sobota, 26 maja 2012

20 sekund do szczęścia

Kupiliśmy ZOO
reż. Cameron Crowe, USA, 2011
124 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 16.03.2012



Nie miałem ochoty w to się zagłębiać. Kino familijne, w dodatku o tak pretensjonalnym tytule i dość infantylnej w pierwszym zetknięciu opowieści, nie, to przecież nie moje kino. Albercik - wychodzimy. No ale zaraz. Po co Cameron Crowe, autor Jerry’ego Maguire, czy Vanilla Sky miałby zawracać sobie głowę taką wydmuszką? Matt Damon? Scarlett Johansson? Ok, są tylko aktorami, zagrają wszystko dla odpowiedniej gaży, żyć z czegoś przecież trzeba, ale i tak nie dawało mi to spokoju. A do diabła z łamaniem sobie głowy i moją nieokrzesaną percepcją. I tak nie miałem co oglądać. Rozłożyłem się więc wygodnie na kanapie i przystąpiłem do konsumpcji, jednak trochę tak, jakbym miał zaraz chłonąć Familiadę w telewizji z udziałem klanu Adamiaków.

Pisząc teraz te słowa, zastanawiam się ile to już razy dałem się zwieść pierwszemu wrażeniu? Ile potencjalnie mało interesujących tytułów odpuściłem z góry zakładając, że to nic ciekawego? Zwykła strata czasu, który mógłbym spożytkować na coś bardziej pożytecznego, np. na picie z kumplami i przeklinanie. Wiem, że często mam rację, nawet gdy jestem od niej odległy jak moja wymarzona kolacja (ze śniadaniem) z Salmą Hayek. Zwłaszcza wtedy. Jednak wierzę uparcie w swoją intuicję i dobry gust. No cóż. Ryzyko zawodowe. Przecież przy setce spacerujących obok mnie po mieście pięknych kobiet też nigdy nie wiem, która z nich mogłaby być moją wyśnioną Małgorzatą. A przecież mogłaby. Czasem wystarczy błysk oka, innym razem nawet porządnie przestudiowany spis treści i zaliczenie stu wspólnych poranków to za mało, by dostrzec w niej kwintesencję naszych wieloletnich poszukiwań. Myślę, że i tak balansuje wysoko nad niezłą skutecznością i trafnością w pierwszym odbiorze (filmów, bo z kobietami jest znacznie gorzej), a przynajmniej tak mi się wydaje. Pewnie to duża nadinterpretacja z mojej strony, ale szalenie wygodna, więc zupełnie przeze mnie akceptowalna. Łotewer.

Tak więc Kupiliśmy ZOO. Czy rzeczywiście jest to tylko ckliwa wydmuszka dla całych rodzin spełniająca swoją rolę przy niedzielnym, familijnym rosołku z kurakiem? Otóż i tak i nie. W zasadzie to byłbym w stanie więcej postawić na „nie”, ale ostatnio mam kiepską passę jeśli chodzi o wszelakie zakłady i dowody swojej naiwnej głupoty, tak więc tym razem moja kieszeń mogłaby już tego nie udźwignąć. Nie da się jednak ukryć, że nowy film Crowe jest produkcją skierowaną do wszystkich ze szczególnym naciskiem na słowo „wszystkich”. Wiem, że zwykle, jeśli coś jest do wszystkiego, przeważnie oznacza, że jest do niczego. Jednak życie byłoby szalenie nudne, gdyby nie zdarzały się w nim wyjątki od reguły. Mimo tej mocno familijnej soczystości, film kryje w sobie kilka ciekawych niuansów z pogranicza dramatu społecznego i romansu, może i trochę naiwnego oraz płytkiego, ale do licha, w życiu potrzeba nam czasem trochę tej słodkiej naiwności i nie piszcie mi, że nie mam racji. Za to dla odmiany, odpowiedniej głębokości dodaje fakt, iż historia rodziny Mee, po pierwsze primo, oparta jest na prawdziwych faktach, po drugie, jest kapitalnie zaaranżowana przez odtwórców głównych ról (drugi plan z resztą też daje radę). Po trzecie i finalne, całość uzupełnił Jónsi z grupy Sigur Rós, smakowicie komponując muzykę, która sprawia, że coś się w nas ciągle przelewa, a glandula lacrimalis (z łaciny) momentami powoduje efekt zwany potocznie, szklistymi oczami.

Tak. To taki trochę wyciskacz łez. Jest trochę śmiechu, trochę radości, gęsiej skórki, jeżenia się włosów na ciele i mnóstwo, mnóstwo śladów niepoprawnego optymizmu rozrzuconego w nieładzie po całym filmie. 20 sekund odwagi, które według Benjamina Mee są w stanie zaprowadzić człowieka na szczyty własnych pragnień i marzeń. Trzeba tylko stanąć mocno na nogach i odważyć się wykonać pierwszy krok. Dalej już jakoś pójdzie. Dwadzieścia sekund... Ja kiedyś w ledwie trzy potrafiłem na interesującej mnie dziewczynie osiągnąć najgorsze z możliwych wrażeń, a przez kolejne kilkanaście spalić ze wstydu. No ale historia rodziny Mee jest takim trochę cukierkowatym i hollywoodzkim dowodem na to, że jeśli się człowiek zaweźmie, odpowiednio zmobilizuje, a także zaciśnie zęby, posłucha serducha, a nie życzliwych mu doradców i autentycznie zechce wewnętrznie odbudować swoje życie po trudnych chwilach zwątpienia, to jest w stanie wspiąć się na każdą górę szczęśliwości. Jakież to proste. Piszą o tym we wszystkich horoskopach i poradnikach, a i tak prawie za każdym razem człowiek płacze do ekranu/telewizora stykając się z tą oklepaną już definicją szczęścia.

Historia podmiejskiego ZOO jest taką pigułką nadziei i szczyptą optymizmu na które każdy człowiek zasługuje. No dobra, nie każdy, zwłaszcza dorosły, ale dzieci z pewnością już tak. A te w filmie są najważniejsze. Ważniejsze od samych zwierząt, które według mnie są w tej opowieści mało istotne. To tylko ładne tło i całe szczęście, bo nigdy nie przepadałem za ogrodami zoologicznymi, za klatkami, zwłaszcza za ptakami w klatkach. Widocznie jestem za głupi, żeby pojąć sens zamykania zwierząt w niewoli. Jestem w stanie przyjąć tylko jeden argument. Zwierzęta zamyka się w celu odseparowania ich od człowieka, który najchętniej by je zjadł i uszył sobie sweterek z ich drogocennej sierści. No ale po co w takim razie je przed nami zamykać i jednocześnie spraszać nas do ich odseparowanego i bezpiecznego bajkowego świata przy okazji drażniąc hasełkami w stylu „nie karmić zwierząt”, „nie dotykać”, „nie pokazywać małpom środkowego palca”? Myślę, że dotąd natura lepiej radziła sobie ze zwierzętami (z ludźmi także), niż my, człekokształtni.

Bałem się trochę, że ta cała zabawa w ZOO podąży w innym, bardzo niesmacznym kierunku. Że powstanie z tego film przyrodniczy o fajnych zwierzątkach w stylu współczesnego Disneya. Że małe dzieci będą sobie głaskać lemury i słodko karmić z ręki małego tygryska bengalskiego. Nic z tych rzeczy. Owszem, zwierzęta są tu wszechobecne, ale nie dominują w głównym przekazie. Małe ZOO na obrzeżach miasta to tylko umowne miejsce, w którym nagle odmienia się życie pewnej rodziny. Równie dobrze mogła to być mała wyspa gdzieś na Oceanie Indyjskim, malownicza wioska pośród alpejskich szczytów, czy kawałek pomostu nad jeziorem, jeden sklep w okolicy i hektary niczym nieskalanej zieleni na Mazurach. Zwierzęta są wspaniałe, ale to ludzie są tu najważniejsi. Relacje między ojcem, a jego pozbawionymi matki dziećmi dają momentami przyjemnego kopa w zadek. Słodka kilkuletnia Rosie (Maggie Elizabeth Jones - już zdążyła zagrać w kilku innych filmach, przed piętnastką będzie już pewnie milionerką) jest absolutnie genialna. Dawno żadne dziecko-aktor tak bardzo mnie nie zafascynowało jak ona. Piona i uznanie dla tego, kto ją wyszukał z tych tysięcy dzieci, którym rodzice każdego dnia piorą mózgi i wmawiają, że aktorstwo to jedyna słuszna dla nich droga rozwoju.

To także opowieść o pierwszych kontaktach chłopięco-dziewczęcych wśród zagubionych nastolatków, o ich pierwszych fochach i kompletnym niezrozumieniu potrzeb płci przeciwnej. Również dorośli znajdą coś dla siebie. Kobiety będą się emocjonować wątkami miłosnymi, zalążkiem romansu, iskrami w oczach, tymi wszystkimi niedopowiedzeniami i uwodzicielską niewinnością przypominającą im samym ich wszystkie miłe chwile spędzone z facetami ich życia. Choćby z tymi zmyślonymi i urojonymi. Nam, facetom, pozostaje jaranie się ustami Scarlett Johansson. Jest czym, przyznaję. Tak. To jest zdecydowanie film dla wszystkich, ale skonstruowany w taki sposób, by nawet dzieci mogły się cieszyć z wątków przeznaczonych dla ich rodziców, a ich naturalni dorośli opiekunowie uśmiechali się szeroko na widok całujących się czternastolatków.

Niezwykle pozytywna produkcja. Aż sam się w tej chwili sobie dziwię, że poświęciłem jej tu aż tyle miejsca. Mam nawet ochotę poruszyć jeszcze kilka innych tematów pobocznych, bo tak mnie zainspirował ten film, no ale nie wygłupiajmy się. Kupiliśmy ZOO nie jest ani wielkie, ani wybitne, nie zgarnie też ani jednej nagrody na żadnym wartościowym festiwalu. Crowe umiejętnie wycelował swoje działa we wszystkie wrażliwe punkty odpowiadające za nasze chwiejne stany emocjonalne i z premedytacją nacisnął spust. Pewnie szybko mi przejdzie, ale póki co, specjalnie mi na tym nie zależy. Fajnie jest czasem obejrzeć coś prostego, lekkiego i nieskomplikowanego. Coś, co nie łamie nam karków i nie przetrąca głów. To taka odtrutka na trudne tematy naszego świata w którym rządzi ból i kłamstwo. Przerwa na reklamy i bajka dla dzieci, jednak zawsze po nich znowu emitowane są Wiadomości. Myślę, że autorzy poza całą gamą uniwersalnych prawd, chcieli także przekazać szalenie prostą myśl, że człowiek w gruncie rzeczy potrzebuje czasem takiego bliskiego kontaktu ze zwierzętami, aby uświadomić sobie, jak niewiele się od nich różnimy. Także po to, żeby choć na chwilę uciec od drugiego człowieka i dostrzec w zwierzęciu odrobinę człowieczeństwa jakie się gdzieś niespodziewanie zagubiło w naszym dzisiejszym świecie. Paradoksalnie, niektóre zwierzęta potrafią dziś być bardziej humanitarne i szczere, niż sam człowiek właśnie. Prawie każdy z nas o tym wie i ma tego świadomość. Dlatego właśnie kupujemy sobie psy, koty i hodujemy rybki. Z ich pomocą chcemy uciec od świata ciemności. Choć na chwilę. Tu i teraz, we własnym mieszkaniu. A jak już ktoś kupuje sobie własne ZOO...

4/6


IMDb: 7,2
Filmweb: 7,2


1 komentarz:

  1. Świetna recenzja filmu nad którym mialam watpliwosci - obejrzec czy nie? Teraz juz jestem pewna :)

    OdpowiedzUsuń