorzystaniem bardzo charakterystycznych bohaterów, który każdy jest tu jakiś i który od razu skrada serce każdego widza. Zwłaszcza Xytrax, który ma charyzmę kogoś, kto zasługuje na własny komiks, a nawet serial od HBO.

Wprost nie da się odebrać Heavy Trip inaczej, niż dobrze. Można się sprzeczać, czy film jest bardzo dobry, czy może jednak tylko dobry, do czego zresztą sam wąską i górską serpentyną właśnie usilnie zmierzam, ale jeśli ktoś by mi tak teraz wstał przed twarzą i rzekł do mnie, że - słuchaj Ekran, pierdolisz pan jak połtuczony, ten film to wielkie śmierdzące gówno - to wysłałbym go do lekarza. Specjalisty. Od głowy. I niech najpierw czeka rok w kolejce na przyjęcie. Finowie zrobili bowiem film być może według oklepanych i starych jak klisze filmowe schematów, ale za to tak dobrze, że trudno było to wszystko spieprzyć. Niemniej, żeby oddać malkontentom co malkontenckie, czuć parę razy było, że mieli ku temu odchyły.


Film opowiada o lekko ciapowatych młodych metalach w długich piórach na łbie, które u nas wyginęły gdzieś tak mniej więcej na początku XXI wieku (wiem, bo sam nim byłem w latach 90 - klawe czasy), a które jeszcze gdzieniegdzie wydają ostatnie swoje szatańskie pomruki, chodzą w czarnych koszulkach z napisem Cannibal Corpse i Pantera, łoją tanie piwa, a w domu wymiatają covery na wiośle z prądem. W prowincjonalnym fińskim miasteczku uchowało się ich jeszcze kilku, mało tego, mają nawet swój zespół, acz bez nazwy i bez choćby jednego własnego kawałka, ale widać, że chłopaki to lubią, tylko nic z tym właściwie nie robią. Żadne fińskie "Mam talent", żadna "Szansa na sukces", po prostu po pracy udają się do piwnicy i dają trochę do pieca udając przez chwilę, że ich życie ma jakiś sens.

Pewnego dnia jednak dostają olśnienia i ot tak postanawiają wypłynąć na szersze wody. Nagrywają przypadkiem jeden utwór inspirowany odgłosem zarzynanego renifera, po czym próbują go sprzedać światu. No dobra. Komukolwiek. Świat dowie się o ich geniuszu później. Dziwnym zrządzeniem losu w miasteczku pojawia się promotor i organizator największego metalowego festiwalu w Norwegii i nasza kapela postanawia się do niego zakwalifikować. Wszystkimi możliwymi sposobami. I tu zaczyna się tytułowy trip, który z czasem wymyka się spod kontroli i przekracza wszelkie granice, nawet te absurdu. Jest kupa śmiechu, przyznaję, sam wiele razy parsknąłem. Niektóre liczne pojawiające się tu postacie i sceny z ich udziałem są wprost wybitne, mimo, że proste w swojej konstrukcji (wspomniany już Xytrax). Na pewno świat będzie o nich długo pamiętał. Np. ja.

Finowie z wielkim dystansem śmieją się sami z siebie, ze swoich przywar, głupoty i stereotypów, a także delikatnie kąsają swoich skandynawskich sąsiadów, Szwedów i Norwegów. Robią to naprawdę dobrze, rześko i swobodnie, a gdzieś między wierszami wmawiają widzowi, że chcieć to móc, uwierz w siebie i takie tam coachingowe bzdury. Trochę niepotrzebnie, no ale powiedzmy, że kumam, że tak trzeba było. I generalnie wszystko by siadło tak na bardzo mocne pięć cycków, gdyby nie ten przesłodzony happy end i zjadanie w końcówce własnego ogona, jakby siłą rozpędu. Skrojony dotąd niemal na miarę czarny i ekscentryczny humor zaczął wymykać się twórcom spod kontroli i zmierzać ku samozagładzie. Kolejne sceny zaczęły przypominać trochę mało śmieszne skecze charakterystyczne dla nieśmiesznych polskich kabaretów i głupkowatych wigilijnych komedii, ale koniec końców i zbierając wszystko do jednej zgrabnej kupy, można rzec, że Heavy Trip to bardzo udana, szalona rock’n’rollowa jazda bez trzymanki, która porwie do pogo nawet Panią Grażynkę z działu mięsnego w Tesco. Hipotetycznie. Swoją charyzmą przypomina mi nawet trochę nowozelandzkie Co robimy w ukryciu. Tylko trochę, niemniej to duży komplement. Tak czy owak, ciężki metal znów wkracza na salony. Chwała Szatanowi.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz