czwartek, 14 sierpnia 2014

O kapitanie, mój kapitanie

Noe
reż. Darren Aronofsky, USA, 2014
138 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 28.03.2014
Fantasy, Dramat



Nie sądziłem, że to kiedykolwiek nastąpi, lecz niestety, jest to pierwszy film Darrena Aronofsky’ego na którego nie czekałem z zapartym tchem. Mało tego. W ogóle go nie oczekiwałem. Miałem go centralnie tam, gdzie Putin ma nasze jabłka. W pierwszej, jak i w mniej więcej w szesnastej chwili, Noe wydał mnie się tak samo interesujący jak Telezakupy o 5 rano na jedynce. Facet odpłynął, nomen omen, tak jak jego drewniana arka zbudowana za sto trzydzieści baniek zielonych. Trochę chyba przesadził, nieudolnie zabawił się w Petera Jacksona, włożył nogi nie w ten rozmiar kaloszy co trzeba - tak sobie mówiłem - lecz z biegiem czasu Noe zaczął mnie coraz bardziej do siebie przyciągać. Głównie dlatego, że był mocno szmacony, co rzecz jasna specjalnie mnie nie dziwiło, sam miałem ochotę wylać wiadro pomyj na łeb Aronofsky'ego. Wydawało mi się to wtedy zupełnie logiczne i w pełni uzasadnione. Jednak na moje nieszczęście tak już mam jakoś w tym łbie skonstruowane, że jak milion ludzi zaczyna mówić jednym głosem "kupa", to ja wtedy mam ochotę spuścić wodę. I wyjść.

Drugim powodem dla którego zdecydowałem się złapać Noego za rogi, to pojawiające się tu i ówdzie, głównie gdzieś między słowami, porównania do Źródła (2006), które również zostało obrzucone gównem przez zarówno krytyków, jak i sporą część publiki. A przecież to był dobry film. Serio piszę, trzeźwy jestem i świadom na umyśle, w dodatku wypoczęty, bo świeżo po urlopie. Trochę może i faktycznie jest przeintelektualizowany oraz zbyt bełkotliwy, lecz audiowizualnie piękny i mądry w zasadzie też. Chętnie go dziś bronię w różnego rodzaju dyskusjach, tak dla zasady, bo nie lubię jak dają po mordzie za frajer. Dlatego, gdy mi się już tak w końcu poprzestawiało trochę w tym łbie, zapytałem samego siebie, że może z Noe będzie podobnie?

No dobra, nie było, ale też fekaliami obrzucać go nie zamierzam. Aronofsky zachłysnął się chyba swoim ostatnim, zupełnie niekinematograficznym projektem - komiksem"Noe. Za niegodziwość ludzi", którego spłodził wraz z Ari Handelem i Niko Henrichonem. Postanowił go błyskawicznie przenieść na duży ekran, co nadal przyznaję, uznaję za nieporozumienie. Mój jeden z dziesiątek życiowych paradoksów brzmi dość absurdalnie z punktu widzenia milionów istnień ludzkich, no ale nic na to nie poradzę. Otóż, ja naprawdę lubię komiksy. Kiedyś miałem ich w ch... no dużo w sensie. Ale autentycznie nienawidzę porywania ich i przenoszenia na ekran. Ok, są pewne wyjątki, ale generalnie uroiłem sobie w tym pustym łbie, że to co zostało narysowane, powinno już na zawsze pozostać na kartkach kredowego papieru. Wprawianie komiksów w ruch często psuło mi jego ogólną książeczkową zajebistość, zmieniało to moją optykę i punkt widzenia moich szkicowanych ręką bohaterów, których zwykle sam ożywiałem we własnej wyobraźni i nie potrzebowałem do tego studia filmowego. To samo mam zresztą z animacją przenoszoną do świata namacalnego. Sfabularyzowanie kreskówkowego Asterixa i Obelixa do dziś uważam za okrutny mord na moim dzieciństwie. Nie lubię i już.

Zatem zasadniczo, moje nastawienie było trochę sceptyczne, ale też o dziwo bardzo nie bolało. Pewnie dlatego, że ich komiksu nawet w łapach nie miałem ;) Ale już tak poważnie... Jego ogólna, biblijna tematyka jest zbyt uniwersalna, zbyt poważna i zbyt dobrze nam wszystkim znana od małego brzdąca, żeby tak bez sensu marudzić. Pamiętam, że za dzieciaka nie mogłem pojąć jak to jest w ogóle możliwe, aby na małą łódź (tak arka była zwykle obrazowana na rycinach) mogło wejść tyle zwierząt. Jako osoba, co prawda bardzo małoletnia, ale która chciała znać odpowiedź na każde urojone w głowie pytanie, z praktycznej i logicznej wygody uznawała, że to jakiś bullshit jest, że tak się przecież nie da, tak więc z premedytacją wepchnąłem Noego w ramiona mało interesujących baśni ludowych z których się po prostu wyrasta. Dziś, jako człowiek już w pełni ukształtowany, dostrzegam w biblijnych przypisach multum mądrości i cnót wszelakich zebranych z całego świata, w końcu autorzy Księgi Rodzaju opierali się na eposach i mitach wielu różnych kultur. Kształtują one etyczny kręgosłup całej dzisiejszej ludzkości i to bez względu na sposób pojmowania wiary w Boga, któregokolwiek z nich, choćby był nim sam najjaśniejszy święty iPhone, czy ten, jak mu tam, Latający Potwór Spaghetti (gruby odlot).


Może nie pojmuję tych wszystkich biblijnych przypowieści w sposób dosłowny i tak jak nakazuje tego kościół, no bo w dzisiejszych postępowych i mocno zepsutych czasach zwyczajnie się nie da, niemniej od lat balansuję sobie wygodnie pomiędzy tradycyjnymi wartościami chrześcijańskimi na jakich wyrosłem, własną interpretacją Pisma Świętego i zdroworozsądkową definicją "dobrego człowieka", acz tak po prawdzie, to nikt nie wie jak ona dziś brzmi. Myślę, że tak jest uczciwie. Aronofsky także stworzył własną, swobodną interpretację wątków z Biblii tysiąclecia, głównie w oparciu o te najbardziej fantastyczne przypowieści, ale mimo to dość wiernie oparł się on na starotestamentowej tradycji. Zauważyłem na przykład, że wiele osób śmieje się z olbrzymów - strażników, których uznaje się za jakąś totalną abstrakcję i szalony wymysł niepoczytalnego wariata inspirowanego sagą Władcy Pierścieni, a tymczasem według Biblii one także występowały w tej "opowieści". Poza tym jest tu wszystko (no dobra, prawie wszystko, ale o tym za chwilę) czego uczono nas na lekcjach religii, kiedy ta jeszcze była w obowiązkowym programie nauczania (osobiście uważam, że tak powinno być nadal).

Według Księgi Rodzaju Noe - syn Lameka i dziesiąty potomek Adama, przez Seta, był człowiekiem prawym i sprawiedliwym. Mniej więcej tak właśnie nam go przedstawił Aronofsky, także jego rodzinę - trzech synów: Chama, Sema i Jafeta, oraz żonę Emzarę, acz co do niej jest chyba najwięcej wątpliwości, bowiem jej stanowisko w temacie ucieczki arką było według różnych źródeł bardzo hmm... sceptyczne. Do tego dochodzi zupełnie pominięty (wcale mnie to nie dziwi) i bardzo kontrowersyjny wątek, jednak jak wół zapisany w Biblii (Por. Rdz. 9,22), który mówi o zbliżeniu się Chama do żony Noego, niekoniecznie jego matki, acz bardzo możliwe, że chodzi o wątek kazirodczy. Z tegoż zbliżenia doszło do poczęcia Kanaana, którego Noe potępił, tak samo jak swojego syna Chama. Tak na marginesie, to jakby ktoś jeszcze nie wiedział, to właśnie od niego wzięło się w potocznym języku określenie "cham". Nazywa się nim źle wychowanego człowieka, prostaka i gbura, czyli w zasadzie trzy czwarte ludzkości.

Cham w opowieści Aronofsky'ego nie zbliżył się do żony Noego, a swojej matki, także nie poniżył ojca, jak to było zapisane na kartach Księgi Rodzaju, za to na końcu filmu został ukazany wątek, który jednak przy niepełnym zobrazowaniu całości mija się trochę z sensem. Cham odnajduje na plaży swojego nagiego ojca, pijanego w sztok (w Biblii pierwsza wzmianka o upojeniu alkoholowym dotyczy właśnie Noego), za co zostaje przeklęty i odchodzi od rodziny. W filmie jednak po prostu odchodzi. Niemniej jednak jakiś grymas niezrozumienia pomiędzy ojcem i synem jest zachowany. Zatem całość tej bardzo długiej opowieści, mimo, iż balansuje pomiędzy zapisanymi złotymi głoskami faktami, a luźną interpretacją reżysera, prezentuje się zaskakująco rzetelnie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jest to przecież komercyjny kaprys ambitnego twórcy, który chciał przełożyć Biblię na język wysokobudżetowej przygody i fantasy.

Sztuka ta według mnie udała się połowicznie, acz osobiście dostrzegam te lepsze pół. Po przemyśleniach i dłuższym trawieniu filmu przyznaję nawet, iż szanuję Aronofsky'ego za tą próbę połączenia ze sobą dwóch różnych światów. Klasyczne ukazanie walki dobra ze złem. Prawości, szlachetności i uczciwości ludzkiej z zepsuciem i zgnilizną moralną. Ponadto udowadnia, że na przekór tego co mówią dzisiejsze skierowane na lewo elity obyczajowe, wątki religijne, oraz chrześcijaństwo samo w sobie wcale nie muszą być dziś obciachem i kojarzyć się jedynie z mocherostanem. I choćby za to właśnie pochwalę Aronofsky'ego. Film może i faktycznie nie jest specjalnie udany, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego dotychczasowe osiągnięcia na tej płaszczyźnie, ale z pewnością jest dużo lepszy niż o nim mówią. W dodatku jest bardzo pożyteczny, spełnia swoją określoną misję. Bawi i uczy jednocześnie. Jestem na tak. Na trzy z plusem.

3/6

IMDb: 6,1
Filmweb: 6/10


1 komentarz: