reż. David O.Russell, USA, 2010
114 min. Monolith Films
Polska premiera: 04.03.2011
David O. Russell nie nakręcił dotąd niczego godnego uwagi. Ale jest dobrym przykładem na to, że jeśli przeciętnemu reżyserowi trafi się dobry scenariusz, to przy odrobinie szczęścia, może dzięki niemu wypłynąć na szerokie wody. Jako że najlepsze scenariusze pisze samo życie, Russell sięgnął po biografię znanego boksera, a właściwie to dwóch bokserów, braci przyrodnich Micky’ego Warda (Wahlberg), oraz starszego Dicky’ego Eklunda (Bale). Dla tych, którzy boksem interesują się tylko podczas walk Adamka, Najmana (tfu), wcześniej Gołoty, lub wcale, napiszę tylko tyle, że Ward był/jest dla bokserskiego światka pewnego rodzaju legendą. Do kanonu boksu zawodowego przeszła trylogia Warda, czyli trzy niezwykle zacięte walki z nieżyjącym już Arturo Gatti’m. Eklund z kolei, jako "Duma Lowell", to niezwykle utalentowany i swego czasu świetnie zapowiadający się bokser, który zasłynął z jednej tylko zwycięskiej walki z Sugarem Ray Leonardem. Jego karierę jednak zahamowało samo życie, a konkretnie jego używki. Jednym zdaniem – przećpał i przepił swój bokserski talent.
Ale Fighter to nie jest film tylko i wyłącznie o boksie. Wręcz przeciwnie. Boksu jest tu stosunkowo nie wiele. Fani wiernie odwzorowanych walk, wielu litrów tryskającej w oko kamery sztucznej krwi, bokserskiej dramaturgii i taniego hollywoodzkiego patosu, zapewne poczują się lekko zawiedzeni. Wszyscy inni z uwagą powinni przysiąść do lektury.
Okazuje się bowiem, że losowe przypadki braci były na tyle ciekawe, by zainteresować nimi poważnych producentów filmowych. Ambitny i względnie poukładany młody Micky, został na zasadzie kontrastu zestawiony ze starszym przyrodnim bratem, posiadaczem równie wielkiego talentu, lecz przegranym z samym sobą ćpunem i lokalnym zawadiaką Dicky’m. Niezwykle ciekawy i wdzięczny dla kamery filmowej konflikt odmiennych charakterów i braterskich tarć, został poddany najwyższej próbie. Ale to nie wszystko. W tej szalonej rodzinnej układance jest znacznie więcej niedbale porozrzucanych klocków. Na pierwszy plan wysuwa się także ich szalona matka-menadżer Alice Ward (kapitalna Melissa Leo), która pociąga sznurkami za kariery synów i z lekko skrzywioną macierzyńską miłością, łapczywie liczy każdy złamany grosz. W skład rodzinnego bandu wchodzą także pantofelkowaty ojciec Warda – George, oraz tabun rozwydrzonych przyrodnich sióstr (bodaj siedem). Wariactwo i niedorzeczność tej szalonej rodzinki reprezentuje klasyczny i typowy obraz małomiasteczkowej amerykańskiej patofamilii.
Główni bohaterowie boksują się tu codziennie i cały czas, lecz przede wszystkim z samymi sobą. Droga na szczyt, wygrane walki, towarzyszący temu splendor i chwała rodzą się w wielkich bólach rodzinnego fermentu. Do tego życie ciągle komplikuje i boleśnie koryguje plany wszystkich bohaterów opowieści. Wystawia na próbę ambicje Micky'ego, który musi wybierać między solidarnością z rodziną ciągnącą go wprost do rynsztoka, a sportową karierą i miłością swego życia (Amy Adams - wpadła mi w oko). Trudny wybór, a jakże. Ale losy klanu Wardów to także typowo hollywoodzki happy end. Tutaj jednak on nie irytuje. Russel na bazie prawdziwych wydarzeń złożył z tych kilku życiorysów fajną i zgrabną dramatyczną historię opartą na klasycznym "American Dream". Historię naszpikowaną kilkoma mądrymi dla widza przesłaniami. Być może są trochę naiwne i oklepane, ale biorąc pod uwagę ich prawdziwość, wcale nie przeszkadzają. Z faktami się nie polemizuje.
Lubię takie zaskoczenia. Na prawdę bardzo zgrabne i świetnie skonstruowane kino. To lepszy film niż Jak zostać królem, lepszy niż wszystkie inne nominowane jakie widziałem, może z wyjątkiem Czarnego łabędzia. Ale tu też, im więcej czasu mija od jego obejrzenia, tym więcej nabieram do niego wątpliwości. Kapitalna obsada. Wahlberg i Bale bardzo prawdziwi i przekonujący, jakby grali samych siebie. Ich szalona matka – miód i orzeszki. Nawet piąty plan i statyści jakby żywcem wyjęci ze świata Wardów. To właśnie podoba mi się w filmie najbardziej. Ta uderzająca prawdziwość i brak udawania. Sam boks technicznie może nie najwyższych lotów, ale mnie, mimo wszystko bokserskiego laika, także przekonał. Fighter ma więc wszystko co niezbędne, by nazwać go udaną produkcją. Wszystko co potrzebne, by dobrze się czuć przed ekranem i wszystko co konieczne, by walczyć o najwyższe laury. Pewnie zdobędzie ich najmniej ze wszystkich nominowanych tytułów (po cichu liczę jednak na drugi plan dla Bale'a), nie mniej jednak dla mnie jest aktualnie czarnym koniem gali Oscarów i godnym następcą Rocky'ego Balboa. Cóż. Czas i gusta milionów pokażą czy miałem rację.
4/6
IMDb: 8,2
Filmweb: 7,7
No muszę przyznać, że artykuł mnie przekonał. Nie będę sobą jeśli się nie zgodzę do końca. Sądzę, że Mickey był berdziej skomplikowaną postacią - też był takim pantofelkiem co mu wszyscy na uczuciach grali a on jak mały chłopczyk na posyłki latał zadowalać mamusię, aż w obroty wzięła go babka z jajami i ona nim kręciła. Całe szczęście bo miał w końcu szansę spojrzeć z innej perspektywy niż ta jaką znał od dzieciństwa. No matka to strasznie zaślepiona była!!! Ale takie właśnie jest życie - groteskowe, że aż trudno uwierzyć.
OdpowiedzUsuńJuż po oscarach i nie wiem czy coś dostał. Czy zasługiwał? Nie znam się wogóle.