poniedziałek, 21 lutego 2011

Gdzieś między słowami

Somewhere
reż. Sofia Coppola, USA, 2010
98 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 01.04.2011



Tytuł ten otwierał moją listę najbardziej oczekiwanych premier tego roku. No, może nie jest to jakoś specjalnie długa lista, ledwie sześć, czy siedem pozycji, no ale jest i Sofia Coppola była na samym jej szczycie. Jako że należę do osób bardzo niecierpliwych jeśli chodzi o filmowe nowości, to też na polską premierę aż do bardzo odległego kwietnia, czekać nie zamierzałem. Zagwarantowanego mi przez Konstytucję swobodnego dostępu do dóbr kultury wszelakich, postanowiłem jak zwykle poszukać na własną rękę. Za każdym razem kiedy wyprzedzam polskiego dystrybutora, odczuwam pewnego rodzaju satysfakcję. Już nie zażenowanie i niezręczność, jak to miało miejsce jeszcze nie tak dawno temu. Polski bywalec kin oraz wielbiciel mniej topowych i komercyjnych tytułów nie ma lekko. Większość filmów nie trafia na ekrany w ogóle, a pozostałym nielicznym szczęśliwcom, udaje się ta sztuka z wielkim opóźnieniem. Somewhere Coppoli, poślizg w stosunku do filmowego świata notuje, jak na Polskę, wręcz niewielki, mieszczący się w normach przyzwoitości (czymże w naszej szerokości geograficznej jest pół roku obsuwy?), ale jak na fana kina przystało, to i tak dzieje się to aż o sześć miesięcy za późno.

Żeby tego było mało, to jak się właśnie okazało (zajrzałem przed chwilą na Filmweb), polski dystrybutor zdążył już spaskudzić oryginalny tytuł, szkalując go wyjątkowo podłych rozmiarów wieśniacką naleciałością. Otóż Somewhere w Polsce nazywa się… Somewhere. Między miejscami. Oni chyba naprawdę mają nas za idiotów. Dystrybutor jak widać chciał w delikatny sposób zasugerować widzowi, iż film ten ma jakiś związek z najbardziej znaną produkcją Coppoli, kultowym już w sumie i bardzo kasowym Między słowami. Gra słów, gra podobieństw i podprogowych insynuacji, wszystko i tak na marne. Może i dzięki temu zabiegowi przyciągną trochę więcej widzów do kin, ale z butów i tak wystawać im będzie słoma. O tytule więc to by było na tyle.

A sam film? No cóż… Mam problem. Między słowami uwielbiam. To jedna z moich ulubionych współczesnych produkcji do których bardzo często powracam. Niezwykle urocza i subtelna miłosna opowiastka o zaplątaniu się w sidłach samotności i miłości. Tryskająca emocjami fontanna do której aż chce się wejść i ostudzić swoje zmysły zagubione gdzieś w skąpanych letnim słońcem japońskich uliczkach. Do tego nieskażona jeszcze wtedy hollywoodzką manierą Scarletka i mój „TOP 5 aktorów” Bill Murray, z którego rysów i grymasów twarzy można by naszkicować Wielki Kanion w Colorado. Pierwszorzędny duet.

Nic więc dziwnego, że z nowym filmem Coppoli wiązałem bardzo duże nadzieje. Kazała mi czekać na niego 7 lat, a przenikające do zwykłego śmiertelnika informacje z planu filmu i zeszłorocznej światowej premiery, drażniły tylko i potęgowały mój głód.

Córka wielkiego reżysera sięgnęła po sprawdzoną już w Między słowami formę ewidentnie do niego nawiązując. I ze zdumieniem odkrywam, iż mi to niestety przeszkadza. Po pierwsze dlatego, że zabrakło elementu zaskoczenia, nic dwa razy się przecież nie zdarza. A po drugie, ponieważ tym razem zwyczajnie nie wyszło. Kto wie jaka była by moja reakcja, gdyby to właśnie Somewhere był pierwszy, ale zasadniczo to nie ma co teraz uprawiać tej gdybologii.

Zośka znowu wplotła w sidła machiny z życia gwiazd, wielkomiejskich przyjemności, zabaw oraz pracy, reprezentantów ludzkości o przyziemnych naleciałościach. Tym razem padło na zblazowanego i znudzonego swoim życiem aktora Johny’ego Marco (Stephen Dorff). Mimo że przeciętnemu zjadaczowi chleba odbijającego codziennie i przez lata kartę w swojej fabryce wydać się to może dziwaczne, ale tak, żywot rozchwytywanego hollywoodzkiego aktora w oparach pięknych kobiet, szybkich samochodów i nieprzyzwoicie wielkich pieniędzy, potrafi nudzić. Chciałbym móc kiedyś sprawdzić to organoleptycznie, ale póki co, musi wystarczyć mi wizja zaserwowana nam przez Coppolę.

Johny Marco od samego początku sprawia wrażenie człowieka wypalonego. Oszczędny w słowa, przypominający postać grymaśnego Murray'a w Między słowami, kroczy po świecie celebrytów według pieczołowicie ułożonego przez swojego menadżera planu zajęć. Są to wyjazdy zagraniczne, konferencje prasowe, udział w reklamówkach, dzikie imprezy i orgietki, a także zaliczanie między zajęciami napalonych panienek. Jest też także czas na klasyczne opierdalanie się w oparach alkoholu i pieniędzy, czyli wszystko to, o czym można przeczytać w każdym kolorowym brukowcu lub na Pudelku. Świat zblazowanego Johny’ego wywraca się jednak na druga stronę po wkroczeniu do jego życia jego 11-letniej córki Cleo (Elle Fanning). Jak łatwo się domyślić, ma ona na niego pozytywny wpływ i na wzór wspomnianego duetu Scarlett-Bill, doświadcza życia gwiazd widzianego od wewnątrz bez ton pudru i innych zbędnych upiększaczy. Coppola pcha ten wózek w jedynym i bardzo oczywistym kierunku. Johny Marco jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki koniec końców dostrzega wszystko to, czego wcześniej nie widział, lub nie chciał zobaczyć. W zmanierowanym, lekko zepsutym i bezpruderyjnym świecie nieprzyzwoicie wielkich pieniędzy, bez odczucia bliskości, ciepła rodzinnego i miłości, życie wydaje się nie mieć sensu. Gna ono zbyt szybko, by dostrzec to, co powinno być dla nas najważniejsze. I to by było mniej więcej wszystko co chciała nam powiedzieć pani reżyser. Zawołała gdzieś między słowami, by oprzytomnieć i spróbować choć na chwilę zwolnić tempo dnia codziennego, by móc w spokoju rozejrzeć się wokół. Czasem nasze szczęście ulokowane jest nie tam gdzie go szukamy.

Czy mało? Nie. Oklepane? Trochę tak. Tylko ta forma niestety jest za mało wyrazista, momentami wręcz nudna. Somewhere nie wzbudziło we mnie takich emocji jak jego wielki poprzednik. Może miałem zbyt wielkie oczekiwania, może też za bardzo i zupełnie niepotrzebnie porównywałem go ciągle do Między słowami. Z której strony bym jednak nie patrzył, brakuje mi w tym wszystkim kropki nad i. To dobry film, ale bez wyrazu i kociego pazura. Niestety raczej zawód. Dlatego tym razem i na przekór mojej przedmowy, radzę fanom Sofii Coppoli poczekać na oficjalną premierą. Nie ma się o co zabijać, niestety.

3/6

IMDb: 6,5

Filmweb: 5,9

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz