Searching for Sugar Man
reż. Malik Bendjelloul, SWE, GBR, RPA, 2012
85 min. Gutek Film
Dokument, Muzyczny
Polska premiera: 22.02.2013
- Na co idziesz dziś do kina?
- Nie wiem.
Serio nie wiedziałem. Pierwszy raz przytrafiła mi się taka sytuacja, ale i okazja była niecodzienna. Zaczęło się niewinnie. Będzie już z tydzień, gdy Gutek Film na swoim profilu na fejsie z okazji 30-tysięcznego fana zaproponował szybki test na refleks w godzinach pracy. Pierwsze ileś tam osób wysyłając do nich maila otrzymywało darmowe zaproszenie do kina Muranów na film niespodziankę, który będzie mieć swoją premierę dopiero w przyszłym roku. Tak się jakoś szczęśliwie złożyło, że moje korporacyjne lenistwo miało idealnie zsynchronizowany zegarek z tym umieszczonym na dłoni admina gutkowego fanpage'a, dzięki czemu znalazłem się u Zuckerberga o odpowiedniej godzinie i we właściwym czasie. Data niespodziankowej emisji zbliżała się nieubłaganie i przypadła na wczorajszy koniec świata, który, jak może to jeszcze do wszystkich nie dotarło, został przełożony na inny termin (jak ktoś wie na kiedy, to proszę o cynk). Nadal jednak żaden ze szczęśliwców nie wiedział na co właściwie przedziera się do kina w ten piątkowy, mroźny i zabiegany za świątecznymi prezentami wieczór. Sam dotarłem w ostatniej chwili z siatą gwiazdkowych zakupów i musiałem wyglądać co najmniej głupio.
Ekipa Gutek Film (nie, to nie jest to tekst sponsorowany) okazała się słowna. W sali Gerarda stojąc przed nami w komplecie i podsumowując filmowy rok w ich wykonaniu, a także snując plany na przyszły, cały czas trzymała język za zębami i jedyne co nam oznajmiła to to, że film, który za chwilę obejrzymy trwa coś koło godziny dwadzieścia i że na pewno nam się spodoba. Oprócz tego kilkunastu szczęśliwców mogło pod swoimi fotelami znaleźć kupony na gutkowe filmy DVD, ale oczywiście ja nie należę do osób urodzonych pod szczęśliwą gwiazdą i poza jednym, jedynym wyjątkiem, nigdy w życiu niczego nie wygrałem. Tak więc nawet nie schylałem się w poszukiwaniu nagrody i jak się później okazało, miałem całkowitą rację.
W momencie, gdy zacząłem się zastanawiać jakim u licha cudem na sali jest całkiem sporo parek jak na rozdawane nam przecież tylko pojedyncze bilety, światła Gerarda zgasły i pozostało mi tylko z utęsknieniem czekać na pierwszy kadr, pierwszy napis, pierwsze cokolwiek, co by w końcu rozwiało moje wątpliwości i zaspokoiło moją ciekawość. No i jest, w końcu pojawił się obraz, muzyka, skalisty, skąpany w letnim słońcu kanion w RPA, kręta droga, pędzący samochód, a w środku leci kawałek rozpoczynający się od słów "Sugar Man...". Już wszystko jasne. Co prawda znając kilka gutkowych zapowiedzi na nowy rok, brałem pod uwagę m.in. ten film, ale rzecz jasna pewny do końca nie byłem. I sam nie wiem co wtedy poczułem. Zadowolenie? Rozczarowanie? Satysfakcję? Klasyczny rozkrok. Searching for Sugar Man dotąd nie zaprzątał moich myśli. Pierwszy raz usłyszałem o nim góra miesiąc temu. Nic o nim nie wiedziałem, poza tym, że jest dokumentem o jakimś kompletnie obcym mi muzyku i... w zasadzie to tyle. Jak się później okazało, lepiej trafić nie mogłem.
I tu powiem szczerze, macie problem. Czytać dalej, czy może lepiej pozostać do lutego (wtedy dopiero film trafi do kin) w błogiej niewiedzy jak ja do wczoraj (polecam). Ale to już wasza broszka. Po tej kinematograficznej lekturze uważam jednak, że lepiej chyba nie można było zacząć przygody z Sugar Manem, niż ja właśnie. Bowiem historia muzyka o imieniu Sixto Rodriguez po prostu wgniata w fotel. Szczena opada i ściska za gardło w taki sposób, że zaraz po wyjściu z kina jesteś w stanie udać się do pierwszego lepszego studia tatuażu i wytatuować sobie na czole wielkie: "kocham ludzi, kocham ten pojebany świat, kocham życie!".
Kim u licha jest Sixto Rodriguez? Czy ktokolwiek z was kiedyś o nim słyszał? Tylko pliska, bez googlowania. Teraz po tym filmie dorobił się niemal statusu gwiazdy, a w internecie roi się od materiałów na jego temat, ale do końca lat 90-tych kompletnie nie istniał, nie tylko w mainstreamie, jego po prostu nie było nigdzie, zupełnie jakby nigdy się nie narodził. Adamiakowa z reklamy Biedronki to przy jego fejmie Królowa Elżbieta. Ze zgrabnie zmontowanego filmu dowiadujemy się jednak, że był to nieco ekscentryczny Meksykaniec, który przyjechał za dzieciaka wraz z ubogą rodziną do Detroit szukać szczęścia w amerykańskich fabrykach samochodów. W wieku 16 lat zaczął grać na gitarze i w wolnych chwilach po ciężkiej, fizycznej pracy grywał w jakichś obskurnych i podrzędnych knajpach, gdzie pewnego dnia jakimś cudem został zauważony przez łowców talentów i promotorów. Był to koniec lat 60-tych ubiegłego stulecia. Era eksplodującego zewsząd rock'n'rolla. Latynosi nie istnieli w tej branży, ale ten jeden był wyjątkowy. Pisał teksty, które przez tych, którzy mieli okazję go usłyszeć, przebijały swoją głębią nawet samego Boba Dylana. Nagrał jedną płytę, która okazała się marketingową klapą, nikt jej nie kupował, muzyk nie zaistniał, choć ponoć zbierał niezłe recenzje. No zdarza się. Życie. Potem była druga płyta, też bez jakiejkolwiek reakcji publiki. O Rodriguezie zrobiło się nieco głośniej dopiero w chwili, gdy popełnił spektakularne samobójstwo na scenie podczas koncertu. Jedni twierdzili, że się podpalił, inni, że po prostu przyłożył lufę do skroni i pociągnął za spust. Koniec. Ot, cała historia o Sixto Rodriguezie, muzyku obdarzonym wielką wrażliwością i zmysłem muzycznym, którego wszyscy w Ameryce mieli głęboko w dupie.
Ale świat nie zaczyna i nie kończy się w Stanach Zjednoczonych. Właściwie to od tego rozpoczyna się ta cała nieprawdopodobna historia. Od Republiki Południowej Afryki. Jak głosi miejscowa legenda, pewna młoda Amerykańska dziewczyna przyleciała kiedyś do swojego chłopaka w Kapsztadzie i przywiozła ze sobą pierwszą płytę Rodrigueza "Cold Fact". Ta spodobała się jego znajomym do tego stopnia, że zaczęła być kopiowana nielegalnie i puszczana dalej w obieg. Czasy Apartheidu. Zamordyzm i mentalna komuna jaką akurat my jesteśmy w stanie sobie mniej więcej wyobrazić. Rodriguez o którym Ameryka miała zerowe pojęcie, w kilka lat wyrósł na narodowego bohatera w RPA. Został mianowany bardem społecznego ruchu oporu walczącego z władzą. Jego cenzurowane na potęgę piosenki inspirowały tysiące młodych ludzi, muzyków, intelektualistów, lecz ci, zupełnie odcięci od informacji ze świata, o Rodriguezie wiedzieli jeszcze mniej niż w USA. Znali tylko jego jedno, kiczowate zdjęcie z okładki płyty winylowej oraz jego muzykę. To wszystko. Nie wiedzieli skąd jest, a nawet czy jest wysoki, czy niski. Kompletnie zero treści. Co lepsze, Rodriguez także nie miał pojęcia o tym nieprawdopodobnym afrykańskim fenomenie. W dzisiejszych czasach nie do pomyślenia.
Zakazany owoc w RPA mącił w głowach południowoafrykańskiej, zbuntowanej społeczności do tego stopnia, że swoją popularnością Rodriguez przebił nawet samego Elvisa Presleya i Beatlesów. Przez blisko 20 lat, sprzedało się tam (co prawda pewnie w większości przypadków nielegalnie) kilka milionów płyt, dziesięciokrotnie przebijając status złotej płyty, kiedy w stanach, w swojej ojczyźnie, sprzedał ich łącznie może ze 6 (słownie: sześć) sztuk. Ale i do Afryki dotarła smutna informacja, że Rodriguez nie żyje. Samobójstwo. Tak więc bohater tragiczny. Nikt więc go nie szukał, nikt nie próbował ściągnąć na koncert, no bo przecież nie żyje. Taki stan rzeczy trwał do roku 1997, czyli przez przeszło 30 lat. W międzyczasie polityczna mapa świata zmieniła się kilkaset razy, powstał internet, a i tak Sixto Rodriguez poza małą afrykańską enklawą, był postacią kompletnie obcą nawet w skali lokalnej.
Searching for Sugar Man jest perfekcyjnym i szczegółowym zapisem uporu, oraz fascynacji muzyką kilku południowoafrykańskich fanów krótkiej twórczości Rodrigueza. Przez długie lata szukali o nim jakiejkolwiek informacji jeżdżąc przy tym po niemal całym świecie, aż w końcu natrafili na trop tak nieprawdopodobny, że po prostu musiał powstać o tym film. Nie chcę zdradzać pełni szczegółów, bo może zostać wam zbezczeszczony finalny odbiór filmu, ale doskonale zdaję sobie też sprawę z tego, że do lutego będzie ciężko utrzymać w tajemnicy fakt, że Sixto po prostu nadal żyje i ma się świetnie. Nie będę udawał więc, że jest inaczej, tym bardziej, że można to wywnioskować już po samym zderzeniu się z trailerem. W kinie jednak byłem do połowy filmu pewien, że oglądam wspominkową, ckliwą historyjkę-hołd złożony postaci tragicznej, formalnie zmarłej przed ponad 30 laty, a która zrobiła dużo szumu w jednym afrykańskim kraju. Nie muszę więc chyba pisać jak wysoko podskoczyłem w kinowym fotelu, gdy wkroczyłem wraz z pozostałą częścią, chyba tak samo oczarowanej jak ja publiki w drugą, jeszcze bardziej chwytającą za gardło, uzależniającą część filmu.
Wyjątkowa, wspaniała opowieść o wielkich marzeniach, o miłości do muzyki i reakcji jaką potrafi wywołać na twarzach i w umysłach milionów. O muzyce, która kruszyła mury i kajdany zniewolenia, oraz w bardzo ciężkich czasach łamała serca. W końcu jest to historia prostolinijnego, skromnego i biednego człowieka o wspaniałym oraz bogatym wnętrzu, który przez całe życie musiał ciężko pracować na siebie i swoją rodzinę, a który po 30 latach śmierci tkwiącej w umysłach milionów, wraca tylko na chwilę na szczyt, by zrealizować swoje dawne, zakurzone i zapomniane już szczeniackie marzenia. Napisać, że film jedynie wzrusza, to jak lekko zmarszczyć brwi w chwili wylosowania takich samych sześciu cyfr jakie widnieją na naszym ściskanym w rękach kuponie. To wybuchowa magia życia, prawdziwa, nie zmyślona, która ładuje nasze prawie zupełnie już wyczerpane życiodajne akumulatory, oraz która daje kopniaka windującego nas wysoko ponad otaczającą nas przeciętność.
Opowieść o Sixto Rodriguezie to dla mnie zdecydowanie historia roku. Jestem pewny, że w lutym oczaruje tysiące kinomaniaków nad Wisłą, a jego legenda szybko opanuje cały świat. Nie przejmujcie się, że jeszcze nic o nim nie wiecie. Osobiście jeszcze raz radzę wam nie wgłębiać się zbytnio w jego życiorys i muzykę, której w filmie jest dużo. Niewiedza tylko lepiej wpłynie na całościowy odbiór świetnie skonstruowanego filmu. Nie jestem jakimś wielkim fanem produkcji dokumentalnych, co zresztą widać po tym blogu, tylko raz na ruski rok po coś sięgnę i tu opiszę, ale Searching for Sugar Man to prawdziwa perełka, która przez tegoroczną publiczność w Sundance, Nowym Jorku, Los Angeles i w Melbourne została uznana za najlepszy film.
Żeby tego było mało, Gutek Film po napisach końcowych zaprosił nas wszystkich na darmowe wino i pogadankę o tym, jak i po prostu o filmach wszelakich. Miło było. Znów tylko się utwierdziłem w przekonaniu, że kino Muranów otwiera moją listę ulubionych w Warszawie. Także tego. Żeby już nie zanudzać. W tej parszywej krainie wiecznego lodu życzę wam wesołych, spokojnych i radosnych świąt spędzonych z rodziną... Griswoldów i z Kevinem. A ja zabieram się już za coroczne, inne niż wszystkie filmowe podsumowanie i to pewnie od niego rozpocznę nowy, piąty już rok działalności największego przypadku w moim życiu. Narciarz.
reż. Malik Bendjelloul, SWE, GBR, RPA, 2012
85 min. Gutek Film
Dokument, Muzyczny
Polska premiera: 22.02.2013
- Na co idziesz dziś do kina?
- Nie wiem.
Serio nie wiedziałem. Pierwszy raz przytrafiła mi się taka sytuacja, ale i okazja była niecodzienna. Zaczęło się niewinnie. Będzie już z tydzień, gdy Gutek Film na swoim profilu na fejsie z okazji 30-tysięcznego fana zaproponował szybki test na refleks w godzinach pracy. Pierwsze ileś tam osób wysyłając do nich maila otrzymywało darmowe zaproszenie do kina Muranów na film niespodziankę, który będzie mieć swoją premierę dopiero w przyszłym roku. Tak się jakoś szczęśliwie złożyło, że moje korporacyjne lenistwo miało idealnie zsynchronizowany zegarek z tym umieszczonym na dłoni admina gutkowego fanpage'a, dzięki czemu znalazłem się u Zuckerberga o odpowiedniej godzinie i we właściwym czasie. Data niespodziankowej emisji zbliżała się nieubłaganie i przypadła na wczorajszy koniec świata, który, jak może to jeszcze do wszystkich nie dotarło, został przełożony na inny termin (jak ktoś wie na kiedy, to proszę o cynk). Nadal jednak żaden ze szczęśliwców nie wiedział na co właściwie przedziera się do kina w ten piątkowy, mroźny i zabiegany za świątecznymi prezentami wieczór. Sam dotarłem w ostatniej chwili z siatą gwiazdkowych zakupów i musiałem wyglądać co najmniej głupio.
Ekipa Gutek Film (nie, to nie jest to tekst sponsorowany) okazała się słowna. W sali Gerarda stojąc przed nami w komplecie i podsumowując filmowy rok w ich wykonaniu, a także snując plany na przyszły, cały czas trzymała język za zębami i jedyne co nam oznajmiła to to, że film, który za chwilę obejrzymy trwa coś koło godziny dwadzieścia i że na pewno nam się spodoba. Oprócz tego kilkunastu szczęśliwców mogło pod swoimi fotelami znaleźć kupony na gutkowe filmy DVD, ale oczywiście ja nie należę do osób urodzonych pod szczęśliwą gwiazdą i poza jednym, jedynym wyjątkiem, nigdy w życiu niczego nie wygrałem. Tak więc nawet nie schylałem się w poszukiwaniu nagrody i jak się później okazało, miałem całkowitą rację.
W momencie, gdy zacząłem się zastanawiać jakim u licha cudem na sali jest całkiem sporo parek jak na rozdawane nam przecież tylko pojedyncze bilety, światła Gerarda zgasły i pozostało mi tylko z utęsknieniem czekać na pierwszy kadr, pierwszy napis, pierwsze cokolwiek, co by w końcu rozwiało moje wątpliwości i zaspokoiło moją ciekawość. No i jest, w końcu pojawił się obraz, muzyka, skalisty, skąpany w letnim słońcu kanion w RPA, kręta droga, pędzący samochód, a w środku leci kawałek rozpoczynający się od słów "Sugar Man...". Już wszystko jasne. Co prawda znając kilka gutkowych zapowiedzi na nowy rok, brałem pod uwagę m.in. ten film, ale rzecz jasna pewny do końca nie byłem. I sam nie wiem co wtedy poczułem. Zadowolenie? Rozczarowanie? Satysfakcję? Klasyczny rozkrok. Searching for Sugar Man dotąd nie zaprzątał moich myśli. Pierwszy raz usłyszałem o nim góra miesiąc temu. Nic o nim nie wiedziałem, poza tym, że jest dokumentem o jakimś kompletnie obcym mi muzyku i... w zasadzie to tyle. Jak się później okazało, lepiej trafić nie mogłem.
I tu powiem szczerze, macie problem. Czytać dalej, czy może lepiej pozostać do lutego (wtedy dopiero film trafi do kin) w błogiej niewiedzy jak ja do wczoraj (polecam). Ale to już wasza broszka. Po tej kinematograficznej lekturze uważam jednak, że lepiej chyba nie można było zacząć przygody z Sugar Manem, niż ja właśnie. Bowiem historia muzyka o imieniu Sixto Rodriguez po prostu wgniata w fotel. Szczena opada i ściska za gardło w taki sposób, że zaraz po wyjściu z kina jesteś w stanie udać się do pierwszego lepszego studia tatuażu i wytatuować sobie na czole wielkie: "kocham ludzi, kocham ten pojebany świat, kocham życie!".
Kim u licha jest Sixto Rodriguez? Czy ktokolwiek z was kiedyś o nim słyszał? Tylko pliska, bez googlowania. Teraz po tym filmie dorobił się niemal statusu gwiazdy, a w internecie roi się od materiałów na jego temat, ale do końca lat 90-tych kompletnie nie istniał, nie tylko w mainstreamie, jego po prostu nie było nigdzie, zupełnie jakby nigdy się nie narodził. Adamiakowa z reklamy Biedronki to przy jego fejmie Królowa Elżbieta. Ze zgrabnie zmontowanego filmu dowiadujemy się jednak, że był to nieco ekscentryczny Meksykaniec, który przyjechał za dzieciaka wraz z ubogą rodziną do Detroit szukać szczęścia w amerykańskich fabrykach samochodów. W wieku 16 lat zaczął grać na gitarze i w wolnych chwilach po ciężkiej, fizycznej pracy grywał w jakichś obskurnych i podrzędnych knajpach, gdzie pewnego dnia jakimś cudem został zauważony przez łowców talentów i promotorów. Był to koniec lat 60-tych ubiegłego stulecia. Era eksplodującego zewsząd rock'n'rolla. Latynosi nie istnieli w tej branży, ale ten jeden był wyjątkowy. Pisał teksty, które przez tych, którzy mieli okazję go usłyszeć, przebijały swoją głębią nawet samego Boba Dylana. Nagrał jedną płytę, która okazała się marketingową klapą, nikt jej nie kupował, muzyk nie zaistniał, choć ponoć zbierał niezłe recenzje. No zdarza się. Życie. Potem była druga płyta, też bez jakiejkolwiek reakcji publiki. O Rodriguezie zrobiło się nieco głośniej dopiero w chwili, gdy popełnił spektakularne samobójstwo na scenie podczas koncertu. Jedni twierdzili, że się podpalił, inni, że po prostu przyłożył lufę do skroni i pociągnął za spust. Koniec. Ot, cała historia o Sixto Rodriguezie, muzyku obdarzonym wielką wrażliwością i zmysłem muzycznym, którego wszyscy w Ameryce mieli głęboko w dupie.
Ale świat nie zaczyna i nie kończy się w Stanach Zjednoczonych. Właściwie to od tego rozpoczyna się ta cała nieprawdopodobna historia. Od Republiki Południowej Afryki. Jak głosi miejscowa legenda, pewna młoda Amerykańska dziewczyna przyleciała kiedyś do swojego chłopaka w Kapsztadzie i przywiozła ze sobą pierwszą płytę Rodrigueza "Cold Fact". Ta spodobała się jego znajomym do tego stopnia, że zaczęła być kopiowana nielegalnie i puszczana dalej w obieg. Czasy Apartheidu. Zamordyzm i mentalna komuna jaką akurat my jesteśmy w stanie sobie mniej więcej wyobrazić. Rodriguez o którym Ameryka miała zerowe pojęcie, w kilka lat wyrósł na narodowego bohatera w RPA. Został mianowany bardem społecznego ruchu oporu walczącego z władzą. Jego cenzurowane na potęgę piosenki inspirowały tysiące młodych ludzi, muzyków, intelektualistów, lecz ci, zupełnie odcięci od informacji ze świata, o Rodriguezie wiedzieli jeszcze mniej niż w USA. Znali tylko jego jedno, kiczowate zdjęcie z okładki płyty winylowej oraz jego muzykę. To wszystko. Nie wiedzieli skąd jest, a nawet czy jest wysoki, czy niski. Kompletnie zero treści. Co lepsze, Rodriguez także nie miał pojęcia o tym nieprawdopodobnym afrykańskim fenomenie. W dzisiejszych czasach nie do pomyślenia.
Zakazany owoc w RPA mącił w głowach południowoafrykańskiej, zbuntowanej społeczności do tego stopnia, że swoją popularnością Rodriguez przebił nawet samego Elvisa Presleya i Beatlesów. Przez blisko 20 lat, sprzedało się tam (co prawda pewnie w większości przypadków nielegalnie) kilka milionów płyt, dziesięciokrotnie przebijając status złotej płyty, kiedy w stanach, w swojej ojczyźnie, sprzedał ich łącznie może ze 6 (słownie: sześć) sztuk. Ale i do Afryki dotarła smutna informacja, że Rodriguez nie żyje. Samobójstwo. Tak więc bohater tragiczny. Nikt więc go nie szukał, nikt nie próbował ściągnąć na koncert, no bo przecież nie żyje. Taki stan rzeczy trwał do roku 1997, czyli przez przeszło 30 lat. W międzyczasie polityczna mapa świata zmieniła się kilkaset razy, powstał internet, a i tak Sixto Rodriguez poza małą afrykańską enklawą, był postacią kompletnie obcą nawet w skali lokalnej.
Searching for Sugar Man jest perfekcyjnym i szczegółowym zapisem uporu, oraz fascynacji muzyką kilku południowoafrykańskich fanów krótkiej twórczości Rodrigueza. Przez długie lata szukali o nim jakiejkolwiek informacji jeżdżąc przy tym po niemal całym świecie, aż w końcu natrafili na trop tak nieprawdopodobny, że po prostu musiał powstać o tym film. Nie chcę zdradzać pełni szczegółów, bo może zostać wam zbezczeszczony finalny odbiór filmu, ale doskonale zdaję sobie też sprawę z tego, że do lutego będzie ciężko utrzymać w tajemnicy fakt, że Sixto po prostu nadal żyje i ma się świetnie. Nie będę udawał więc, że jest inaczej, tym bardziej, że można to wywnioskować już po samym zderzeniu się z trailerem. W kinie jednak byłem do połowy filmu pewien, że oglądam wspominkową, ckliwą historyjkę-hołd złożony postaci tragicznej, formalnie zmarłej przed ponad 30 laty, a która zrobiła dużo szumu w jednym afrykańskim kraju. Nie muszę więc chyba pisać jak wysoko podskoczyłem w kinowym fotelu, gdy wkroczyłem wraz z pozostałą częścią, chyba tak samo oczarowanej jak ja publiki w drugą, jeszcze bardziej chwytającą za gardło, uzależniającą część filmu.
Wyjątkowa, wspaniała opowieść o wielkich marzeniach, o miłości do muzyki i reakcji jaką potrafi wywołać na twarzach i w umysłach milionów. O muzyce, która kruszyła mury i kajdany zniewolenia, oraz w bardzo ciężkich czasach łamała serca. W końcu jest to historia prostolinijnego, skromnego i biednego człowieka o wspaniałym oraz bogatym wnętrzu, który przez całe życie musiał ciężko pracować na siebie i swoją rodzinę, a który po 30 latach śmierci tkwiącej w umysłach milionów, wraca tylko na chwilę na szczyt, by zrealizować swoje dawne, zakurzone i zapomniane już szczeniackie marzenia. Napisać, że film jedynie wzrusza, to jak lekko zmarszczyć brwi w chwili wylosowania takich samych sześciu cyfr jakie widnieją na naszym ściskanym w rękach kuponie. To wybuchowa magia życia, prawdziwa, nie zmyślona, która ładuje nasze prawie zupełnie już wyczerpane życiodajne akumulatory, oraz która daje kopniaka windującego nas wysoko ponad otaczającą nas przeciętność.
Opowieść o Sixto Rodriguezie to dla mnie zdecydowanie historia roku. Jestem pewny, że w lutym oczaruje tysiące kinomaniaków nad Wisłą, a jego legenda szybko opanuje cały świat. Nie przejmujcie się, że jeszcze nic o nim nie wiecie. Osobiście jeszcze raz radzę wam nie wgłębiać się zbytnio w jego życiorys i muzykę, której w filmie jest dużo. Niewiedza tylko lepiej wpłynie na całościowy odbiór świetnie skonstruowanego filmu. Nie jestem jakimś wielkim fanem produkcji dokumentalnych, co zresztą widać po tym blogu, tylko raz na ruski rok po coś sięgnę i tu opiszę, ale Searching for Sugar Man to prawdziwa perełka, która przez tegoroczną publiczność w Sundance, Nowym Jorku, Los Angeles i w Melbourne została uznana za najlepszy film.
Żeby tego było mało, Gutek Film po napisach końcowych zaprosił nas wszystkich na darmowe wino i pogadankę o tym, jak i po prostu o filmach wszelakich. Miło było. Znów tylko się utwierdziłem w przekonaniu, że kino Muranów otwiera moją listę ulubionych w Warszawie. Także tego. Żeby już nie zanudzać. W tej parszywej krainie wiecznego lodu życzę wam wesołych, spokojnych i radosnych świąt spędzonych z rodziną... Griswoldów i z Kevinem. A ja zabieram się już za coroczne, inne niż wszystkie filmowe podsumowanie i to pewnie od niego rozpocznę nowy, piąty już rok działalności największego przypadku w moim życiu. Narciarz.
5/6
IMDb: 8,1
Filmweb: 8,1
też byłam na tym seansie :) I stawiałam, że będzie to własnie "Sugar man" :) Piękny film, ja autentycznie się wzruszyłam.
OdpowiedzUsuńFantastyczna recenzja, czyta się jednym tchem. O "Sugar Man" wiem tyle, co Ty przed seansem. Trochę żałuję, że przeczytałam opis fabuły i - och, jak ja lubię takie niespodzianki - najważniejszy fakt o muzyku, ale jakoś to przeżyję:) Również rzadko oglądam filmy biograficzno-dokumentalne, ale chyba zrobię wyjątek, bo czuję się megazachęcona:)
OdpowiedzUsuńFilm na niedzielny wieczór z HBO , moja ocena 9/10 , kilka utworów znam już od ponad piętnastu lat i Crucify Your Mind nadal wymiata choć jego głos w stylu "Steva Busceni" może irytować . Historia warta obejrzenia .
OdpowiedzUsuńarti