niedziela, 17 stycznia 2010

Wielkie powroty

Jakby nie było
reż. Woody Allen, USA, 2009
92 min. Kino Świat


Jeśli prześwietlę całą dotychczasową twórczość Woody'ego Allena i wybiorę sobie z jego bogatej "dyskografii" ulubione filmy, to okaże się iż większość z nich namaszczona była Nowym Jorkiem. Jeśli nie dosłownie i nie ciałem, to „myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem”. Rodzinne miasto tego siurniętego egocentryka, stanowi barwne i bardzo istotne tło dla jego chętnie serwowanych nam moralitetów o życiu. I z tą też metropolią kojarzy mi się Allen najbardziej. Nie z Barceloną, do której wybrał się rok temu z Penelopką (Vicky Christina..), nie z Londynem (Sen Cassandry, Wszystko gra), ale z Nowym Jorkiem właśnie. Allen filmem Jakby nie było, wraca wreszcie i po pięciu latach na stare śmieci, by znowu wygarnąć co się da gejom, żydom, politykom, celebrytom, blondynkom i wszech maści otaczających go idiotom. Po raz kolejny celnie, mądrze i jak zwykle zabawnie.

I cholernie się z tego cieszę. Bowiem nic tak mnie nie bawi u Allena, jak nowojorskie inteligenckie elity obdzierane w świetle kamer i żywcem ze sztuczności, ukazując przy tym swe prawdziwe, nieco infantylne, choć urocze oblicze. Główną rolą Allen obdarzył w filmie swojego wieloletniego przyjaciela Larry'ego David'a, który to także zalicza wielki come back. Po 20 latach powraca do filmu w roli aktora... by zagrać samego Woody'ego Allena.

Oczywiście żaden z nich nie powiedział tego wprost, ale dla znawców filmowej twórczości Allena, rola Borisa Yellnikoffa jest żywcem odrysowana od 165 centymetrowej wątłej postury człowieka, który poślubił własną adoptowaną córkę. „Znamy się? Lubimy się? Uprzedzę cię od razu, ok? Nie jestem lubianym gościem, bycie czarującym nigdy nie było moim priorytetem” - rzuca na dzień dobry swojemu zajadającemu się popcornem w kinie widzowi Boris.

Yellnikoff jest taki sam jak większość granych przez Allena głównych bohaterów. Żydowski intelektualista z wadą serca i wszelkimi możliwymi fizycznymi przypadłościami. Uroczo niezaradny, neurotyczny i paranoiczny autsajder próbujący normalnie funkcjonować w świecie pełnym absurdów. Do tego jest mistrzowsko bezpośredni, a także wyjątkowo obsceniczny. Albo się go polubi od razu, albo... nigdy nie zrozumie. Nie ważne czy to Manhattan, Annie Hall, czy Przejrzeć Harry'ego. Allena powtarzalność i schematyczność głównych postaci, być może wielu już nudzi, ale mnie czaruje zawsze i to ze stuprocentową skutecznością.

W Jakby nie było Allen znowu mierzy się z definicjami sensu istnienia, miłości, małżeństwa, ale też i z niedorzecznościami seksistowskiego, rasistowskiego i antysemickiego świata. Życie Borisa, uniwersyteckiego wykładowcy, dla którego rozważano nawet przyznanie Nobla z fizyki, było istnym polem minowym po którym kroczył z kijem golfowym, tudzież ciekawym scenariuszem na tragikomedię. Rozwodnik po kilku nieudanych samobójstwach. Nauczyciel tępych ośmiolatków gry w szachy (nazywa ich niekompetentnymi zombie). Jednak „Nie ważne jest to z czego żyję, ważniejsze jest to czemu w ogóle się staram. Nocami nie mogę zasnąć, więc chodzę do Mott Street i próbuję wytłumaczyć kretynom, że nawet kiedy murzyn zasiada w Białym Domu, to wciąż nie zatrzyma taksówki w Nowym Jorku”.

Boris co i rusz strzela trafnymi i zabawnymi sentencjami zrażając do siebie wielu ludzi. „Jestem człowiekiem z ogromnym światopoglądem, jestem otoczony przez mikroby”. Jednak jego dość uporządkowany i schematyczny żywot oparty na długich dyskusjach z przyjaciółmi, zakłóca młodziutka i słodziutka Melody, która uciekając z rodzimego Edenu w stanie Mississippi, zagnieżdża się zupełnie przypadkowo w świecie naszego głównego bohatera. No i tu dopiero zaczyna się jazda. Allen konfrontuje ze sobą prowincjonalną i ograniczoną przez młodzieńczą banalność blondynkę (taką z definicji), z o wiele starszym od niej neurotycznym intelektualistą.

Kobiety w filmach Allena zawsze były „jakieś”, by nie powiedzieć wprost „wielkie”. Wystarczy wspomnieć jego muzy sprzed lat. Diane Keaton, Mia Farrow, Mira Sorvino, Uma Thurman, Christina Ricci, Charlize Theron, czy chyba aktualnie posiadająca u niego najwyższe notowania - Scarlett Johansson. Piękne i niebanalne. Niestety w tym przypadku tego samego o odtwórczyni roli Melody powiedzieć się chyba już nie da. Ale nie szkodzi. Evan Rachel Wood z ciężarem powierzonej jej roli, daje sobie radę doskonale. Głupiutką Melody odtwarza z dużym zaangażowaniem i co ważne, potrafiła przekonać mnie do swojej prowincjonalnej i rozbrajającej życiowej niezaradności. Kto jak kto, ale Allen zna się na kobietach jak mało kto.

Intelekt i geniusz Borisa podnieca naszą prostą jak robaczek Melody, a co za tym idzie, blondyneczka zakochuje się w zgorzkniałym starcu. Jednak wszystko opowiada się przeciwko nim. Ich wiek, pochodzenie, mózgi, zainteresowania, oraz przede wszystkim brak chęci ze strony Borisa by tworzyć związek z kobietą. Z jakąkolwiek kobietą. Jedyne czego potrzebuje, to odizolowanie się od świata. Jednak znając niedorzeczność i konsekwencję Woody'ego Allena, Boris pod wpływem jego scenariusza, zmienia zdanie i ostatecznie poślubia młodziutką Melody. „Dacie wiarę, że się z nią ożeniłem? Co mnie opętało?(...) Minął rok, 365 dni mojego żonatego życia, i wiecie co? Nie był to najgorszy rok mojego życia”.

Nie mniej jednak nie jest lekko. W ich życiu pojawia się jej matka, potem ojciec, oraz młody i przystojny konkurent. Nie będę zdradzał kto z kim, jak i po co, w każdym bądź razie dzieje się odtąd na ekranie bardzo dużo. Zabawnych perypetii charakterystycznych postaci żonglujących kapitalnymi cytatami i mierzących się z zabójczą filozofią Borisa jest multum. Gdybym chciał wymienić tu tylko te najmądrzejsze i najzabawniejsze, to musiałbym przepisać pół Allenowego scenariusza. Umówmy się, że musicie uwierzyć mi na słowo. Jest pod tym kątem dobrze. Nawet bardzo. Zupełnie niczym w starych filmach Allena. Jak w kultowych już nowojorskich przygodach jego ekscentrycznych bohaterów. Jak w świecie z którym nigdy nie dane było nam obcować.

Przymierzę się już chyba do wstępu do zakończenia. Jakby nie było to dwa wielkie powroty. Cherlawego mistrza o twarzy clowna, charakteryzującego się uwielbieniem dla psychoanalizy Freuda, który płodząc ów film, składa hołd samemu sobie, oraz Nowemu Jorkowi. To także tryumfalny powrót świetnego i mało znanego Larry'ego David'a. Perfekcyjnie odegrał rolę która była stworzona dla samego autora scenariusza i reżysera. A to nie byle sztuka.

Woody Allen
po raz kolejny za pomocą perfekcyjnie rozrysowanego przez siebie głównego bohatera, przekazuje nam swoje mądrości życiowe. „Mam wizję, wyzywam was do dyskusji!”. Ten kto odważy się podnieść rzuconą mu rękawicę, być może i zostanie obrzucony błotem. Może nawet wyśmieje cię oraz poniży przy wszystkich. Ale po chwili stanie z tobą w jednym rzędzie i posługując się perfekcyjną autoironią udowodni ci, że on sam wcale nie jest od ciebie lepszy. „Dajcie spokój z waszymi 'mogłem mieć'. Tak jak mówiła moja matka: 'Gdyby moja babcia miała koła, byłaby trolejbusem'. Moja matka nie miała kół. Miała żylaki”.

"I co do cholery to wszystko znaczy? Nic, Zero, Zilch".

Dziękuję Woody i proszę o jeszcze. Może być dożylnie.

5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz