piątek, 30 marca 2012

Zmysł bólu

Perfect Sense
reż. David Mackenzie, GBR, GER, DEN, SWE 2011
88 min. Gutek Film
Polska premiera: 23.03.2012



Czy zastanawialiście się kiedyś w dzieciństwie jak to jest byś ślepym bądź głuchym? Za dzieciaka miałem czasem takie zapędy, by jak nikt nie widzi, trochę poudawać. Zamykałem oczy i chodziłem po omacku po mieszkaniu, lub też zwyczajnie zatykałem uszy i posiłkując się swoją bujną dziecięcą wyobraźnią, próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to jest nie mieć tego jakże cennego zmysłu. Nie wiem po co. Byłem przecież tylko dzieckiem. Pamiętam też dyskusje z rówieśnikami, co lepiej - Nie mieć wzroku, czy nie słyszeć? Gruby bezsens, wiem, ale przecież dziecięcy archaiczny twardy dysk był dopiero w fazie rozwoju. Dziś to wspomnienia nagle odżyły, bo też w najnowszym filmie Szkota Davida Mackenzie, stare dziecinne rozkminki wracają na swój dawny trochę szczeniacki tor.

Ale zacznę jednak od zawsze drażniącej mnie kwestii polskiego tłumaczenia oryginalnego tytułu. Nie lubię puszczać płazem nonsensów w aż tak wyrazistym wydaniu. Tym razem błysnęli w Gutek Film (cóż za rozczarowanie). Jestem w stanie przymknąć oko na brak dosłowności w sytuacji, gdy oryginalnego tytułu nie da się w rozsądny sposób przekształcić na literki układające się zgodnie z prawidłowością języka Kochanowskiego i Słowackiego, no ale co u licha stanęło na przeszkodzie, aby Perfect Sense nazwać po prostu Idealnym zmysłem? Że nie pasuje? Może kojarzyć się z Szóstym zmysłem? No i co z tego? Ostatnia miłość na Ziemi… jasne. Nawet Google Translate by na to nie wpadł. Duża krecha mości Gutek. Jak stąd do kina Muranów.

Na szczęście dalej już aż tak druzgoczących minusów nie będzie. Trudno mi bowiem zbesztać werbalnie film który momentami ma aspiracje do bycia wielkim dziełem. Może nie wyszło mu to w sposób szczególny, fakt, ale lubię gdy ktoś się stara. Gdy na ekranie łamane są pewne bariery i otwierane są nowe furtki tylko po to, by choć jeden widz to docenił i zastygł na parę chwil. Otóż więc ja doceniłem, a nawet zastygłem. Szczerze i autentycznie. Perfect Sense ociera się o perfekcję i geniusz w swojej kategorii wagowej, acz nie zamierzam spuszczać po sobie wody bez pozostawienia w środku kilku śmierdzących uwag.

Mój pierwszy kontakt z filmem (a raczej jego zwiastunem) był raczej rozczarowujący. Nie wiem, może tylko jednym okiem na niego spojrzałem i oceniłem zbyt pochopnie. Bardzo rzadko mylę się przy ocenie przydatności filmów na podstawie ich trailerów, ale tym razem przyznaję, oceniłem źle. Uznałem, że jest to pewnie jakieś tam tanie romansidło o charakterze wybitnie melodramatycznym klasy B. Acz nagie cyc... eee... piersi Evy Green kusiły. Te z Marzycieli dotąd jeszcze mącą mi czasem w głowie tuż przed zaśnięciem (w mordę, to serio będzie już 9 lat?). Na szczęście dość szybko się zreflektowałem. Dało mi do myślenia przede wszystkim to, że jego dystrybucją w Polsce zajął się sam Gutek Film, a przecież zwykle po szajs nie sięgają. Powąchałem tu i tam, trochę poczytałem, dokształciłem się i tak oto padło postanowienie: Idę do kina.

Eva nie dość że nadal piękna, to jeszcze nabrała tej uwodzicielskiej dojrzałości którą nabywa się z wiekiem. Może nie jest wybitną aktorką, ale jak na typowego seksistę przystało (to o mnie), w sprawiedliwej ocenie umiejętności aktorskich u kobiet często zasłaniam się ich ogólnym pięknem. Nie chodzi mi rzecz jasna tylko o piękno prężące się na pierwszym planie, lecz także o to ukryte głębiej pod skórą oraz te nienazywalne, wyrażające się a to błyskiem w oku, a to gestami, mimiką twarzy, czy zwykłym uśmiechem. No sami wiecie, znacie życie i te zabawy Amora z zatrutymi strzałami. Eva Green dysponuje właśnie całym wachlarzem podobnych emocji które na mnie działają i męczą zarazem. Jedyny z nią problem jest taki, że dotąd grywała przeważnie w złych lub w bardzo złych filmach. Ale teraz, dla świata bardziej wymagających i wysmakowanych mężczyzn uratował ją David Mackenzie. Dziękujemy.

Ale nie tylko my – faceci będziemy zadowoleni z 90 minut spędzonych z Evą w kinie. Także kobiety wyjdą z nich w pełni usatysfakcjonowane. Myślę, że nawet bardziej od nas. A przynajmniej powinny. Pięknej Evie asystuje w jej romansie inne ciacho, Ewan McGregor, do którego od lat wzdychają niewiasty na całym globie. Ewan i Eva tworzą zaiste zacną parkę, acz tu pierwszy mały minus ode mła. Niestety nie wykorzystano w pełni potencjału jaki te dwie wyraziste osobowości według mnie były w stanie zaprezentować. Zabrakło mi iskry i autentyczności w ich szalonym związku, a może czegoś więcej w barwnym zapisie w scenariuszu, który czasem jakby nie nadążał za ich uczuciem. Michael i Susan nie przejdą do historii kina. Znikną gdzieś w drugiej setce ekranowych par kochanków. Szkoda.

O ile ich lekko toksyczny związek, który z mozołem buduje się i tworzy przez cały film aż do finałowej sceny nie jest idealny, o tyle tło tej miłosnej opowieści mocno mnie zaintrygowało. W oparach delikatnego posmaku science-fiction dominuje utopijna narracja i świat, który na naszych oczach umiera. Śmierć jego jest powolna i szalenie okrutna. Coś o wiele bardziej bolesnego i nieprzewidywalnego dziesiątkuje miliony ludzkich istnień w tempie stale rosnącego u nas długu publicznego na jednego mieszkańca. Niezidentyfikowany wirus stopniowo odbiera ludzkości ich największe skarby naturalne. Ich zmysły. Zapach, smak, słuch, mowę, wzrok... Utrata każdego z osobna poprzedzona jest dziwną anomalią psychofizyczną. Pojawia się wraz z nimi smutek, płacz, albo wściekłość i brutalna autentyczna złość. Innym razem śmiech i radość, oraz chęć dzielenia się nimi z innymi. Przyznaję, wybornie się to podziwia. Z autentycznym umysłowym odrętwieniem i niepokojem, gdzie chwilowa fascynacja także nie daje za wygraną i również chce w tym wszystkim uczestniczyć.

Powolne dogorywanie ludzkości zestawione jest z dojrzewającą miłością jaka kiełkuje w sercach naszej pary zakochanych w sobie młodych ludzi, właściciela restauracji i epidemiologa. Z każdym atakiem niezidentyfikowanej choroby rośnie ich uczucie, które musi mierzyć się z trudnościami jakich świat dotąd jeszcze nie widział. Ale też, ileż w tym nowych doznań stymulujących ich popędy. Można jeść np. wspólnie mydło w romantycznej wannie i świetnie się przy tym bawić. Albo pić olej roślinny wyobrażając sobie że to wysokogatunkowy alkohol. Jednak z każdym kolejnym atakiem wirusa na któryś z ludzkich zmysłów, sytuacja staje się coraz bardziej zatrważająca i przejmująca.

Tu pojawia się szereg interpretacji co powoduje, że film momentami ociera się o geniusz. Można bowiem podejść do jego odbioru na dwa sposoby. Próbowałem obu i o dziwo, każdy pasuje. Po pierwsze, co przemawia do mnie najdobitniej, to teoria, w której ową epidemią odcinająca ludzkość od ich zmysłów jest po prostu miłość. To ona doprowadza nas do szeregu zachowań w których nie jesteśmy sobą. To przez nią wypowiadamy w swojej wściekłości słowa które nigdy paść nie powinny. Miłość doprowadza nas do gniewu, do uzależnienia, do utraty wszelkiej racjonalności i zdrowego rozsądku oraz do szaleństwa. W końcu do samotności w której pozostajemy sam na sam ze swoim uczuciem. Z oddechem dwóch ciał i biciem naszych serc. Reszta świata jest wtedy mało ważna, nic poza nią nie widzimy. W pierwszej jej fazie nie chcemy nawet jeść. Powolna utrata zmysłów w Perfect Sense jest właśnie takim epitafium do sensu zrozumienia istoty miłości z całym jej nieodzownym bagażem ludzkich cierpień.

Innym punktem widzenia z którym potrafię się w pełni zgodzić, jest z kolei odwrotna teoria głosząca tezę, w której miłość ukazana jest jako niewinny kwiat zrodzony z autentycznego uczucia który musi rosnąć na wysypisku cuchnących śmieci. Mimo niesprzyjających okoliczności kwiat ten kwitnie i pachnie na przekór wszystkim. Ale żeby go dostrzec, trzeba wyzbyć się tego absorbującego syfu wokół niego. Odciąć się od zgiełku odchodów z całego świata. Po wyeliminowaniu wszystkich przeszkadzajek, po odcięciu naszych zmysłów wzroku i słuchu, które czy chcemy tego czy nie, muszą rejestrować wszystkie cywilizacyjne okropności nam towarzyszące, dopiero wtedy możemy w pełni napawać się czystym i niczym nieskażonym uczuciem miłości. Wiem, trochę naiwne i nazbyt melodramatyczne, być może też trochę poetyckie, wręcz kiczowate, ale chyba właśnie o to chodzi w tym filmie. Żeby szukać trywialnych odpowiedzi w innej bajce naszej ziemskiej dosłowności.

Tak czy owak, największym wygranym tej opowieści jest po prostu miłość. Czy to w postaci okrutnej morderczyni wysysającej z nas krew i chęci do życia, czy też w roli niewinnego boskiego anioła mamiącego nas wielką przygodą. Miłość jako perfekcyjny zmysł, którego nie da się w żaden sposób pokonać. Bez niej nie ma nic. Może i proste, ale na pewno nie głupie.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,0



2 komentarze:

  1. Widziałam wywiad z Evą, w którym mówiła o filmie jako metaforze miłości na skutek której traci się zmysły. Też tak to rozumiałam. A i Eva wcale nie grała w złych filmach, "Łono" było niezłe

    OdpowiedzUsuń
  2. Łono może i tak. Jeszcze nie oglądałem. Marzyciele jako debiut też wspaniałe. Reszta to komercha niestety.

    OdpowiedzUsuń