środa, 16 września 2009

Sto procent

Bękarty wojny
reż. Quentin Tarantino, USA, GER, FRA, 2009
153 min. United International Pictures



Mój kumpel mawiał kiedyś, że nie sztuką jest zdobyć piękną kobietę, sztuką jest ją przy sobie zatrzymać na dłużej, oraz rozkochać w niej swoje nawet największe zboczenia i wady. Sentencja ta, jak ulał pasuje do filmów Tarantino i mojej skromnej osoby. Wbrew pozorom nie jest niczym wyjątkowym nakręcenie filmu. Wybitne jest dopiero zrobienie go po swojemu, przemycając w nim największe prywatne fantazje i odjechane szaleństwa, czarując przy tym swoich widzów, krytyków filmowych, oraz zarabiając na tym wielkie pieniądze. A jeśli robi się to już po raz enty... wtedy wypada tylko nazwać takiego twórcę geniuszem. Co niniejszym czynię, bowiem najnowsza fantazja Quentina właśnie po raz enty mnie sponiewierała.

Praktycznie wszystkie filmy Tarantino łączą w sobie dość błahe i bardzo charakterystyczne dla niego cechy. Przede wszystkim są po mistrzowsku przegadane. Największą siłą jego scenariuszy jest inteligentny i rozbudowany dialog pomiędzy świetnie scharakteryzowanymi postaciami, począwszy od pierwszego planu na dziewiętnastym kończąc. Quentinowi załącza się chyba szósty zmysł dobierając aktorów do swych produkcji. Jest zawsze celnie, zawsze pewnie, zawsze...

Ale najbardziej u niego lubię to, że wydawać by się mogło z przerażającego bezkresu morza kiczu i tandety potrafi zrobić ocean niedoścignionej emocjonalnej doskonałości. Weźmy dla przykładu taki Kill Bill. Krwawa jatka w stylu Jackie Chana, sprowokowana pragnieniem zemsty przez blond piękność, okraszona hektolitrami sztucznej krwi, amputowanymi kończynami i ściętymi głowami. Wszystko to w asyście dość kiczowatej muzyki. Albo przedostatni Death Proof, który nawiązywał do niskobudżetowego tandetnego kina exploitation. Gdyby nakręcił je kto inny, prawdopodobnie nigdy byśmy o nich nie usłyszeli. No, chyba że podczas gali wręczania nagród Złote Maliny. Innymi słowy. Tarantino z gówna potrafi wyrzeźbić nawet rollercoaster.

Quentin płodząc swoich basterdsów, udowodnił przy okazji jeszcze jedną ważną i charakterystyczną dla wielkich twórców rzecz. Mianowicie potrafi się świetnie odnaleźć w każdej konwencji, czy to tworząc film o gangsterach, mistrzach wschodnich sztuk walki, czy też wtykając swoje paluchy w bardzo delikatny (zwłaszcza u nas) temat, jakim jest bez wątpienia II WŚ. Najbardziej mnie zdumiewa ta jego perfekcyjna powtarzalność i wręcz bolesna systematyczność. Wszędzie stosuje te same triki i zawsze mu się to opłaca. Moja koleżanka uznała to jednak za wadę filmu. Że przez to jest mało zaskakująco i bardzo przewidywalnie. Cóż... Mnie to akurat nie razi. W Bękartach dostrzegam sto procent Tarantino w Tarantino. Takiego jakiego pokochałem i na jakiego punkcie zwariowałem oglądając przed laty Wściekłe Psy. Po co zmieniać coś co nadal bawi tak samo dobrze?

Zamiast na fabule, która według mnie i tak we wszystkich filmach Tarantino jest najmniej ważna, skupię się na jego sposobie ekspresji i wspomnianych filmowych trikach do których mam po prostu słabość.

Na dzień dobry w oczy rzuca się kiczowata muzyka i nieśmiertelna już żółta grafika napisów. Formalnością staje się więc przedstawienie widzom na żółto nazwiska reżysera. Dalej... quentinowskie chaptery. Każdy rozdział jest dla mnie oddzielnym filmem. Nie ważne są późniejsze powiązania postaci, ich losy, przeszłość i przyszłość. Dla Tarantino liczy się teraźniejszość. Dana chwila, mimika twarzy i słowo mówione. Następny rozdział to już nowa opowieść, nowi bohaterowie i nowe wydarzenia. Będziemy się z tym mierzyć później. To tylko potęguje przyjemność obcowania z jego filmami.

Tarantino pokazuje to wszystko w taki sposób, żeby widz miał wystarczająco czasu na to aby polubić daną postać, bądź aby zdążył ją znienawidzić. Czasu mamy na to bardzo dużo. Sceny są bowiem bardzo długie i przeciągnięte do irracjonalnych wręcz granic możliwości. Każdy bohater danego rozdziału, nawet jeśli gra niemowę, scharakteryzowany jest przez daną sytuację bądź okoliczność w taki sposób, że wiemy kiedy owa niemowa straciła swoją naturalną zdolność wysławiania się, a nawet co jadła na śniadanie przed pięcioma laty. Oczywiście to duża nadinterpretacja z mojej strony, ale chodzi mi o uwypuklenie ogromnej skuteczności w przekazie Quentina i jego ponadprzeciętnych charakteryzatorskich zdolności.

Tytułowe Bękarty Wojny wcale nie są więc o żydowskiej grupie tępiącej napotkanych na swojej drodze nazistów. To tylko chwilowi bohaterowie kilku rozdziałów. W jednym ich się lubi i polewa z dowcipów oraz okolicznościowej groteski, w innych Brad Pitt vel Marlon Brando zaczyna już wręcz irytować, a jego dawną rolę przejmują inni. Choć to też sztuka, i jak na mój nos, zupełnie nieprzypadkowy zabieg. Dla mnie jednak znacznie ważniejszą postacią i w ogóle największym zwycięzcą całego filmu jest Pułkownik Hans Landa (Christoph Waltz). Nie dziwię się że dostał Złotą Palmę. Bezwzględna i według mnie wkrótce kultowa już rola inteligentnego i okrutnego w swojej przebiegłości "łowcy żydów", to absolutna kwintesencja filmowych postaci stworzonych przez Tarantino. Taka wisienka na torcie, którą to Quentin serwuje nam ją już w pierwszym rozdziale Bękartów. A to i tak przecież tylko mały fragment kapitalnie ułożonej układanki, która cieszy oko jako całość, właśnie dzięki szczegółom zamieszczonym na małych jej kawałeczkach.

Tarantino, mimo że pozwolił sobie na zamach ręką w kierunku twardych faktów historycznych, nie razi sposobem rysowania historii na nowo i po swojemu. Myślę że nawet w naszych (polskich) realiach, w których kult świętości zaszłości historycznych, oraz nasza martyrologia i odziedziczona po przodkach duma narodowa, pozwala z przymrużeniem oka spoglądać na quentinowską zabawę w wojnę. Jego świadoma żonglerka twardymi faktami jakoś mi nie przeszkadzała i to mimo, że zwykle jestem na to uczulony. Nawet miałem radochę (uwaga spoiler) oglądając scenę w której to przygłupiego Hitlera rozstrzeliwali w kinie żydowscy "makaroniarze" (koniec spoilera). Jeśli ktoś z góry zakłada że nie życzy sobie naginania faktów historycznych i nie obchodzą go intencje twórców... no to trudno. Niech lepiej Bękartów nie ogląda. Nie mniej jednak trzeba zaznaczyć, iż wojna jest tu tylko tłem dla motywu przewodniego filmu, jakim jest zabawa w dobre i rozrywkowe kino. Po prostu.

Kierując się starą filmowa maksymą, która mówi o tym, iż filmów wybitnych nie da się opowiedzieć, najlepiej będzie jak zwyczajnie zakończę swój i tak pewnie trochę przydługi wywód o Bękartach. O tego typu filmach można by rozmawiać godzinami. Można bez końca wychwalać kapitalne aktorstwo i porażający humor tkwiący w dialogach. Z każdym kolejnym jego obejrzeniem zapewne dostrzegę w nim zupełnie nowe i nieodkryte wczoraj za pierwszym razem w kinie tarantinowskie pierdy i popierdółki. Bękarty zapewne nie dorównują Pulp Fiction, bo też czy można sobie wyobrazić produkcję której udałaby się owa sztuka? Ale to zupełnie nie szkodzi. Quentinowi i tak chodziło o coś innego. Chciał pokazać światu, że nadal jeszcze potrafi dobrze bawić się za kamerą. Z kina wyszedłem z poczuciem stuprocentowego zaspokojenia i usatysfakcjonowania. Nadal dostrzegam sto procent Tarantino w Tarantino. I oby jeszcze długo nic się nie zmieniło.

6/6

3 komentarze:

  1. jak zwykle z przyjemnoscia przeczytalem Twoja recenzje. Nic tylko isc do kina. Pozdrawiam. zbinky

    OdpowiedzUsuń
  2. no, dzieki stary

    w takim razie kupuje popcorn, biore laseczke i kumpli, bierzemy ostatni rzad i jazda

    OdpowiedzUsuń
  3. Miło się czyta, ale teraz może czas na recenzję filmów Polańskiego?:D

    OdpowiedzUsuń