czwartek, 30 czerwca 2016

AAA tanio kupię dobre Sci-Fi

Wpadły mi w oko dwa doskonałe przykłady na to, że dobre Sci-Fi wcale nie musi być zewsząd otoczone zielonymi ekranami oraz umorusane po uszy w kosztownych efektach specjalnych. Wystarczy odrobinę mądrości w treści, szczypta niedopowiedzenia i podszycie niepokojem emocji, które potrafią stymulować naszą podświadomość i wyobraźnię. Efekty wizualne? Ok, to się ze sobą nie gryzie, ale też, po co przepłacać? Poniżej dwa namacalne dowody na to, że jak się chce, to się da, w dodatku jest to proste jak bułka z masłem. Smacznego.



Cloverfield Lane 10
reż. Dan Trachtenberg, USA, 2016
105 min. United International Pictures
Polska premiera: 22.04.2016
Thriller, Sci-Fi



Dam sobie rękę uciąć (ale na wszelki wypadek nie swoją), że większość widzów przez 2/3 czasu trwania filmu nieustannie zadawała sobie w głowie pytanie: Gdzie u licha jest to Sci-Fi, które mi obiecywano? Gdzie żeś je ukrył debiutancie Danie Trachtenbergu? Oddawajcie kasę oszusty! Przyznaję, Sci-Fi jest tu mocno zamaskowane i tak jak Media Markt - nie dla idiotów, ale tak na prawdę to jest ono tu obecne i to już od pierwszych minut. Wyraża się głównie w odczuciu permanentnego niepokoju, w napięciu i w licznych niedopowiedzeniach. Byłem więc spokojny. Ufałem, że finał mnie zaskoczy i zapewne też zadowoli i to pomimo tego, że wielu twierdzi, iż finał generalnie rozczarowuje. Ale ja czekałem na niego z ogromną przyjemnością i ekscytacją. Trochę jak na finał w bunga-bunga. Erupcja, orgazm, szaleństwo, ale wpierw trzeba było przebrnąć przez świetny i trzymający w klinczu rasowy thriller jakim obdarzył nas reżyser pobłogosławiony przez znaczącego producenta filmu, jaśniepana J.J. Abramsa.

Tak, dokładnie, takie to było dobre. Jak orgietka z siostrami Kardashian. Niemal na dzień dobry lądujemy w klaustrofobicznym, szczelnie zamkniętym pod powierzchnią ziemi schronie w towarzystwie jego trzech rezydentów. Kim są? Jak się tu dostali? Po co w nim siedzą? No i co u licha dzieje się na powierzchni ziemi? Na początku nie wiemy nic, co rzecz jasna stanowi bardzo wygodny dla wszystkich zainteresowanych stron punkt wyjściowy, w którym znaleźliśmy się wraz z główną bohaterką Michelle (Mary Elizabeth Winstead). Musimy więc polegać głównie na jej intuicji, mimowolnie wchodzimy w jej ciało i umysł, bowiem tak jak i ona jesteśmy karmieni tymi samymi informacjami i wyjaśnieniami, które z początku nie trzymają się kupy. Skażenie chemiczne? Atak kosmitów? A może to tylko jedna wielka maskarada i typowe porwanie na tle seksualnym? Wiele koncepcji, każda bardzo prawdopodobna. Umiejętność utrzymania w ogładzie takiego stanu niepewności przez praktycznie cały czas trwania filmu oceniam cholernie wysoko.

Nawet jeśli ta biedna Michelle uwolni się z "niewoli", to co ją tam czeka na powierzchni? Zagrożenie radioaktywne? Ucieknie z miejsca gwarantującego jej przetrwanie żeby zginąć? A może to zwykła mistyfikacja i na powierzchni czeka ją tak bardzo oczekiwana wolność? No i na domiar złego jeszcze ten dwuznaczny tag "Sci-Fi", który przez cały czas siedzi nam gdzieś z tyłu głowy. To wszystko po prostu musi dawać do myślenia i z góry zakazuje odrywania oczu od ekranu. Pieprzę więc konieczność uzupełnienia pustej szklanki kolejnym napojem chmielowym, a wizytę w łazience z pewnego rodzaju bólem w okolicach podbrzusza przekładam na "po filmie", acz osobiście tego nie polecam i nie próbujcie tego w domu. Jakby tego jeszcze było mało, autor projektu (a może też doświadczenia naukowego?) ciągle stosuje różne triki w celu zmylenia i oszukania naszej czujności. Co i rusz płodzi nowe fakty, które przecież muszą zostać zweryfikowane przez nasz jak zwykle ciekawski mózg, przez co tylko opóźnia się nasze jarzenie i kojarzenie faktów. I bądź tu myślący człowieku mądry. Trachtenberg bawi się tobą jak durny York mojej siostry swoją ulubioną pluszową zabawką. Gryzie, ślini, ciąga ją wszędzie za sobą, a na koniec jeszcze wymolestuje i zostawi w kącie samopas.

I kiedy w końcu niczym nasi piłkarze zbliżamy się do finału, kiedy werble nagle przyśpieszają tempo i kiedy wreszcie dostrzegamy światełko w tunelu wyjściowym, wtedy nagle dostajemy obuchem w łeb i głupiejemy jeszcze bardziej. Spodziewałem się tego, czy się nie spodziewałem? Niby tak, ale kurwa, no nie, jednak nie. To jest chyba dość zaskakujący obrót sprawy. Nawet ta biedna Michelle w pewnym momencie mówi do samej siebie, z tym charakterystycznym dla stanu ducha typu "zatkao kakao" wyrazem twarzy - No bez jaj... - A ja jej na to - W rzeczy samej dziewczyno, w rzeczy samej. Z ust mi to wyjęłaś, lepiej bym tego nie ujął. Bez jaj panie reżyserze. Takiego finału chyba jednak się nie spodziewałem. Czy to źle? Niektórzy twierdzą, że tak, ponieważ zepsuło to cały nieźle rokujący film i było zupełnie niepotrzebne, a ja na to? A ja jestem jednak bliższy stwierdzeniu, że tak właśnie trzeba było. Że zaskakujące zakończenie dodało całości klasowego ekscentryzmu. Popieprzenie przed zjedzeniem zawsze spoko.

Tak więc Trachtenberg przy pomocy rasowego thrillera zrobił widzom psikusa i wybornie oszukał ich czujność. Przy okazji udowodnił też, że Sci-Fi to stan umysłu, a nie tylko gołe efekciarstwo, fajerwerki i wodotryski. Zaiste, zacne to combo milordzie. Świetny film, zacna rola mojego ulubieńca - Johna Goodmana, bez kozery powiem, że daję mu mocne cztery i pół cycka. Na pięć piersi to trochę jednak za mało, ale i tak jestem ukontentowany.






IMDb: 7,4
Filmweb: 6,5





Midnight Special
reż. Jeff Nichols, USA, 2016
111 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Produkty Jeffa Nicholsa łykam w ciemno tak jak wszystkie bourbony destylowane w Clemont w stanie Kentucky. Pewniak jak lato z radiem. Gdy jakieś 4 lata temu moim oczom ukazał się jego Take Shelter, bez zastanowienia wpisałem go na listę najbardziej obiecujących reżyserów młodego pokolenia. W międzyczasie popełnił jeszcze kapitalny Mud, czym tylko potwierdził swoją niebanalność i kinową inteligencję. Gdy więc pół roku temu ujrzałem pierwszy teaser do jego najnowszego filmu - Midnight Special - doskonale wiedziałem jak to się skończy i że generalnie "będzie Pan zadowolony". Film swoją światową premierę miał w styczniu, ale nadal nie doczekał się premiery w Polsce. Szkoda, ale ten tego, wiecie, że dla przeciętnego Polaka to żadna przeszkoda i nic trudnego. Serio.

No więc film. Jest on dziś moim drugim namacalnym dowodem na to, że inteligentne kino Sci-Fi może dziś rządzić się innymi prawami, niż to, co się nam powszechnie sprzedaje przez mainstream. Jeff Nichols w swojej opowieści z pogranicza światów sięgnął po klasykę kina Sci-Fi z lat 80-tych. Tą wiecie, spod sztandarów Stevena Spielberga. Nie trudno będzie dostrzec podobieństw do E.T. czy do Bliskich spotkań trzeciego stopnia. Być może niektórzy będą tego używać jako głównego argumentu przeciwko Nicholsowi, ale ja rzecz jasna się do nich nie zaliczam. Nigdy bowiem nie przeszkadzało mi w kinie świadome naśladowanie i inspirowanie się sprawdzonymi w bojach pozycjami kultowymi i wielkimi. O ile rzecz jasna nie nadużywa się kalki kopiującej. Jednak w tym konkretnym przypadku wszystko jest w normie i zrobione z umiarem.

Elementem spajającym wszystkie dotychczasowe produkcje reżysera jest Michael Shannon, odtwórca głównych ról w jego filmach. Tym razem gra ojca, który wraz ze swoim przyjacielem ucieka samochodem przez kilka stanów z "porwanym" dzieckiem Shannona, znaczy się w filmie jest on po prostu Royem. Dziecko, a konkretnie ośmioletni chłopiec, a jeszcze dokładniej - Alton, jak można zobaczyć na trailerze i przeczytać w opisach filmu, jest absolutnie wyjątkowe. Ma dar który jest nie z tego świata i którego nie da się logicznie pojąć ani też wyjaśnić. Zresztą nawet sam Nichols z początku nie próbuje tego czynić i pozwala tej opowieści żyć własnym życiem. Ścigają ich wszyscy. Policja, FBI, oraz pewna religijna sekta z rancza, która przez pewien czas była w posiadaniu chłopca i zna jego możliwości.

Na początku lądujemy wraz z uciekinierami w samym środku pościgu i próbujemy zrozumieć co się wokół nas dzieje. Ale i tu, tak jak w przypadku opisywanego wyżej Cloverfield Lane 10 nic nie jest nam podane na tacy. Wręcz przeciwnie. Nichols odsłania karty tak samo wolno i z oporem jak czyni to u siebie Trachtenberg. No jakby się umówili. Do tego korzysta z typowych już dla siebie elementów ubogacających efekty wizualne w postaci dłuższych pauz, leniwych i statycznych kadrów zapodanych w akompaniamencie jak zwykle bardzo obecnej i wyrazistej w jego filmach, acz w sumie prostej muzyki. To na swój sposób zdumiewające, że w tak dynamicznym z pozoru obrazie jest tyle miejsca na takie rozluźnienie i błogi chillout. To się po prostu świetnie ogląda i prawie dwugodzinna akcja ani specjalnie nie nudzi, ani się tym bardziej nie dłuży. Jest w sam raz.

Chłopiec grany przez Jaedena Lieberhera, to kolejny przykład na to jak dzieciaki potrafią wytworzyć wokół siebie doskonały klimat. Świetna gra, naturalność i mądrość w połączeniu z elementami nadprzyrodzonymi potęgują jego doskonały odbiór i dają gwarancję na fajne relacje z widzem. Oczywiście z biegiem czasu dowiadujemy się przed czym tak na prawdę nasi bohaterowie uciekają, dokąd zmierzają i w jaką moc wyposażony jest mały Alton, być może zakrapiać to będzie nawet na lekki banał, być może w rzeczywistości tak właśnie jest, nie nastawiałbym się też na szalone zakończenie w stylu Cloverfield Lane 10, ale jednego odmówić Nicholsowi nie sposób. Umie stworzyć na taśmie filmowej fascynujący klimat. Potrafi pociągnąć za sobą widza, porwać go i nie dać spokoju do samego końca. Ten element niepewności oraz odczucie permanentnego niepokoju balansują w tym filmie na granicy arcydzieła.

W zasadzie czego się Nichols nie dotknie, to zamienia w wizualny majstersztyk. W każdym dotychczasowym filmie korzystał z tych samych sztuczek i metod, także i tutaj łatwo jest dostrzec liczne podobieństwa oraz triki którymi się regularnie posługuje, niemniej nadal mnie to kręci i nie przestaje zadziwiać. Powiem nawet więcej, chcę tego doświadczać ciągle i jeszcze mocniej. To w sumie dobrze, bo lada chwila powinien się u nas pojawić kolejny jego film kręcony mniej więcej rónocześnie - Loving. A Midnight Special? Tym razem treść jest w moim odczuciu minimalnie słabsza od tej z Mud czy Take Shelter, dlatego całość tego projektu oceniam po prostu dobrze, a nie bdb jak to drzewiej bywało, ale też dostać u mnie mocną czwórkę, to jak wygrać los na loterii. Szanujcie więc ten werdykt oraz film sam w sobie. Warto dać mu szansę i cofnąć się do czasów naszego dzieciństwa, kiedy jaraliśmy się E.T. i kosmitami Spielberga. Dla mnie jest to w pewnym sensie requiem dla tamtych emocji. Takim współczesnym E.T. dla dorosłych.






IMDb: 6,8
Filmweb: 6,0



1 komentarz:

  1. Oglądając "Cloverfield Lane 10" za cholerę nie mogłem odgadnąć co jest prawdą, a co kłamstwem. Pewną wskazówką był jedynie fakt, że film ten ma coś wspólnego z "Cloverfield" z 2008, a to już zapowiadało niebanalne rozwiązanie zagadki. Bez tej świadomości, finał byłby jeszcze większym zaskoczeniem.

    OdpowiedzUsuń