Shrinkreż. Jonas Pate, USA, 2009
110 min. SPI International Polska
Hollywood. Skupisko największych amerykańskich celebrytów, agentów i producentów filmowych. Gwiazdy wielkie i te małe, bujające jeszcze w obłokach dopiero z planem rozpoczęcia wielkiej kariery aktorskiej, a chwilowo pałające się smażeniem frytek w knajpie na rogu, czy strzyżeniem cudzych trawników. Los Angeles. Miasto Aniołów. Miasto marzeń i wielkiego sukcesu. Amerykański sen, mit. Przepych, pieniądz i sława. Ale to także miasto znane z wysokiej przestępczości, z ponad osiemdziesięcioprocentową ludnością napływową, oraz... ze średnio jednym psychoterapeutą przypadającym na jednego mieszkańca. Fabryka snów - Fabryka świrów.
Tak. Wreszcie. Po latach oczekiwania, w końcu doczekałem się dla Kevina Spacey roli pokroju jego oskarowej kreacji w American Beauty. Nie ukrywam że to jest jeden z moich ulubionych filmów, a co za tym idzie, Spacey w roli Lestera Burnhama, również stał się moim ulubionym kumplem z ekranu do którego często powracam. Tak więc na dzień dobry zdradziłem wam mimochodem, że w dalszej części swojego zapewne dość nudnego wywodu, będę pewnie częściej chwalił Shrink niż po nim jechał. Otóż niezupełnie, ale dojdę i do tego.
Wspomniałem o świrach. Shrink to film o nich, ale nie tylko. To historia o zagubionych duszach w świecie wielkich wpływów i żądzy pieniądza, o chorobach, nałogach i fobiach towarzyszących światkowi gwiazd i wielkiej spuścizny show biznesu. O uzależnieniach od narkotyków, alkoholu, seksu i czego tam tylko chcecie. Wielkie gwiazdy filmu ćpają i ciupciają się z kim popadnie w imię żądzy zaistnienia choćby na 5 minut. Zaistnienia jakiegokolwiek. Kariera i misja polegająca na zdobyciu czytelnego podpisu pod kontraktem liczy się bardziej niż polityka zagraniczna USA. Wiem. Żadna to tajemnica, wszyscy to wiemy. Znamy takie życie z gazet, filmów czy teleekspresu. Wielu z was zapewne marzy o wtopieniu się w podobne mechanizmy. O sławie, pieniądzach i ujrzeniu swojej wyfotoszopowanej buźki na okładkach brukowych czasopism. Jonas Pate wchodząc ze swoją kamerą w świat swoich mocodawców, sponsorów, aktorów i producentów filmowych, obsmarowując ich przy tym równo od prawa do lewa i ośmieszając prymitywizm oraz niesmaczną komercjalizację przemysłu filmowego, ukazuje drugą stronę medalu fabryki snów.
Kto mógłby nam o tym wszystkim opowiedzieć najwięcej? Oczywiście hollywoodzki psychoterapeuta. Spowiednik wielkich ludzi show biznesu. Do tego najlepszy i najsłynniejszy w swoim fachu w mieście – Henry Carter (Kevin Spacey rzecz jasna). Z jego usług korzystają najwięksi uzależnieni od tego i owego aktorzy, załamani nerwowo reżyserzy, nie w pełni zdrowi na umyśle paranoiczni producenci filmowi i inni wielcy mający problem z radzeniem sobie ze stylem i prędkością życia panujących na zachodnim wybrzeżu.
Reżyser aby nadać więcej oryginalności opowiadanej historii, postanowił skomplikować życiorys także i naszemu głównemu bohaterowi. Poznajemy go w chwili kiedy jest na absolutnym zawodowym szczycie, ale dojrzewające w nim zmęczenie materiału wywołane osobistą tragedią rodzinną, budzi u niego skrajnie odpowiedzialne zachowania. Zaczyna powątpiewać w swoje zawodowe umiejętności. Losy jego pacjentów zaczynają go nużyć i co za tym idzie, także obojętnieć. Szuka więc ukojenia i błogiego spokoju w procesie palenia trawki, co w jego wykonaniu urasta do miana uroczego, wręcz kultowego obrzędu (stary dobry Lester ;)).
W tle ukazane są losy innych, ale wcale nie drugoplanowych postaci. Kuzyn Henry'ego – namiętnie piszący scenariusze i marzący o ekranizacji jego historii. Patrick – agent filmowy cierpiący na niemal wszystkie fobie świata zaczerpnięte od samego Detektywa Monka. Jego ciężarna sekretarka Daisy zakochująca się w kuzynie Henry'ego. Zabawnie grający znanego aktora (a może nawet i samego siebie) Robin Williams, uzależniony od seksu. Ukazane są także losy wielu innych aktorów i ludzi z branży, by w końcu koncentrując się na problemach młodej zbuntowanej uczennicy Jemmy, która to z czasem staje się głównym motorem napędowym ich wszystkich własnych historii, sprowadzić ich życiowe rozterki do wspólnego mianownika, racząc wszystkich powątpiewających w istnienie czystości i etyki w światku filmowców, promykiem nadziei na choć odrobinę normalności w tym szalonym świecie.
Wielowątkowość jest mocnym motywem filmu. Trochę przypomina mi stylistycznie Magnolię. Sporo się na ekranie dzieje, a postacie są dość interesujące. Ale gdyby nie zmarszczona i zmęczona życiem twarz ekscentrycznego, jednocześnie zabawnego i wiecznie upalonego Kevina Spacey, to... obawiam się że odbiór Shrinka byłby przeze mnie znacznie gorszy. Co by nie mówić, gościu ratuje swą mimiką ten momentami trochę kulejący scenariusz.
No właśnie. Kulejący. Złość mnie ogarnia jak film o sporym potencjale i całkiem dobrym pomyśle, sponiewierany jest przez fatalne zakończenie. W Shrink może nie zupełnie jest fatalne, bo w istocie nie jest. Ale niestety wyszło dość sztampowe, bezpłciowe, wręcz archaiczne. Jakby reżyser chciał ponownie wkupić się w łaski wielkich ludzi Hollywood i w zamian za obsmarowanie ich w początkowej fazie filmu, chciał pokazać całemu światu, że wcale tak źle to z nimi jednak nie jest. A szkoda. Wolałbym aby zachował konsekwencję do samego końca i nazywając wcześniej pewne rzeczy po imieniu takimi już pozostawił. No ale umówmy się. Wtedy nie otrzymałby tych wielkich milionów zielonych na film. No taki lajf.
Nie mniej jednak branża została w kilku momentach dość mocno ukłuta. Debata przy stole producentów filmowych, którzy dyskutowali nad pomysłem na nowy film, przypominała proces tworzenia tandety dla mas na taśmie produkcyjnej w fabryce kiczu. Najpierw wymyśla się produkt, uwzględniając przy tym wszelkie aktualnie najmodniejsze trendy i gusta widzów, potem dopiero dobiera się do niego reżysera, aktorów i całą resztę ekipy filmowej. Wielki przemysł pozbawiony wzniosłych idei i pasji wielkich ludzi kina. Fabryka marzeń – Fabryka kiczu dla mas.
Ale to tylko tło dla ludzkich historii. Nasi bohaterowie funkcjonujący w tym światku na zmianę w nim się gubią i odnajdują jednocześnie. Znużony tym wszystkim Henry Carter próbuje w tym bałaganie emocjonalnym się jakoś odnaleźć. Odszukać utracony impet i werwę. Jednak w tym anormalnym klimacie, nawet psychoterapeuci nie dają sobie rady. Kevin Spacey w roli doktora Cartera, staje się przedstawicielem naszego, bardziej normalnego, oraz stojącego w opozycji do zwierzęcego świata pozbawionego wartości moralnych punktu widzenia, z którym to się zwyczajnie identyfikujemy. Jego problemy, zmęczenie, prywatny bunt, a nawet uzależnienie od maryśki, reprezentują walkę charakterystyczną dla naszego gatunku. Walkę o zrozumienie sensu naszego istnienia. O zrozumienie samego siebie.
I wszystko było by pięknie, gdyby nie wspomniane zakończenie. Zbyt słodko, zbyt szczęśliwie, zbyt naiwnie. Niestety. Ale i tak warto pojechać do LA i rzucić okiem na światek celebrytów. Popatrzeć jak żyją, jakie mają wypasione domy z basenem i uzmysłowić sobie, że mimo wielu milionów na koncie, są takimi samymi ludźmi jak my. Wyposażeni w podobne problemy i zachwiania emocjonalne. To tylko wielkie kolorowe bulwarówki robią z nich nadludzi. To jednak także część tego przemysłu. Ze względu na genialność Kevina Spacey, który grając swą rolę być może nawet i zbytnio się nie wysilił, film oceniam dość wysoko. Trochę melancholijne, trochę rozkminkowe, ale także odrobinę zabawne i optymistyczne filmowe doznanie, w sam raz na początek nowego roku. Shrink u nas przetłumaczony na jakże ambitne „Całe życie z wariatami” do kin trafi pod koniec wakacji. Tylko półtora roku obsuwy. Jak na nasze warunki, to i tak nieźle.
4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz