czwartek, 4 kwietnia 2013

W poszukiwaniu globalnego ocieplenia

Kurczak ze śliwkami
reż.Vincent Paronnaud, Marjane Satrapi  FRA, BEL, GER, 2011
93 min. Aurora Films
Polska premiera: 26.12.2012
Dramat, Melodramat



Kwiecień Chryste, co żem ci uczynił? Ja to ja, powodów dałem ci pewnie tysiące, ale ty chłopie pół kontynentu mrozisz i w psychodelię wpędzasz. Skutki fanaberii synoptyków mogą być opłakane. Samobójstwa, miliardy zabitych plemników, bo kto by chciał w takich okolicznościach przyrody zapładniać, że o milionach singlów i singielek, które przez opóźniającą się wiosnę nie mogą dać się ustrzelić w zieleniejącym się właśnie parku strzałą Amora nie pomnę. Ponoć od 26 lat (według jakichś jajogłowych) nie było nad Wisłą takiego przypadku, żeby zima tak długo trzymała za mordy. No fajnie, tyle, że co to obchodzi moją fatalną kondycję psychosomatyczną? Jak ja mam wytłumaczyć stojącemu od ponad 5 miesięcy za ścianą rowerowi (od 3 tygodni gotowemu do sezonu), że pierwszy raz od "nie pamiętam kiedy" nie wyprowadziłem go na spacer w marcu? No ludzie, muszę rzucić mięsem. Kurwa!

To wszystko przez tych durnych ekoterrorystów. Taką mam koncepcję. Odkąd pamiętam straszą ocieplającym się w zastraszającym tempie klimatem. „Zmniejszmy emisję CO2, bo będzie koniec świata!”, albo: "Wyłączmy na godzinę światła w domach. Dla ratowania Ziemii!". Ja w tym czasie WŁĄCZAM na przekór im wszystkie żarówki w domu i sprzęty, bo też jestem hejterem ekologów i się tego nie wstydzę. Jeden taki pseudo zielony, który kiedyś był nawet wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki, niejaki Al Gore, dorobił się na tej koncepcji z zabijaniem CO2 grubych milionów. Dostał nawet pokojową nagrodę Nobla za działania na rzecz przeciwdziałania globalnemu ociepleniu. No tak zadziałał, że świat aż kurwa zamarzł z wrażenia. Obecnie znajduję się w takim stanie emocjonalnego zmrożenia, że gotów jestem każdego napotkanego na swej zasypanej śniegiem i lodem drodze ekologa, meteorologa, czy też prezentera/ki pogody zajebać (sorry za blokersowy slang) z miejsca i nie zadzwonić na 112 z prośbą o pomoc. Chciałbym też zobaczyć, jak sobie ci ekolodzy dają radę z wyszukiwaniem kiełków czegokolwiek w tych niebezpiecznie ocieplonych warunkach przyrody. No bo przecież jak przystało na eko żołnierza, mięsiwem się chyba nie żywią.

Ale wiecie co? Obecnie panująca za oknem meteorologiczna poczwarz może mieć także jakieś i plusy. Co prawda rolnicy, naiwni romantycy i 3/4 ludności globu natychmiast zaprzeczą (i będą mieli rację), ale pewnego rodzaju życiowi outsiderzy, intelektualne i duchowe ciapciaki, emo, a nawet i artyści, wykorzystają ten zimny spisek przyrody do intelektualnej masturbacji. Weźmy np. na tapetę rok 1816. W tychże 365 dniach roku nie odnotowano ani jednego dnia lata. No, przynajmniej na półkuli północnej. W wyniku letnich anomalii klimatycznych (za Wikipedią), spowodowanych zimą wulkaniczną (erupcja wulkanu Tambora), zostały zniszczone uprawy w Europie Północnej, północno-wschodniej Ameryce i wschodniej Kanadzie. Ale ja w sumie nie o tym. W tymże zmrożonym i ogarniętym psychodeliczną ciemnością umysłową roku, spowodowaną wysokim stężeniem pyłów, doszło do spektakularnych, niespotykanych wręcz zachodów słońca (w pewnym sensie zazdroszczę), uwiecznionych na obrazach Williama Turnera. Brak karmy dla koni w postaci owsa ponoć zainspirował niemieckiego wynalazcę Karla Draisa do poszukiwań nowych sposobów bezkonnego transportu, które doprowadziły do wynalezienia welocypedu. Był to przodek współczesnego roweru i wielki krok naprzód w dziedzinie transportu osobistego (to też za Wiki). W tychże okolicznościach przyrody w pewnej opuszczonej przez słońce głowie powstał także Frankenstein. Czyli jak widać, mrozy potrafią być też twórcze. Cóż... wszystko fajnie, ale ja wolę jednak wiosenne dekolty w środkach komunikacji miejskiej, także sorry Frankenstein, ale hejtuję twą życiodajną matkę ciemności.

Rzygam już tą zimową odzieżą. Szalik i rękawiczki najchętniej oddałbym na Czerwony Krzyż, a nawet cyganerii żebrzącej na skrzyżowaniach. Kilka dni temu, tak trochę dla jaj i z tej rozpaczy szukałem w internetach domów i apartamentów (takich dla ubogich rzecz jasna) do kupna na kilku moich ulubionych chorwackich wysepkach jakie przed dwoma laty odwiedziłem. Cóż za rozczarowanie. Okazuje się, że mieszkania w Warszawie nie idzie wymienić bez dużej dopłaty na przyzwoite lokum na wyspie z widokiem na raj. Kolejny zawód. Może poszukać na Cyprze? Życie to permanentna potwarz i ty zmrożony kwietniu mi w tym generalnie nie pomagasz.

No ale film. Pora na film, ja jebię, że też tak często ostatnio muszę pisać o wszystkim, tylko nie o filmach. Pozwólcie, że i to zwalę na zimę. Ją hejtujcie, nie mnie. Z tymi filmami to trochę lipa u mnie ostatnio. Niestety. Z tej samopoczuciowej degrengolady nie mogę ich zbyt wiele oglądać, ponieważ za każdym razem jak widzę na ekranie krótkie rękawki, zieleń i kwiatki (to takie coś, co rośnie i pachnie od kwietnia każdego roku wszędzie z wyjątkiem Polski), to mną trzęsie. Dla ukojenia bólu sięgam częściej niż zwykle po rozgrzewające napoje, zwane tu i ówdzie wyskokowymi, bo też i dzięki nim wiosna kiełkuje w mej głowie a nawet lato i inne szmery bajery. Można więc zaryzykować dość śmiało idącą tezę, iż oglądanie filmów wiosną zimą, wzmaga we mnie alkoholizm. Ciekawe co na to cycate psycholożki (wybaczcie, mam taki fetysz i niespełnione jeszcze dotąd marzenie, no wiecie, z tych erotycznych) i lekarze. Dlatego też szprycuję się ostatnio filmami dołującymi, tak samo jak i muzyką (polecam nowy, dopiero co wydany materiał od The Mount Fuji Doomjazz Corporation, o ile ktoś tu lubi czasem strzelić sobie bezceremonialnie w łeb). Nie mniej jednak postaram się wetknąć odrobinę słońca w ten smutny jak mina zatroskanego stanem państwa Tuska wpis i wybiorę z szeregu zaległych obejrzanych filmów ten najmniej chyba pesymistyczny, przy okazji też, najmniej zimowy. Tak na odtrutkę, żeby choć przez chwilę oszukać zmrożone przeznaczenie i pobaraszkować w innej szerokości geograficznej. Wybór padł na Kurczaka ze śliwkami. Już sam tytuł zalatuje niepoprawnym i naiwnym optymizmem. Śliwki? W zimie? Bitch, please.

Nie jest to może i wielka nowość, ale też pewnie jeszcze nie wszyscy widzieli. Coś w sam raz dla fanów francuskiej kinematograficznej wrażliwości spod znaku Amelii, czy Delicatessen. Tak więc poprzeczka na dzień dobry zawieszona chyba całkiem wysoko, ale celowo. Myślę, że najnowszy projekt Vincenta Paronnaud i Marjane Satrapi spełnia swą rolę i plasuje się właśnie gdzieś w okolicach rekordu wysokości skoku wzwyż w tejże kategorii wagowej. Ale też uczciwie trzeba przyznać, iż tegoż skoku Kurczak… dokonuje kserując oraz naśladując najlepszych. Jednak mnie osobiście to nie razi po oczach, bowiem od dawna jestem zdania, że jeśli już coś powielać, to tylko tych najlepszych. W świecie zdominowanym przez klony kiczu i tandety, tylko wzór na ogólną zajebistość jest w cenie.

Potoczny termin „Ameliowe kino” (nie mylić z amelinium) krążący przez świat od lat już prawie dwunastu, co i rusz pojawia się za każdy razem, kiedy trzeba spróbować opisać dość specyficzną, typową francuską magiczność filmu jaka została poczęta w roku 2001 przez Jean-Pierre Jeuneta w Amelii właśnie. Acz ja wolę określenie „kina delikatesowego”, bo to od Delicatessen (1991) tego samego twórcy wszystko się zaczęło. Tzn. u mnie, jeszcze za małolata, no bo przecież wiadomo, że zapoczątkowane to zostało we francuskiej nowej fali, czyli jeszcze w latach 50-tych ubiegłego stulecia. Tak czy owak, chodzi mniej więcej o to samo. O francuskie dotknięcie kinematografu czarodziejską różdżką. Każdy kraj ma swoje tknięcia. Brytyjczycy od lat czarują świat kinem społecznym i obyczajowym, włosi neorezalizmem i kinem autorskim, no a żabojady... z nimi jest już różnie. Fanem ich kultury oraz filmów wielkim nie jestem, ale potrafię docenić ich wzniosłe momenty, zwłaszcza tą magiczną lekkość i ujmujące żonglowanie na ekranie licznymi konwencjami jednocześnie.


Kurczak ze śliwkami jest właśnie taką cyrkową żonglerką i ckliwym chwytaniem widza za gardło. Dramaturgiczna konstrukcja, unikanie nazbyt intelektualnej motywacji działań bohaterów, a także czysta naturalność akcji powodują, że ogląda się to lekko i przyjemnie. Vincent Paronnaud i Marjane Satrapi, którzy zasłynęli przed pięcioma laty wspaniałą animacją Persepolis, postanowili skorzystać z tych samych wzorców co Jeunet w swoich filmach i spłodzili własną Amelię. Acz ta w Kurczaku ze śliwkami ma wąsy, żonę, której nie kocha, dzieci, których nie obchodzi, no i żyje w Teheranie, ale poza tym wszystko inne prawie się zgadza. Magiczność opowieści powinna wyrażać się prostymi środkami i tak też dzieje się w tym przypadku, ale tylko pozornie. Twórcy, którzy momentami trochę niepotrzebnie silili się na oryginalność, skakali przez cały film z jednej konwencji na drugą. Z surrealizmu do animacji, z melodramatu do komedii romantycznej, z baśni do kina moralnego niepokoju. Momentami było to trochę niepotrzebne i zrobione na wyrost, ale grunt, że fajnie się to wszystko mieniło w oczach.

Kurczak… mimo licznych kolorowych przeszkadzajek i magicznych uzupełnień, to w gruncie rzeczy film bardzo smutny, nawet nieco nostalgiczny. Opowiada historię muzyka, który po zniszczeniu jego ulubionych skrzypiec postanawia umrzeć. I robi to, o czym dowiadujemy się już na samym początku filmu, więc spoiler z tej informacji jest raczej niegroźny (w związku z tym mała panda chyba nie umrze gdzieś na tym okrutnym świecie). Doświadczamy na ekranie ostatnich siedmiu dni z życia zgorzkniałego mężczyzny, wraz z licznymi dygresjami, retrospekcjami, wspomnieniami, wzniosłymi westchnięciami i tęsknotami za kobietami dorosłego życia. Nieszczęśliwa i niespełniona miłość, nietrafiony ożenek z woli matki, utracony instrument, brak dalszej chęci do życia, z tym wszystkim zmaga się grany przez Mathieu Amalricu, Nasser-Ali Khan. Widz cierpi wraz z nim i próbuje go przez cały film zrozumieć, by na końcu wydać sprawiedliwy osąd. Nasser jednak nie daje się specjalnie polubić, ma swoje fanaberie, wybuchy złości i egoistyczne grymasy, ale generalnie idzie się z nim jakoś dogadać. Osobiście w kilku przypadkach widziałem w nim nawet swoje nie mniej zbłądzone oblicze, tak więc zasadniczo, z Nasserem mógłbym nawet napić się wódki, czy też zajarać opium. W końcu też lubi duże cycki.

Wszystko jest tu ładnie skonstruowane i zagrane. Warstwa wizualna nie krzyczy żadnymi brakami. Film pod tym kątem jest po prostu piękny. Nie umiem się do czegokolwiek przyczepić. Treści co prawda nie wiele, ale praca kamery i niezły w sumie scenariusz rekompensują wszelkie językowe braki. Nawet dają coś więcej: Urodzaj atrybutów i licznych gatunkowych nawiązań. Pysznie się to wszystko ogląda. O wiele bardziej cenię w kinie tego typu baśniową magiczność, niż tą prezentowaną za pomocą małych krasnoludów, czy tam innych hobbitów. Wcale nie trzeba uciekać do krainy fantasy, by poczuć tu na ziemi coś równie metafizycznego, odrealnionego i trudno definiowanego. Jedyne czego mi trochę w Kurczaku… brakuje, to wyrazistego morału. Nie ma też klarownej puenty, ale za to zakończenie – klasa. Dawno nie widziałem w kinie tak prostego, pozbawionego zbędnych banałów i ckliwych wyniosłości happy endu. Trafili tą prostotą w samo sedno. Człowiek umiera, robi to z własnego wyboru i w tymże miejscu kończy się drogi widzu opowieść. Taki to lajf okrutny i prosty zarazem. Ale ty też masz wybór, wszyscy go mamy. Żyj, doświadczaj, kochaj się, odśnieżaj co rano przez pół godziny samochód w kwietniu, rób cokolwiek, tylko nie umieraj. A jeśli już koniecznie musisz palnąć sobie w łeb, obejrzyj Kurczaka ze śliwkami. Co prawda mnie osobiście ten zimowy psychosomatyczny dół specjalnie nie przeszedł, nadal jestem w emocjonalnym dołku i czekam aż ktoś łaskawie rzuci mi z góry linę, ale za to z radością naleję sobie kolejną szklaneczkę łiskacza, czego sobie jak i wam szczerze życzę. W końcu od czegoś trzeba zacząć te globalne ocieplanie się klimatu. Zacznijmy więc od samych siebie.

4/6

IMDb: 6,9
Filmweb: 7,1



3 komentarze:

  1. Ho,ho,ho jak to zwykł mówić Święty Mikołaj czy też Wiedźmikołaj. Ale na pocieszenie - od wtorku wraca wiosna. Najlepiej ją uczcić w PDSL. Jak to nakazuje nowa świecka tradycja ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. "Kurczak ze śliwkami" to było miłe doświadczenie, acz nie padłam na kolana.
    A moja rowerzyca też już czeka w pokoju (wylazła z sypialni zza łóżka) i się rozsiadła w saloonie. Też już po wizycie u naprawiacza. Stoi gotowa do startu i tylko mnie zaczepia co koło niej przechodzę. Bidula. Ona bidula, ja bidula. A przecież tak fajnie mieć 7 minut do pracy na rowerze zamiast 22 minut na nogach czynionych. Ech!
    "Myślę sobie, że ta zima kiedyś musi minąć, zazieleni się..."

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki, ale tego typu łańcuszkowe zabawy mnie raczej nie kręcą.

    OdpowiedzUsuń