piątek, 30 lipca 2010

Patofamilia

Boso ale na rowerze
reż. Felix Van Groeningen, BEL, HOL, 2009
108 min. Against Gravity


Z rodziną to wiadomo, najlepiej wychodzimy na zdjęciach. Krewka rodzina Strobbe’ów, to klasyczny przykład potwierdzający ów regułę. Na pierwszy rzut oka nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby funkcjonować w tak nieokrzesanych realiach domowego ogniska. Permanentne pijaństwo, burdy, awantury, libacje i bezrobocie. Słowem... patologia. Właściwie to rodzina Strobbe’ów mogła by równie dobrze nazywać się po prostu Strobscy, Strobbish, Strobovic, czy inni Strobbeson. Patologia w rodzinie to ani nowość, ani też żadne szokujące zjawisko. Każdy z nas zna nie jeden dom w którym występują podobne sceny, bądź nawet sam w podobnych warunkach egzystował/uje. Ale jako że w każdym szaleństwie jest jakaś reguła, Belgowie patologię w rodzinie przedstawili w taki sposób, że zamiast zniesmaczenia, obrzydzenia i współczucia, odczuwamy do głównych bohaterów... sympatię.

Strobbe’owie mieszkają w małym flamandzkim miasteczku w latach 80tych. Czterech nieokrzesanych braci żyje ze sobą pod jednym dachem wraz z ich matką, która zdaje się mieć serce większe od emerytury, a także z trzynastoletnim Guntherem, synem jednego z braci - Marcela. To właśnie oczami młodego chłopca obserwujemy patologię z udziałem jego ojca i trzech stryjów, ich alkoholowe libacje i liczne ekscesy, ale także wzajemne relacje między nimi i konflikty z otaczającą ich rzeczywistością. To młody Gunther, który mimo własnych chłopięcych marzeń, pragnień i prywatnych zawodów, wciela się w rolę narratora, by chłodnym okiem tłumaczyć się całemu światu za swój klan, mimo że przecież nie musi.

Natomiast widz obserwuje dorastanie młodego chłopca w patologicznej rodzinie i ocenia jej wpływ na jego późniejsze wybory i dorosłe już życie. Film bowiem przedstawia losy bohaterów w dwóch wymiarach czasu. Zwariowane wczesne lata 80te, oraz po prostu teraźniejszość. Dorosły już Gunther, początkujący i ambitny pisarz, walczy z grubiańskimi naleciałościami wyniesionymi z domu. Stając przed najważniejszym wyzwaniem w jego dorosłym życiu - ojcostwem, powraca pamięcią do lat minionych i relacji z nieżyjącym już ojcem alkoholikiem.

Niestety współczesne wcielenie Gunthera wypada dość blado. Nie przekonuje mnie grany przez niego mało wyrazisty, choć tajemniczy Valentijn Dhaenens. Zdecydowanie lepsza jest przeważająca część filmu, w której dominuje młody Kenneth Vanbaeden. Ambitny, honorowy i waleczny młody Strobbe – syn listonosza alkoholika, który w oparach patologii stara się wieść normalne życie, naznaczone jazdą na rowerze, pierwszą miłością, pierwszym pocałunkiem, czy też pierwszym pijaństwem. Duże fragmenty tej normalności ofiaruje mu jego ukochana babcia Strobbe, prywatnie matka krewkich braci. Swoją drogą, ta urocza bogobojna kobiecina, stanowi niezwykły kontrast i sprzeczność dla diabelskich rozrywek cielesnych praktykowanych przez jej własnych synów. Jest ich wyrocznią i batem oraz najlepszym dowodem na to, że matczyna miłość jest silniejsza od Super Glue.

Ale też ta cała patologia, to w tej historii tak po prawdzie słowo umowne – wytrych. Owszem, to i owo wielu może szokować, ale jak pisałem na początku, sposób przedstawienia tego szalonego klanu oraz ich niebanalnych historyjek, co i rusz prowokuje na naszej twarzy uśmiech. Picie to nie tylko smutek, rozpacz i ludzkie dramaty, ale także zabawa. Trzeba uczciwie przyznać, że bracia Strobbe po prostu chcą się bawić i biorąc pod uwagę okoliczności w jakich funkcjonują, robią to wyśmienicie. Choć nie zawsze. Nie szukają zwady i nie tłuką kogo popadnie. Po prostu egzystują w małym miasteczku w rytm muzyki Roya Orbisona, piją dużo, a i owszem, są nieokrzesani i wulgarni, ale nie sposób odmówić im mocno wysublimowanego uroku osobistego który zaraża.

Na tle tych wszystkich wielu śmiesznych scenek z udziałem braciszków, przebijają się oczywiście ważne relacje Gunthera z jego ojcem Marcelem. Jest tu prawdziwe życie, mimo że przepuszczone przez sito czarnej komedii. Szorstka męska miłość i ojcostwo przegrywające z postępującym alkoholizmem. W ogóle to bardzo podoba mi się sposób przedstawienia pouczających prawd życiowych i dopuszczalnych norm postępowania, a także ludzkiej wrażliwości społecznej. Dramat i cierpienie umiejętnie wymieszane jest z klasyczną komedią, choć tą wyższych lotów. Wszystko tu pasuje, wydaje się być uczciwe i naturalne. Nie osądza.

Dorosły Gunther stanowi pewnego rodzaju produkt finalny. Stworzony z ojca patologii i puszczalskiej matki. Ale udowadnia przy tym, że to nie musi od razu rodzić błędne koło. Nie musi wyrastać na podobieństwo swoich rodziców. Mało tego. Felix Van Groeningen (reżyser), nawet patologię przedstawia w swojski i umownie akceptowalny sposób. To przecież rónież są ludzie. Mimo swoich słabości, także kochają i też pragną żyć. Wszystko kończy się względnie dobrze, bawi, szprycuje wieloma emocjami i daje do myślenia. Idealne zestawienie składowych by się dobrze czuć w kinie czy na kanapie, a także długo po zakończeniu seansu. Intelektualna rozrywka wyższych lotów. Nie rozumiem w tym wszystkim tylko jednego. Tytułu.

4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz