The Square
reż. Ruben Östlund, SWE, DEN, FRA, GER, 2017
144 min. Gutek Film
Polska premiera: 15.09.2017
Dramat, Komedia
Gdy przeczytałem po raz pierwszy, że Östlund, Szwed w sensie, całkiem dobrze mi znany i lubiany, ale jednak nadal Szwed, nakręcił film, który błyskotliwie szydzi z poprawności politycznej i modelu państwa opiekuńczego, a przy zupełnej okazji uderza w środowisko artystycznej bohemy oraz świat sztuki i celebrytów, to przez moment pomyślałem, że to news zupełnie podobny do tego dowcipu o Radiu Erewań: „Czy to prawda, że na Placu Czerwonym rozdają samochody? Radio Erewań odpowiada: Tak, to prawda, ale nie samochody, tylko rowery, nie na Placu Czerwonym, tylko w okolicach Dworca Warszawskiego i nie rozdają, tylko kradną”. A kiedy nagle ten film zdobył Złotą Palmę w Cannes, to uznałem, że świat właśnie stanął na łbie i zatańczył sobie brejka. No bo jakże to tak? Owoc zrodzony na szwedzkiej ziemi - światowej stolicy terroru politycznej poprawności i to Cannes we Francji, tej Francji - światowej stolicy multi-kulti, w której już prawie nie ma francuskiej kultury, żadnej historii i żadnej tradycji, jest tylko pusta przestrzeń, w której ochoczo urządza się wielokulturowa różnorodność pod szyldami tej dziwki tolerancji. Nie – pomyślałem. Nie zasnę dopóki tego nie zobaczę. Coś mnie tu nie pasuje i śmierdzi na kilometr.
No więc poszedłem i zobaczyłem. Musiałem osobiście przekonać się o co tyle chaosu. I tak. Chaos owszem, jest, całkiem epicki i niebanalny. Wytrawnie zagrany i zaprezentowany pod batutą oraz według akompaniamentu typowego skandynawskiego czarnego humoru. Przez pierwszą połowę filmu uważałem nawet, że pędzę tym Pendolino po zajebiście równych szynach i w zdecydowanie dobrym kierunku, ale w drugiej części trasy Östlund jakby się nieco pogubił, spłaszczył temat i niemalże wykoleił pociąg, przez co zostałem na końcu trasy jak ten głupi chuj po środku niczego, zupełnie jak na peronie w Kutnie. Oczywiście z tej wielkiej chmury, która miała uderzyć w środowisko artystyczne, świat sztuki i politpoprawność wyszedł w zasadzie niewielki i stosunkowo niegroźny cumulonimbus, niemniej trochę z niego popadało. Zawsze coś. Rolnicy się ucieszą.
Wygląda więc na to, że tradycyjnie już punkt widzenia zależy od punktu zasiedzenia. To, co dla liberalnych i lewicowych środowisk zindoktrynowanych przez polityczną poprawność jest sufitem, dla mnie, mentalnego i kulturowego konserwy jest podłogą. Szoku poznawczego więc nie ma i w kraju nad Wisłą być nie może, ale też nie będę wam kłamał i mydlił oczu, trochę mnie ten Östlund jednak połechtał po podniebieniu, trochę też zaimponował. Nie po raz pierwszy zresztą. Jednak nie tacy durni ci Szwedzi jak samych siebie malują.
The Square szalenie celne zestawia ze sobą dwa jakże różne światy, które na co dzień żyją we własnych gettach, w opozycji do siebie i wszystkich innych od nich samych. I to bez względu na szerokość geograficzną. Szwecja, Polska, Madagaskar, Republika Vanuatu. Wszędzie jest tak samo. Świat bogaczy, ludzi biznesu, kultury, wyższej, niższej, i najniższej oraz... tak tak, dziennikarzy, kontra świat biedoty, plebsu, bezdomnych, emerytów i rencistów. Tu nigdy nie było, nie ma i nie będzie wspólnego mianownika. Zwłaszcza dziś. W czasach moralnego zezwierzęcenia i kultu gadżetu. Reżyser bardzo umiejętnie rozrysował granicę pomiędzy tymi dwoma płaszczyznami i trafnie punktuje ich przedstawicieli oraz ich słabości. Wielkości zresztą również.
Świat pierwszy, ten niby lepszy i lepiej sytuowany reprezentuje głównie Christian (Claes Bang), kurator prestiżowego muzeum sztuki współczesnej w Sztokholmie. Wiedzie on dostatnie i wygodne życie, wiadomo, jest z zawodu Dyrektorem. Jeździ Teslą sprawiedliwości, piastuje prestiżowe, publiczne stanowisko, nosi eleganckie garnitury i ma dwójkę dzieci z nieudanego małżeństwa. Słowem... typowy przedstawiciel klasy wyższej i pseudointeligenckiej. Na tle swoich współtowarzyszy w emocjonalnej niedoli przedstawiony jest nam świat, w którym na co dzień egzystują. Widzimy więc światłe ekspozycje w muzeum, pseudoartystyczne performance'y, przeintelektualizowane bełkoty, a także pijackie imprezy i ekscentryczne bale. Snobizm, pretensjonalizm, nihilizm.
Świat biedoty, ten jakby trochę nasz, swojski, bardziej szarobury, z dziwnych oraz nieznanych mi powodów będący w opozycji do luksusu, reprezentują może nie tyle ludzie, acz ich też tu przecież widzimy, co bardziej sceny dnia codziennego w których co i rusz te dwa światy się o siebie ocierają. A to na na ten przykład na ulicy, a to w centrum handlowym, albo gdzieś pod blokiem w dzielnicy nietolerancyjnych i ksenofobicznych nosaczy. Każde takie zderzenie się ze sobą tych światów stanowi najmocniejszą i zarazem najlepszą stronę filmu. Przedstawione są one trochę jak osobne skecze i zabawne scenki sytuacyjne. W dodatku okraszone są boskim sarkazmem i eleganckim humorem z pod, tej wiecie, ciemniejszej gwiazdy. Wybornie to się ogląda, ale niestety z czasem moce te jakby tracą na sile.
Östlund prezentuje nam tytułowy kwadrat i przedstawia go w formie instalacji artystycznej jaka ma za zadanie zobrazować dość karkołomną i nieco naiwną tezę, która głosi, ze w jego obrębie wszyscy jesteśmy tacy sami, mamy takie same prawa do życia i powinniśmy patrzeć na siebie w ten sam sposób, oraz rzecz jasna powinniśmy sobie pomagać. Równość, wolność, tolerancja i tego typu bzdury. Sęk w tym, że wszyscy o nim w filmie mówią, ale nikt nie wie czym ten kwadrat naprawdę jest. To trochę jak z tym naszym misiem na skalę naszych możliwości. Oni tym misiem, tfu, kwadratem otwierają oczy niedowiarkom. Mówią, to jest nasz kwadrat, przez nas zrobiony... i tak dalej. Kumacie. Do tego kwadratu nikt nie chce wejść, tzn. raz wchodzi małe dziecko, ale wybucha i zostaje z niego tylko miazga (jak bum cyk cyk). Każdy bohater filmu niby dużo o nim mówi, ale na co dzień żyje w innej figurze geometrycznej, która nie ma z tym kwadratem żadnego elementu wspólnego. To celowy i bardzo przebiegły pstryczek wycelowany w nos współczesnych piewców tolerancji, którzy coraz bardziej brutalnie narzucają na świat i kulturę kolejne granice absurdu. Osobiście wolałbym zobaczyć sążnistego kopa wycelowanego w ich tyłki, no ale cóż, cieszmy się też z rzeczy małych.
Kultura wysoka zderza się więc w pewnym sensie z popkulturą, a nawet z brakiem kultury. I ten brak kultury ją bezczelnie ośmiesza. Rani, ale niestety nie dobija. Tu wychodzą na jaw wszystkie te szwedzkie i współczesne europejskie bolączki oraz granice, których w kinie twórcy nadal jakby bali się przekraczać. Przyświeca im tylko jedna myśl. Oby tylko nie przegiąć pałeczki. Oby nie zostać posądzonym o rasizm, nietolerancję i ksenofobię, albo co najgorsze - o homofobię. I właśnie w drugiej części filmu Östlund trochę nam niestety pokornieje, studzi rozpalone łby, robi się bardziej grzeczny, ulizany i jakby bardziej humanitarny. Kurwa, chłopie. Dlaczego? Tak bardzo chciałem, żebyś wyrzygał to całe zjedzone przez lewicową wizję świata gówno, a ty zaczynasz je nagle dalej zjadać i się tym jeszcze chełpisz. Bleh. Oczywiście rozumiem jego zamysł, tak mi się przynajmniej wydaje. Chciał uczłowieczyć dzikie zwierzęcie, ucieleśnić ideę kwadratu, pokazać, że jednak można stać się w tych dzikich czasach dobrym, prostolinijnym człowiekiem. No ok, wszystko pięknie i słitaśnie, ale tak jak świeżaków z Biedry - ja tego nie kupuję. Żądałem krwi, żądałem ofiar, żądałem sprawiedliwości i zwycięstwa. Jakaż szkoda, że w pewnym momencie Östlund zszedł z wytyczonej na początku przez samego siebie ścieżki chwały. Poczułem się nawet tym trochę osobiście dotknięty i nieco rozczarowany. Na znak protestu ostentacyjnie wyszedłem z kina.
Ale też nie popadajmy w smutek i zniszczenie. Nie ma tragedii. To nie huragan Irma (swoją szosą, czy ktoś wie kto wymyśla imiona huraganom i tornadom?). The Square i tak świetnie broni się samo. Jest wystarczająco rześkie i odważne, szalone i surrealistyczne, krnąbrne i ekscentryczne. Świetne kreacje aktorskie podkreślają jego wyjątkowość, wyborne dialogi i teksty przyjemnie głaszczą od spodu potylicę, a wyszukany humor i sarkazm radują zbłąkaną duszę. Wszystko to pokazuje, że omawiane wyżej światy, mimo, że tak bardzo różne, są w gruncie rzeczy do siebie bardzo podobne, by nie powiedzieć wprost - identyczne. Różnią się tylko detalami i metkami na ubraniach. Koniec końców nie wiadomo już kto jest w tym filmie zwierzęciem, kto łowcą, a kto ofiarą systemu w którym istniejemy. Idea kwadratu w pewnym sensie wychodzi więc z tej batalii zwycięsko. Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle. To dość przewrotne założenie reżysera ostatecznie zaczyna żyć własnym życiem, nawet po końcowych napisach, a może nawet głównie po nich. To wielka siła The Square. Östlund zrobił nam chyba niezły kawał. Kawał (ze) sztuki.
IMDb: 8,0
Filmweb: Brak
reż. Ruben Östlund, SWE, DEN, FRA, GER, 2017
144 min. Gutek Film
Polska premiera: 15.09.2017
Dramat, Komedia
Gdy przeczytałem po raz pierwszy, że Östlund, Szwed w sensie, całkiem dobrze mi znany i lubiany, ale jednak nadal Szwed, nakręcił film, który błyskotliwie szydzi z poprawności politycznej i modelu państwa opiekuńczego, a przy zupełnej okazji uderza w środowisko artystycznej bohemy oraz świat sztuki i celebrytów, to przez moment pomyślałem, że to news zupełnie podobny do tego dowcipu o Radiu Erewań: „Czy to prawda, że na Placu Czerwonym rozdają samochody? Radio Erewań odpowiada: Tak, to prawda, ale nie samochody, tylko rowery, nie na Placu Czerwonym, tylko w okolicach Dworca Warszawskiego i nie rozdają, tylko kradną”. A kiedy nagle ten film zdobył Złotą Palmę w Cannes, to uznałem, że świat właśnie stanął na łbie i zatańczył sobie brejka. No bo jakże to tak? Owoc zrodzony na szwedzkiej ziemi - światowej stolicy terroru politycznej poprawności i to Cannes we Francji, tej Francji - światowej stolicy multi-kulti, w której już prawie nie ma francuskiej kultury, żadnej historii i żadnej tradycji, jest tylko pusta przestrzeń, w której ochoczo urządza się wielokulturowa różnorodność pod szyldami tej dziwki tolerancji. Nie – pomyślałem. Nie zasnę dopóki tego nie zobaczę. Coś mnie tu nie pasuje i śmierdzi na kilometr.
No więc poszedłem i zobaczyłem. Musiałem osobiście przekonać się o co tyle chaosu. I tak. Chaos owszem, jest, całkiem epicki i niebanalny. Wytrawnie zagrany i zaprezentowany pod batutą oraz według akompaniamentu typowego skandynawskiego czarnego humoru. Przez pierwszą połowę filmu uważałem nawet, że pędzę tym Pendolino po zajebiście równych szynach i w zdecydowanie dobrym kierunku, ale w drugiej części trasy Östlund jakby się nieco pogubił, spłaszczył temat i niemalże wykoleił pociąg, przez co zostałem na końcu trasy jak ten głupi chuj po środku niczego, zupełnie jak na peronie w Kutnie. Oczywiście z tej wielkiej chmury, która miała uderzyć w środowisko artystyczne, świat sztuki i politpoprawność wyszedł w zasadzie niewielki i stosunkowo niegroźny cumulonimbus, niemniej trochę z niego popadało. Zawsze coś. Rolnicy się ucieszą.
Wygląda więc na to, że tradycyjnie już punkt widzenia zależy od punktu zasiedzenia. To, co dla liberalnych i lewicowych środowisk zindoktrynowanych przez polityczną poprawność jest sufitem, dla mnie, mentalnego i kulturowego konserwy jest podłogą. Szoku poznawczego więc nie ma i w kraju nad Wisłą być nie może, ale też nie będę wam kłamał i mydlił oczu, trochę mnie ten Östlund jednak połechtał po podniebieniu, trochę też zaimponował. Nie po raz pierwszy zresztą. Jednak nie tacy durni ci Szwedzi jak samych siebie malują.
Świat pierwszy, ten niby lepszy i lepiej sytuowany reprezentuje głównie Christian (Claes Bang), kurator prestiżowego muzeum sztuki współczesnej w Sztokholmie. Wiedzie on dostatnie i wygodne życie, wiadomo, jest z zawodu Dyrektorem. Jeździ Teslą sprawiedliwości, piastuje prestiżowe, publiczne stanowisko, nosi eleganckie garnitury i ma dwójkę dzieci z nieudanego małżeństwa. Słowem... typowy przedstawiciel klasy wyższej i pseudointeligenckiej. Na tle swoich współtowarzyszy w emocjonalnej niedoli przedstawiony jest nam świat, w którym na co dzień egzystują. Widzimy więc światłe ekspozycje w muzeum, pseudoartystyczne performance'y, przeintelektualizowane bełkoty, a także pijackie imprezy i ekscentryczne bale. Snobizm, pretensjonalizm, nihilizm.
Świat biedoty, ten jakby trochę nasz, swojski, bardziej szarobury, z dziwnych oraz nieznanych mi powodów będący w opozycji do luksusu, reprezentują może nie tyle ludzie, acz ich też tu przecież widzimy, co bardziej sceny dnia codziennego w których co i rusz te dwa światy się o siebie ocierają. A to na na ten przykład na ulicy, a to w centrum handlowym, albo gdzieś pod blokiem w dzielnicy nietolerancyjnych i ksenofobicznych nosaczy. Każde takie zderzenie się ze sobą tych światów stanowi najmocniejszą i zarazem najlepszą stronę filmu. Przedstawione są one trochę jak osobne skecze i zabawne scenki sytuacyjne. W dodatku okraszone są boskim sarkazmem i eleganckim humorem z pod, tej wiecie, ciemniejszej gwiazdy. Wybornie to się ogląda, ale niestety z czasem moce te jakby tracą na sile.
Ale też nie popadajmy w smutek i zniszczenie. Nie ma tragedii. To nie huragan Irma (swoją szosą, czy ktoś wie kto wymyśla imiona huraganom i tornadom?). The Square i tak świetnie broni się samo. Jest wystarczająco rześkie i odważne, szalone i surrealistyczne, krnąbrne i ekscentryczne. Świetne kreacje aktorskie podkreślają jego wyjątkowość, wyborne dialogi i teksty przyjemnie głaszczą od spodu potylicę, a wyszukany humor i sarkazm radują zbłąkaną duszę. Wszystko to pokazuje, że omawiane wyżej światy, mimo, że tak bardzo różne, są w gruncie rzeczy do siebie bardzo podobne, by nie powiedzieć wprost - identyczne. Różnią się tylko detalami i metkami na ubraniach. Koniec końców nie wiadomo już kto jest w tym filmie zwierzęciem, kto łowcą, a kto ofiarą systemu w którym istniejemy. Idea kwadratu w pewnym sensie wychodzi więc z tej batalii zwycięsko. Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle. To dość przewrotne założenie reżysera ostatecznie zaczyna żyć własnym życiem, nawet po końcowych napisach, a może nawet głównie po nich. To wielka siła The Square. Östlund zrobił nam chyba niezły kawał. Kawał (ze) sztuki.
IMDb: 8,0
Filmweb: Brak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz