poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Monsieur Hipster, złotko

Grand Budapest Hotel
reż. Wes Anderson, USA, GER, 2014
100 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 28.03.2014
Komedia, Dramat



Do pięciu razy sztuka, że tak sobie zacznę od zakrystii. Kaszel-morderca, który niespodziewanie dopadł mnie pewnego rześkiego ubiegłotygodniowego poranka, ciągle stawał na przeszkodzie realizacji pewnego, niezwykle prostego z założenia kaprysu i który cztery razy z rzędu złowrogo szeptał poprzez me zainfekowane jakimś gównem struny głosowe: „Sorry kolego, ale ni chuja, do kina dziś nie pójdziesz”. I faktycznie, przez dziwną odśrodkową siłę z rodziny umoralnionych okazało się, że rzeczywiście nie mogłem. Ciągle mam przed oczami, a raczej uszami pewną projekcję w festiwalowej Kinotece przed laty (WFF), kiedy to wypełnioną po brzegi salę terroryzował uporczywy kaszel jakiejś bliżej niezidentyfikowanej jednostki z gatunku homo sapiens, jak mniemam. Ten jego/jej kaszel stał się pewnego rodzaju alegorią na mą kinematograficzną traumę, przy której rozsypany niegdyś na mnie popcorn przez sąsiadkę z rzędu (niestety brzydka) był tylko niewinnym i w zasadzie niewiele znaczącym wybrykiem feralnego przypadku. Należę do ludzi, którzy lubią, gdy wszystko jedzie cichutko po swych torach, a każde wykolejenie, każdy trzask i zgrzyt staje się bezceremonialnym zamachem na mą błogość i mój pierdolony kwiat lotosu pełzający po tafli jeziora. Kaszel w kinie należy właśnie do rodziny tego typu wykolejeń. Jest terrorystą z Al-Kaidy, Putinem bez koszuli na koniu, a nawet Zakładem Ubezpieczeń Społecznych. Sami więc rozumiecie, że nie mogłem z tą zarazą iść do kina i czynić zło innym, Bogu winnym kinomanom, mimo, że przecież nie cierpię ich z samego założenia, więc dla odmiany mogliby w końcu i oni pocierpieć, no ale nie mogłem. Pieprzone ludzkie odruchy i wyrzuty sumienia.

Oczywiście, jak to zwykle w mym zgorzkniałym żywocie bywa, okazało się, dokładnie to w miniony piątek, iż moje przesadne dbanie o komfort współ-oglądaczy było o kant wiadomo czego potłuc. W sali nr pięć, ochrzczonej przez jednego z reklamodawców: „cinkciarz” (tego od cinkciarz.pl – no LOL po prostu, cóż za upadek qltury – sorry za lokowanie), drugiego po Złotych Tarasach najbardziej znienawidzonego przeze mnie kina w stolicy, Cinema-City w GalMoku (najbliżej pracy i najlepsza godzina seansu, więc musiałem), moim oczom po przekroczeniu progu z czerwonych dywanów zaplecionych zapewne chińskimi rękoma, ukazał się las… pustych foteli. Po dwudziestu pięciu kurwa w dupę zajebana mać minutach reklam, wypełnionych foteli wraz z moim było ledwie sześć. Kaszel, który już i tak jechał na rezerwie, nawet gdyby bardzo tego chciał, choćby nie wiem jak bardzo się starał, biedak nie miał kogo terroryzować.

Dobra. Koniec pieprzenia o kaszlu. Obiecuję.
Teraz film.


Wes Anderson. Człowiek, który przeniósł na ekran pewnego rodzaju współczesny wybryk społeczny o charakterze subkultury, jakim bez wątpienia jest hipsterstwo. Przynajmniej tak mówią. Ja jednak za każdym razem i od tych kilku już lat kiedy tak oglądam jego filmy, doszukuję się jakiejś nici, która by mnie doprowadziła do kłębka istoty tegoż zarzutu, tudzież stwierdzenia. Niestety nie udało mi się to przy zjawiskowym The Royal Tenenbaums, także przy nie mniej udanym Moonrise Kingdom i kiedy już powoli traciłem nadzieję, oraz zacząłem godzić się z myślą, iż te złą sławą owiane hipsterstwo jakie mu się ciągle przypisuje jest chybioną strzałą wystrzeloną z mroku pomówień, jak grom z jasnego nieba spadł na mnie Grand Budapest Hotel i w końcu mam, eureka, odkryłem, wiem już dlaczego Anderson jest uznawany za hipstera kina. Przejrzałem na własne oczy. Co za ulga...

Oczywiście najpierw wypadałoby zdefiniować samo pojęcie hipsterstwa, co wbrew pozorom, nie jest takie znów proste. Dziś, dla wygody wszystko, co jest odmienne, inne, z gruntu nieakceptowalne przez ogół, zbyt ekstrawaganckie, ą i ę, nazywa się po prostu hipsterstwem. To takie słowo klucz, wytrych, który pasuje do każdej czarnej dziurki i którego nie trzeba szerzej tłumaczyć, bo i po co?

- Daj spokój, przecież to hipster
- No tak. Hipster. Wszystko jasne…

...i ciach bajera. To prawie jak nazwać kogoś „pedałem”, „żydem”, albo „lewakiem”. Jedno słowo, które zwykle zamyka temat do dyskusji, bo też i nie ma o czym debatować. Werdykt wydany, mission complete, jebać leszcza. Nie wiem kto wymyślił ów pojęcie, ale uratował tym miliony zagubionych w cyberświecie ludzkich istnień. No aż się o to prosiło. Trzeba było jakoś te współczesne pokolenie nowobogackich dzieciaków opętanych (umownie) błyskiem iPhone'ów, szykiem Converse'ów (zawłaszczenia przez nich moich ulubionych od nastolatka trampek nigdy im nie daruję), jeżdżących do Starbucks'a holenderskimi rowerami, wiecznie odzianymi w kapelusze, szale, rurki i Ray-Bany, należało ich wszystkich ubrać w jakiś literalny byt, wrzucić w nawias subkultury, o której zawsze można przeczytać na Wikipedii i aby zawsze móc ich określić jednym, prostym słowem, splunąć przez ramię i pójść sobie chodnikiem dalej.

Jestem wdzięczny Bogu, kumplom z osiedla i latom 90-tym, że jedyne subkultury przez jakie miałem przyjemność się w swoim życiu przeczołgać, lub też oberwać rykoszetem, to te bardzo swojskie: metale, skini, dresy, skejci, blokersi, kibole i kobiety, które niestety nie zawsze goliły się w wiadomych miejscach, co przyznaję, ukształtowało mą osobowość w sposób niebanalny, a przy tym zupełnie normalny i rokujący mą charakterność jako zdrowego na umyśle. Są jednak tacy i bynajmniej nie należą do mniejszości, którzy tejże normalności nie potrafią mi zarzucić nawet po pijaku. Niewykluczone, że mają rację. Są też inni, którzy moje przesadne interesowanie się kinem, nazwijmy go dla wygody, nieco bardziej ambitnym, lubią dla ironicznej, acz zupełnie niegroźnej złośliwości wpychać mnie w ramiona hipsterstwa. Przyznaję bez bicia, szczerze mnie to bawi. Podchodząc do tego nieco poważniej i przyjmując szersze ramy hipsterskiej definicji, to dziś, żyjąc w tych cyfrowych, social-mediowych czasach, każdy z nas ma w sobie jakiś pierwiastek z hipstera. Czytasz książki? Jesteś hipsterem. Oglądasz filmy? Jesteś hipsterem. Jeździsz na rowerze, albo masz zielonego krokodylka na trampkach? O stary, masz przejebane, hipster jak się patrzy. Do piachu. Społeczeństwo konsumpcyjne stworzyło moralny i jakże wygodny byt, który ma je tłumaczyć oraz usprawiedliwiać przed samym sobą. Można z niego szydzić, wyśmiewać go, wpychać w ramiona jakiejś dewiacji tylko dlatego, że samemu nie nadąża się za wiecznie galopującym otaczającym nas światem.

Wesa Andersona nazywa się hipsterem kina właśnie dlatego, że na tle ogółu wydaje się być zbyt ekstrawagancki, zdecydowanie odmienny, używający przesadnie jaskrawych kolorów (nie tylko w doborze swoich skarpet), oraz, który przemyca do swoich opowieści popularne w hipsterskim świecie marki i garderobę, w którą odziewa nieprzypadkowe gwiazdy kina. Ochoczo puka do drzwi z zawieszoną nań tabliczką z napisem "ikony popkultury", a z ikonami, oraz ze wszystkim co modne, wielbione i chwalone przez tłumy jest tak, że albo się z siłą rozpędu akceptuje wszystkie jej fanaberie, albo też świadomie ustawia się w opozycji i szczerze ją nienawidzi, spychając swą wątłą jednostkę w ramiona świata, który sam decyduje o tym, co jest dla niego fajne, a co nie. A skoro już się nienawidzi, to się hejtuje. To właśnie hejterzy Andersona nazwali go hipsterem, i dziś, znaczy się w miniony piątek, dowiedziałem się w końcu... że na swój sposób mieli rację.


W rzeczy samej, Grand Budapest Hotel jest pewnego rodzaju ekranową definicją hipsterstwa. Zawiera w sobie cały zbiór tych wszystkich jego charakterystycznych naleciałości. Jest ekstrawaganckie, kolorowe, niszowe, ale i modne zarazem, odmienne i wszyscy modnisie kina o nim bez przerwy gadają padając przy tym z zachwytu na kolana. Dotąd miałem na to wywalone. Filmy, zwykle albo mi się podobają, albo nie, staram się nie szukać drugiego dna i nie piać z zachwytu tylko dlatego, że tak sobie zażyczyły artystyczne środowiska. Powiem więcej, w większości przypadków szczerze tymi "artystycznymi środowiskami" gardzę. Jako prosty człek, który mimo wszystko i jak prawie każdy również ma w sobie jakiś tlący się pierwiastek bliżej niezidentyfikowanego artyzmu i wrażliwości na rzeczy piękne i mądre, raczej z niesmakiem patrzę na ów grupę społeczną, która poza ich kulturalną wrażliwością, branżowym doświadczeniem, oczytaniem i sytuacyjną błyskotliwością, zwykle nie potrafi nic mądrego powiedzieć na tematy stricte życiowe z poza ich wąskiego świata w jakim egzystują, że ostatni felieton Krystyny Jandy w "NaTemat.pl", oraz sfiksowanie na starość Daniela Olbrychskiego jest tego najbardziej jaskrawym przykładem.

Starałem się jednak ominąć te społeczno-kulturowe uwarunkowania i skupiłem się po prostu na treści, na tym, co autor ma mi konkretnego do powiedzenia, bo przecież do powiedzenia coś mieć musi. Niestety tym razem było tego stosunkowo niewiele. Nie mniej GBH jest czymś w rodzaju requiem dla kinowej magii, która w każdym z nas gdzieś głęboko tkwi i kojarzy się z latami młodości, z pierwszymi fascynacjami kinem, z filmem w ogóle. Do dziś pamiętam E.T. Spielberga na jakim byłem w kinie ze starszą siostrą, albo Niekończącą się opowieść, które za dzieciaka naładowały mnie tak wielką dawką kinowej magii, jaką podziwiało się z rozdziawioną na wszystkie strony gębą. To wszystko do dziś jeszcze gdzieś we mnie siedzi i bynajmniej nie szuka wyjścia ewakuacyjnego. Tyle tylko, że lata niestety mijają, ja się starzeję, kino się zmienia i dziś, zamiast ekranowej ekstrawagancji, komputerowych trików, oraz zapierającej dech w piersiach rozrywki w 3D, oczekuję od kina przede wszystkim garści życiowych mądrości. W GBH jest ich bardzo niewiele niestety, ale też, nie w tym celu został powołany do życia. Wes Anderson stworzył obraz, który jest swoistą zabawą dorosłych już dzieci w kino. Dzieci, które wyrosły i ukształtowały się na familijnych filmach Spielberga. Jest to także i moje pokolenie, mój czas antenowy i moje zachwyty, teoretycznie więc ja to wszystko kupuję. Mamy do czynienia z czystą i wysokich lotów rozrywką przedstawioną w niebanalnym stylu i opakowaną w niezwykle błyszczące opakowanie, ale też, obcując tak z tym równoległym, magicznym światem skrytym w krainie Żubrówki, czułem się trochę jak u schyłku lat 80-tych, kiedy to po szkole wpadałem do jedynego w okolicy Pewexu i z cieknącą ślinką podziwiałem poustawiane na wyeksponowanych półkach matchboxy i zestawy klocków Lego. Niby były tak blisko mnie, na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie tak bardzo odległe i nierzeczywiste jak tylko mógł to sobie wyobrazić jedenastoletni nygus z wypiekami na twarzy.

Dlatego też mój największy zarzut wobec Grand Budapest Hotel jest jednocześnie moją wielką jego pochwałą. Ot, taki to paradoks. Tego filmu nie należy brać na poważnie i chyba nikt normalny tego nie czyni. Jest po prostu prawie dwugodzinną przejażdżką (wraz z blokiem reklamowym ;)) po różnorodnych konwencjach kina z pogranicza fantasy, baśni i realizmu magicznego. Ubrane w solidne i pierwszoligowe nazwiska: Murray, Dafoe, Brody, Norton, Law, Keitel, Fiennes, Goldblum, Swinton, Wilson, Abraham... Chryste, łeb tylko boli od wymieniania ich wszystkich... W dodatku opowieść ta jest niezwykle charakterystyczna dla warsztatu i techniki Andersona. Wyposażona w perfekcyjnie wykadrowane z pomocą aptekarskiej symetrii zdjęcia, pastelową tonację i dobór kolorów, zjawiskową scenografię, oraz wszędobylski baśniowy, lekko surrealistyczny pazur ekspresji. Finalnie, otrzymujemy coś niezwykle niebanalnego i nieokrzesanego w swoim przekazie, coś, co wymyka się z szerokich kinematograficznych, wydawać by się mogło, dobrze nam znanych ram i powszechnego nazewnictwa. Dlatego właśnie wielu jego odbiorcom ciśnie się od razu na język to pieprzone hipsterstwo. I w sumie słusznie. Jeśli nie wiemy jak coś należycie nazwać, obrzućmy to inwektywą, nowomową, współczesną definicją, czymkolwiek. I nie męczmy się z tym tyle, bo tylko się pochlastać można.

Grand Budapest Hotel z pewnością jest produkcją udaną, zaiste, wręcz zjawiskową. Niezbyt często spotykamy się w kinie z czymś tak stylowym i eleganckim, choćby więc tylko z tego powodu należą mu się laury uznania. Niestety, równie daleko jest mi do wielkiego nad nim zachwytu. Odnoszę wrażenie, iż w tłumie zafascynowanych tym obrazem kinomanów sterczę gdzieś na uboczu z wystającą zza spodni butlą taniego łiskacza William Lawson i gapię się tępo na jakieś cycki obok, ale mimo to wiem o czym gawiedź dyskutuje i jestem nawet w stanie przybić z nimi żółwika. Film wypada obejrzeć, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Trzeba to zwłaszcza uczynić będąc bezgranicznym fanem kina i okolic. Co prawda tą zabawną historię wielkiego hotelu ukazanego począwszy od lat 30-tych, do końca lat 60-tych ubiegłego stulecia ogląda się z nieskrywaną przyjemnością, to jednak jeszcze na napisach końcowych wychodziłem z tej ciemnej, pustawej sali - synonimu świata kinowej magii, i wkraczałem do sąsiedniej codzienności - świata rzeczywistego, a w mej głowie kołatało się nic szczególnie wartościowego. Szybko zapomniałem o szalonym Monsieur Gustave, jego boyu hotelowym i innych jego złotkach. Ot, rozrywka chwili, bardzo oryginalna, baśniowa, przyznaję, ale nic poza tym. Jeśli ktoś jedynie jej oczekuje od kina, będzie zachwycony. Jednak moim przekleństwem jest fakt, iż dziś oczekuję od kina już nieco więcej, głównie dojrzałości i mądrości, czegoś, co zajmuje mi umysł na chwilę dłużej, niż tylko na czas trwania i tak w sumie bezrefleksyjnego seansu.

GBH jest więc „tylko” taką ładną witryną sklepową we wspomnianym wyżej Pewexie, przy której można się na chwilę zatrzymać i z rozmarzonymi, dziecięcymi oczami pogapić przez szybę z ulicy. Ale gdy już się tak dziecko napatrzy i nacieszy oko widokiem, odwraca się i idzie dalej tym szarym, nierównym, pokrytym kałużami chodnikiem, z opuszczoną głową pełną niespełnionych dziecięcych marzeń. Wes Anderson może i zabiera nas na chwilę do krainy naszego dzieciństwa, do czasów beztroski, może i rzeczywiście jest to jego najlepszy film, chwała mu za to, ale ma nieokrzesana dorosłość nie potrafi już odnaleźć w jego świecie tyle radości co niegdyś, gdy sam był jeszcze młody, naiwny i bujający w obłokach. Jeśli więc jest to ostateczny dowód na to, że nie jestem hipsterem, to choćby tylko dlatego warto było zmierzyć się z Grand Budapest Hotel. Póki co, na pewien czas mam dosyć Andersona. Przynajmniej do jego następnego filmu.

4/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,2


2 komentarze:

  1. Pamietam ...nieistniejące już Kino 1 Maj...film ET ...cały Ci czytałam;-)

    OdpowiedzUsuń