czwartek, 31 maja 2012

Śmierć jest kobietą

Code Blue
reż. Urszula Antoniak, DEN, HOL, 2011
80 min. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Polska premiera: 13.01.2012



Gdzie leży granica tabu, której reżyser/artysta nigdy nie powinien przekraczać? Czy w ogóle jeszcze istnieje? Kto ją gdzieś widział ostatnio niech podniesie rękę. Według mnie już dawno jej nie ma. Przynajmniej w definicji, w sferze czysto materialnej, organoleptycznej. Nie można jej dotknąć, posmakować, stwierdzić kategorycznie: „Tak, ona istnieje, jest tutaj”. Została boleśnie złamana w imię eksperymentu, szokującej otwartości i chęci przeciwstawienia się ogólnej doktrynie współczesnej moralności, którą dla odmiany fajnie jest przecież obejrzeć także z drugiej strony. Przy okazji sprawdzić reakcję milionów i w imię modnej odmienności zaśmiać się w twarz wszystkim święcie oburzonym. Granica dobrego smaku jest dziś już tylko mitem. Legendą, która krąży między ludźmi-odbiorcami, nami samymi, widzami, tylko po to, aby się wzajemnie prowokować i szczypać po kostkach. Teoretycznie więc sami wyznaczamy bariery w których dobrze się czujemy, a po których przekroczeniu nie ma już nic, poza niesmakiem właśnie. Ale ten niesmak potrafi być w dzisiejszych czasach wyjątkowo smaczny, mimo, że ciężkostrawny. Nasze wyobrażenie o tej cienkiej granicy kultywujemy w naszych głowach dla obrony własnych ideałów, naszych punktów odniesienia i świętości, na które nikt nie ma prawa się zamachnąć, czy też dla zdrowotności i psychicznej klarowności innych, często obcych nam ludzi. To jest silniejsze od nas. Bronimy własnych małych ojczyzn, które zostały utworzone przez naszych pradziadów i nasze prababcie, ale jednocześnie chcemy iść krok dalej. Jednak artyści zawsze podążają krok przed nami i zacierają przed sobą wszelkie ślady gumką. Sami decydują za nas, którymi drogami mamy podążać, co oglądać, czego słuchać, czym się pasjonować i przeciw czemu buntować. Wbrew pozorom, mają większą władzę od polityków, którzy może decydują o kształcie granic państw, ale nie o naszej moralności. Większą od ekonomistów i finansistów, którzy może i dysponują naszymi pieniędzmi, ale nie człowieczeństwem.

Jeśli więc jakiś artysta przekroczy tylko nam znaną wirtualną granicę dobrego smaku, wtedy pozostają nam już tylko dwa wyjścia. Albo pogrążymy się w fascynacji danego dzieła i dostrzeżemy w nim prawdy głębokie jak studnia bez dna, albo obrzucimy go gnojem, spalimy i zakopiemy z tyłu za domem. Nie ma trzeciego wyjścia. Właśnie czymś takim, co stawia przed nami tylko dwie formy odbioru, jest najnowszy film naszej krajanki mieszkającej na stałe w Holandii, Urszuli Antoniak, Code Blue. Miałem wielką ochotę zmierzyć się z nim już chwilę po styczniowej premierze, ale niech mnie szlak trafi, nie wiem czemu tak długo z tym zwlekałem. To dopiero drugi film naszej rodaczki, ale już po swoim debiucie zagwarantowała sobie wyraziste wyrycie własnego nazwiska w kajecikach wielu fanów wymagającego kina. Ja również zaraz po festiwalowym seansie Nic osobistego w roku 2009 w ramach 25'WFF, przy jej nazwisku postawiłem uznaniowego ptaszka. To był ten poziom emocji i wyrazistości, ten sposób dotarcia do widza poprzez gesty, nie słowa. To była historia o kobiecie zamkniętej w sobie i przed całym światem, którą mogła opowiedzieć tylko i wyłącznie druga kobieta.

Nic więc dziwnego, że na kolejny film Antoniak czekało wielu oczarowanych jej naszpikowaną emocjami niczym mięsny jeż wędlinami ekranową wrażliwością. Ja rzecz jasna również. W dość kontrowersyjnym Code Blue (tak stwierdzono w Cannes) reżyserka ponownie postawiła przed głodnym widzem trudną kobietę, abyśmy się na nią gapili, dziwili i łamali głowy nad jej pogmatwanym sensem istnienia. Antoniak bardzo odważnie balansuje pomiędzy omawianą granicą tabu, prowokacją artystyczną i dobrym smakiem. Nie każdy będzie w stanie przebrnąć przez wszystkie sceny, acz ja osobiście przeszedłem się po jej filmie jak na umiarkowanie spokojnej niedzielnej wycieczce gdzieś w górach, acz tych raczej wysokich. Chyba za dużo już w życiu widziałem i zbyt mało jest mnie coś w stanie dziś zniesmaczyć, o szoku nie pomnę. W pewnym sensie nawet mnie to trochę uwiera. Jeśli nic już cię nie zaskakuje, to po co dalej szukać i brnąć w tą naiwność? Jednak każdy sam wyznacza granicę własnej tolerancji na otaczającą go rzeczywistość i pisze w głowie prywatne definicje normalności. Nikomu nic do tego.

Tak czy owak, film jest niezwykle minimalistyczny, zimny, odpychający i sterylny aż do szpiku kości, a jednocześnie niezwykle perfekcyjny w warstwie wizualnej. Rzadko trafiają się dziś tak doskonałe kadry, praca kamer, dobór światła i dźwięku we współczesnych produkcjach, zwłaszcza w trudnym kinie. Jestem oczarowany każdym szczegółem i niuansem w warstwie stricte technicznej. Dwa razy podczas seansu zakiełkowało w mojej głowie dość zaskakujące porównanie pracy kamery oraz w sposobie konstrukcji filmu do specyficznych rytuałów samego mistrza kadru Kubricka. Mam nadzieję, że się na mnie nie obrazi. Ciekaw też jestem, czy tylko mi to się objawiło.

Code Blue jest inspirowany autentycznymi doświadczeniami reżyserki, która zdążyła już pochować własnego męża, przechodząc wcześniej przez dramatyczny proces jego powolnego umierania w męczarniach i użerania się z przygnębiającym klimatem szpitali. Antoniak utkała więc tło dla swojej opowieści z własnych spostrzeżeń, lęków i dramatów w których dominuje ból, bezsilność i permanentny nihilizm. Widok ludzi dotkniętych śmiertelnymi chorobami, ukazanych w fazie umierania, emocjonalnego gnicia, pozbawionych jakiejkolwiek nadziei, czułości i bliskości innych ludzi jest niezwykle odpychający. Aczkolwiek byłby bardziej, gdyby film był kręcony w polskich oddziałach państwowej służby zdrowia. W tychże warunkach poznajemy główną bohaterkę tej trudnej opowieści, pielęgniarkę Marian (koścista Bien de Moor). Kobietę tak bardzo odległą od naszych ziemskich wyobrażeń, a jednocześnie tak bardzo do nas wszystkich podobną, że mimowolnie staje się z marszu postacią nadludzką, a w pewnym sensie, wręcz biblijną.

Świadczy o tym jej casus istnienia, wewnętrzne cierpienie, oraz skala religijnych podobieństw. Marny, wyobcowany, zupełnie pozbawiony uczuć i umiejętności nawiązania kontaktów z innymi ludźmi, aspołeczny charakter. Jedyną sposobnością na zbliżenie się do innego człowieka i posmakowania intymności, jest jej służba w bezszelestnym niesieniu pomocy swoim szpitalnym umierającym pacjentom. Mycie ich sparaliżowanych nagich ciał, poprawianie poduszek pod bezwładnymi głowami starców, podawanie lekarstw, czy też przygotowanie zwłok do „odbioru”. Marian okazuje przy tym wiele współczucia i miłosierdzia dla cierpiącego bliźniego, jednak w swojej misji i chęci ratowania ich zranionych dusz idzie krok za daleko, niosąc w swym posłaniu także śmierć. Od razu mamy więc do czynienia z dylematem moralnym numer jeden, w którym musimy zmierzyć się ze sprawiedliwą oceną tego jakże kontrowersyjnego sposobu okazywania miłosierdzia.

Jakby tego było mało, Antoniak dokłada nam jeszcze szczyptę seksualnych perwersji, które mają ogromny związek z jej aspołeczną naturą i środowiskową alienacją. Brak bliskości, także tej seksualnej, budzi w niej liczne demony żądzy, perwersji i fetyszu. Seksuologiem rzecz jasna nie jestem, ale chyba bardzo się nie pomylę stwierdzając, że człowiek z powodu braku czułości, a także seksualnej bliskości i związanych z tym licznych zaburzeń, potrafi z czasem stać się demonem oraz zakładnikiem własnych fantazji, często tych mocno perwersyjnych i niebezpiecznych, nad którymi może w pewnym momencie przestać panować, wylewając je przy tym na innych ludzi. W Code Blue mamy właśnie do czynienia z ciemną naturą przyblokowanego człowieka, w którym kłębią się pokłady seksualnych wykolejeń (scena ze spermą na udzie) i które wyzwalają się przy okazji sceny gwałtu jakiej Marion wraz z przypadkowym sąsiadem z naprzeciwka stają się jednocześnie mimowolnymi świadkami. Nawiązuje się między nimi specyficzna więź oraz niebezpieczna ekscytacja prowadząca do przykrych konsekwencji.

Perwersja. Słowo to w powyższym akapicie pojawiło się kilka razy, ale chyba najlepiej oddaje ducha tej produkcji. Antoniak szokuje na kilku płaszczyznach jednocześnie przy okazji umiejętnie je ze sobą łącząc. Stworzyła potwora. Człowieka fatalistę. Kobietę, która żyjąc we własnym ascetycznym świecie nie daje szansy na życie, tylko na śmierć. Reżyserka w jednym z wywiadów powiedziała, że życie jest chaosem i cierpieniem, śmierć zaś – ciszą. Spokojem, błogością, czymś pozytywnym. Śmierć żyje cały czas między nami, codziennie się o nią ocieramy, ale jej nie dostrzegamy. Jedynym momentem intymności Marian, jest właśnie moment umierania. To ją duchowo napędza, wypełnia powołaniem. Być może uważa się za świętą, za Chrystusa zbawiciela, lecz w pewnym momencie jej misja ulega samodestrukcji. Nadciągają nad jej filozofią ciemne chmury. Jej duchowe istnienie zostaje zaburzone przez metaforę życia, energię, którą jest seks. Kończy tragicznie, poniżona, zraniona, cieleśnie upokorzona, ale zapewne też w pewnym sensie spełniona, kona na krzyżu. Zaiste, prowokacyjnie.

Bardzo trudny film. Balansujący pomiędzy kiczem, przerostem formy nad treścią i odważnym artystycznym nieładem. Niezwykle trudno mi go ocenić. Myślę jednak, że nie jestem w tym odosobniony. Oglądając Code Blue, czułem się trochę jak w Zachęcie na wernisażu sztuki nowoczesnej, gapiąc się w czarną kropkę wykonaną z krowiego odchodu naniesioną na turkusowe płótno. Sztuka? Prowokacja? Geniusz? Czy może jednak kicz, banał, tandeta. Chyba jednak sam zaprzeczę własnej początkowej teorii, w której wymieniłem tylko dwa możliwe sposoby odbioru sztuki. Pełnia akceptacji lub jej permanentny brak. Myślę, że w tym konkretnym przypadku, stanę gdzieś tak pośrodku. Między młotem, a kowadłem. Chyba bardziej podobała mi się wizja kobiety zaburzonej i zarazem tragicznej w wydaniu Michaela Haneke w filmie Pianistka. Było tam więcej naturalności i ludzkiej wrażliwości. Antoniak jest bardziej nieludzka i odpychająca. Doceniam jej odwagę i śmiałość podjęcia się tematu trudnego nawet w dobie dzisiejszej obyczajowej swobody. Ale paradoksalnie, za dużo w tym wszystkim jest próżni.

4/6


IMDb: 6,2
Filmweb: 6,4

2 komentarze:

  1. Zakochuję się kilka razy dziennie, przynajmniej w okresie letnim, więc to nie to ;) Kino nie umarło, czas niby jest, może to starość po prostu ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zobacz i wybierz logo które ci się spodoba . pozdr. arti


    http://designbyschneider.blogspot.com/2011/07/flash-banners.html





    OdpowiedzUsuń