sobota, 26 kwietnia 2014

Trzy razy jeden

Ida
reż. Paweł Pawlikowski, POL, DEN, 2013
80 min. Solopan
Polska premiera: 25.10.2013
Dramat



Na swój sposób to jest mi nawet trochę głupio, że kazałem Idzie czekać na siebie tyle czasu. Zwłaszcza, że miałem ją już kilka razy na wyciągnięcie ręki. Najpierw, jeszcze w październiku, byłem o włos, aby ją zaliczyć obejrzeć na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Miałem ją już wybraną we wstępnej selekcji, ale na ostatniej prostej stchórzyłem, tzn nie, to złe słowo. Wcale nie stchórzyłem, tylko postawiłem na inne tytuły, bo budżet i czas miałem okrojony, a pożądanych pozycji, zwłaszcza niedostępnych w późniejszym kinowym repertuarze zbyt wiele. Idę obejrzę sobie później w kinie - mówiłem. Jasne. Odpuściłem ją także dlatego, że mierził mnie trochę jej opis i ogólna tematyka, która na myśl przywodziła mi Pokłosie, a te dostarczyło mi jedynie wielkiej zgagi. Znów zapachniało polskim cebulactwem, wydumanymi zbrodniami na narodzie żydowskim i drzwiami od stodoły.

Mijały miesiące, a Ida zgarniała kolejne, całkiem prestiżowe, także zagraniczne nagrody. Londyn, Toronto, sukces kasowy we Francji, w kraju też zgarnęła niemal wszystko co tylko było możliwe. Niektórzy nawet się mnie pytali (jak bym był jakąś wyrocznią), co ja w ogóle sądzę o filmie i czy warto go obejrzeć. A ja co? Jajco. Nic nie sądzę, bo przecież jeszcze nie widziałem. Na szczęście to już przeszłość. Wkurwiłem się, mówiąc najoględniej i kupiłem sobie Idę na DVD.

No i cóż. Żałuję, że kazałem jej tyle czasu czekać, ale to już pisałem. Cieszę się bardzo, że Pawlikowki nie poszedł śladami Pasikowskiego i nie skupił się głównie na złych Polakach-Katolikach, bezwzględnych mordercach niewinnych Żydów. Owszem, ten wątek jest w tej niezwykłej historii poruszony, powiedzmy, że występuje w tle, ale jego odbiór w stosunku do całości nie wzbudził we mnie większego niesmaku, tak jak wspomniane Pokłosie właśnie. Pawlikowski inspirując się życiorysem prawdziwej stalinowskiej sędziny, komunistycznej bestii - Haliny Wolińskiej, stworzył postać prokurator Wandy (kapitalna Agata Kulesza) i może trochę zbyt delikatnie ją potraktował, nawet pozwalając widzowi się z nią zaprzyjaźnić, ale na swój sposób została ona w filmie za swoje czyny ukarana. W przeciwieństwie np. do gen. Jaruzelskiego, który nadal przedstawiany jest w mediach jako bohater i w gruncie rzeczy miły, poczciwy dziadek, a nie tak jak powinno się go nazywać - zdrajcą, mordercą i dyktatorem. Jednak życie w Polsce nauczyło mnie już tego, abym się temu nie dziwił.

Niewinność, delikatność, czystość i miłość do Boga jak i drugiego człowieka symbolizuje w tym filmie tytułowa Ida, która w duecie z "krwawą Wandą" maluje niezwykły obraz utkany z naszej bolesnej historii, którą nadal trudno jest sprawiedliwie osądzić. Podoba mi się głównie to, że reżyser niczego widzowi ordynarnie nie narzuca, skupia się jedynie na emocjach, na ludziach, a nie na ideach. Oczywiście wszystko zależy od nas samych jak ostatecznie zinterpretujemy ten obraz, ale sądzę, że bez względu na światopogląd widza, odbiór filmu wszędzie będzie podobny, czego najlepszym dowodem są zachwyty zagranicą.

Jednak mój największy aplauz budzą w Idzie czarno-białe zdjęcia, oraz fantastyczne kadry, które w nieruchomej konwencji, poprzez zastygłą w bezruchu kamerę obserwują nieśpiesznie poprowadzoną historię. Aktorzy czasem aż nie mieszczą się w jej głębi i ramach, co tylko potęguje doznanie artystycznej estymy i uzyskuje odczucie kameralnej klimatyczności. Piękne, subtelne, wyciszone, aktorskie kino z bijącą z niego mistyczną wręcz duchowością przywodzącą na myśl największe dzieła Bergmana. Czuć w nim zarówno chłód, jak i gorąc od wulkanu emocji. Ida nawiązuje, oraz czerpie całymi garściami z największych klasyków polskiego kina. Jakże się cieszę, że nadal jeszcze nie zginęło.  

5/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,2





Blue Jasmine
reż. Woody Allen, USA, 2013
98 min. Kino Świat
Polska premiera: 23.08.2013
Dramat, Komedia



Muszę to z siebie wyrzucić. Woody Allen przestał mnie jarać. Właściwie, to stało się to już jakieś 12 lat temu, za czasów Klątwy Skorpiona, czy Koniec z Hollywood, a w kolejnych latach, przy pomocy swoich romantycznych wojaży po Europie, coraz częściej zaczął mnie wręcz irytować. W pewnym sensie można zaryzykować stwierdzenie, że wyrosłem już z tego żydowskiego neurotyka, tak jak i z kina Almodovara, którym przecież też się kiedyś jarałem. Nie mniej, w momencie kształtowania się mej kinematograficznej wrażliwości, twórczość Allena była mi bardzo bliska. Zwłaszcza cenię sobie jego reżyserski dorobek z lat 70-tych i 80-tych. Nowy Jork, kłopoty z zaadaptowaniem się do wielkomiejskiego tempa i stylu życia, toksyczność związków międzyludzkich, schorzenia nerwicowe oraz te na tle psychicznym, do tego błyskotliwe dialogi, dystans do samego siebie i siarczysty humor. Imponowało mi to. Allen był pewnego rodzaju lustrem, w którym można było się samemu przejrzeć, a nawet zaśmiać z własnego odbicia, o ile ktoś to w ogóle potrafił. Mnie akurat nigdy nie sprawiało to większego problemu, dlatego przez wiele lat kumplowałem się z tym przemądrzałym kurduplem w okularach.

Ale z końcem lat 90-tych Allen raptem się w tym wszystkim zatracił. Może mu się znudziło, może miał dość, nie wiem, ale nagle przestał być psychoanalitykiem milionów. Co prawda próbował jeszcze ze dwa razy wrócić do swych korzeni, zwłaszcza w niezłym według mnie Whatever Works, ale na tle nowych szaleństw jakimi zaskarbił sobie sympatię, zwłaszcza pań, dla których nowy Allen stał się czarującym i szarmanckim przewodnikiem po wykwintnym świecie pełnego dostojności rodem z wyższych sfer i z romantyzmem w tle (w skrócie - Vicky Cristina Barcelona), wyglądało to już, może nie mało poważnie, ale po prostu inaczej. W pierwszej chwili nawet mi się to podobało, ale dziś, z perspektywy czasu, mam żal. Mam żal, że opuścił Nowy Jork. Podobał mi się jeszcze względnie O północy w Paryżu, ale bardziej dlatego, że sam już przestałem oczekiwać od tego gnojka w pinglach czegokolwiek z niego samego.

Do Blue Jasmine podchodziłem więc jak pies do jeża. No kompletnie mnie nie ciągnęło. Już po samym przeczytaniu opisu wiedziałem doskonale jak będzie mi smakował jej finalny odbiór. Ot, typowy Allen znany mi dobrze już od prawie piętnastu lat. Na dźwięk jego nazwiska zaczął towarzyszyć mi przesyt jego ogólnej twórczości. Ja wiem, że w jego wieku facet zapewne chce płodzić jak najwięcej i ciągle nie chce zdejmować nogi z gazu, a wręcz ją dociska, w końcu w głowie kłębi się już z pewnością pewna niepokojącą myśl, która szepcze na ucho, że to może być już jego ostatni film. Bo może. Nie mniej, od kilku już lat, gdy widzę zbliżającą się premierę nowego filmu Allena kręconego głównie w Europie - ciężko se wzdycham.

Sięgnąłem jednak po Blue Jasmine, bo mimo wszystko nie dawała mi spokoju i oczywiście otrzymałem dokładnie to, czego się po niej spodziewałem. Typowy, współczesny Allen. Multum dialogów, czasem nawet zabawnych, problemy egzystencjalne kilku bohaterów, pastisz i satyra zwłaszcza na nowobogackie środowiska, ą i ę, do tego skomponowany przez samego Allena jazz, niezła Cate Blanchett i… w zasadzie to wszystko. Miła rozrywka na niedzielne popołudnie. Szkoda, że Allen dostarcza nam dziś już tylko tego. Cóż. Starość nie radość.

3/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 7,0





Dom Hemingway
reż. Richard Shepard, GBR, 2013
93 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Gangsterski



Zupełnie nie dostrzegłem tego tytułu w na bieżąco układanym w mym łbie repertuarze. Możliwe bardzo, że byłem w tym czasie w kiblu, chory, albo akuratnie trzeźwiałem. Przez miesiąc. Na Hemingwaya wpadłem dopiero przed kilkoma dniami, przypadkiem i przy okazji gapiąc się tak bez sensu na fejsbuka innych. Wystarczył mi jednak tylko jeden kadr, jedno zdjęcie podpisane zabawnym dialogiem, żeby obudzić w sobie głód gangsterki.

Jeszcze tego samego dnia zmierzyłem się więc z uroczym w chuj Jude Law (z ręką na sercu, nie mam pojęcia jak odmienić jego nazwisko na swojski). Nie muszę tu chyba po raz kolejny pisać, jednak i tak to zrobię, że uwielbiam takież to ekstremalne jednostki ludzkie podziwiać na ekranie. Mam słabość do wykolejeńców, pojebańców i wszech maści narwańców, którzy lubią stawiać na szali swojego życia wszystko co tylko znajduje się w ich zasięgu. Tytułowy Dom Hemingway to uznany na rynku kasiarz i złodziej (pijak rzecz jasna również), który wyłazi z pudła po dwunastoletniej odsiadce. W międzyczasie umiera mu żona, a jego latorośl, która słusznie go nienawidzi, jest już matką jakiegoś małego mulata. Hemingway musi jednak wpierw zadbać o swoje interesy i bierze się za odebranie nagrody za trzymanie mordy w kuble w czasie swojej garowania.

Scenariusz wydaje się być prostszy od szkolnego przedstawienia z okazji Dnia Matki, ale okraszony zjawiskowymi dialogami oraz charyzmą Jude Law, ostatecznie daje radę. Gorzej z jego odzwierciedleniem i przeniesieniem na ekran. Tutaj młokos - Richard Shepard - poległ niemal w całej rozciągłości. O ile początek filmu daje nadzieję na wyjątkowo zgrabne, szemrane kino w stylu kultowego już Przekrętu (otwierający tekst o kutasie Hemingweya – arcydzieło), to im dalej w las, tym więcej chorych drzew.

Rozczarowanie ogromne, bo też i oczekiwania po zapijaczonym, narwanym i uroczym skurwielu miałem tak samo wielkie jak jego ego. To jednak nie jest jego winą, że reżyser nie udźwignął ciężaru, albo też nie miał pomysłu na porządne szarpnięcie. Jude Law obronił ten film przed ostatecznym i w pełni zasłużonym linczem, także bez dwóch zdań wprowadzając do powszechnej, obiegowej świadomości milionów tysięcy kilka zabawnych dialogów i ocierających się o geniusz scen, ale to jednak dużo za mało, aby wbijać sobie do głowy ten tytuł. Mały plusik jeszcze za naplucie w twarz tej błąkającej się po świecie mendy - poprawności politycznej, i to by było w sumie na tyle. Dom Hemingway jest cool, ale film o nim mocno do dupy. Spieprzyli niezłych rozmiarów potencjał. Cóż, nie mój problem.

3/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,4



czwartek, 24 kwietnia 2014

Przemoc w czasach dobrobytu

Heli
reż. Amat Escalante, MEX, GER, FRA, 2013
105 min. Spectator
Polska premiera: 31.01.2014
Dramat




Brutalność, przemoc i dosłowne ich przenoszenie na ekran już dawno przestało mną wstrząsać. W świecie permanentnych morderstw, zabójstw, lokalnych wojen i wypadków drogowych, którymi przecież tak chętnie epatuje telewizja, coraz trudniej jest człowiekowi uronić łzę nad kolejnym trupem. „W wyniku porannej kolizji dwóch samochodów na krajowej siódemce zginęło pięć osób, dwie są ciężko ranne, w tym ośmiomiesięczne dziecko” – I nic. Przełączasz na inny kanał gdzie między jednym serialem a drugim lecą jeszcze reklamy. Odnoszę wrażenie, że ludzie dziś bardziej wzruszają się na widok zdjęć małych kotków i piesków znalezionych w lesie, niż na widok kolejnych śmiertelnych ofiar np. gdzieś w Syrii. Znieczulica. Ktoś powie - Takie czasy. Ludzie się przyzwyczaili. A ja tylko przytaknę i dodam od siebie - Media zwyczajnie obrzydziły nam śmierć i cierpienia innych ludzi.

Przed kompletnym olaniem przemocy i brutalizacji społecznej bronią się jeszcze cierpienia nieletnich oraz dzieci. Tak, tu jeszcze można zbudować wokół tematu jakiś kapitał i wzbudzić zainteresowanie przeciętnego kapitalistycznego grubasa. Bieda i głód? Nie, to trochę za mało. Przerabialiśmy to przecież już w latach 80-tych. Żadna sensacja, wymyślcie coś lepszego. To może jakiś gang nieletnich? Wyzysk, narkotyki i brutalna przemoc? Byyyło, no, ale Europa może da się raz jeszcze na to złapać. I po raz kolejny złapała, gdzieniegdzie. Wystarczyło trochę egzotyki, ukazanie meksykańskiej prowincji, domu z blachy, a w nim młode małżeństwo i małe dziecko. Niedojrzałość, naiwność, niewinny błąd nieletnich, przez co skorumpowana władza wraz z lokalnym gangiem zaczyna się upominać o swoje. Prosta recepta. Jury zeszłorocznego festiwalu w Cannes to wystarczyło.

Mnie tak już trochę nie bardzo. Cierpię chyba na tą samą znieczulicę co te wszystkie miliony wokół. Newsy w telewizji zastąpiłem sportem i filmami, a gazety czytam po nagłówkach. Myślę, że tylko utrata kogoś bliskiego może dziś wywołać w człowieku te reakcje, jakie winny się w nim tlić przy byle tragicznej okazji. Dlatego więc przed hiszpańskim reżyserem pojawiło się bardzo trudne zadanie, aby tytułowego Heli, oraz jego rodzinę jak najdokładniej przybliżyć widzowi i spowodować, żeby odbiorca się z nimi wszystkimi zaprzyjaźnił, polubił, bo może dopiero wtedy ich cierpienie wyda mu się hmm... takie ludzkie. Niestety sztuka ta nie bardzo mu się udała. Heli jest takim lekko orientalnym z punktu widzenia Europy głosem wołającym na puszczy, że tak oto w XXI wieku ciągle dzieje się komuś niesprawiedliwość społeczna i krzywda, oraz, że w zasadzie nikogo to nie obchodzi. Bo nie obchodzi. Najmocniej przepraszam, ale też mi odkrycie. Nie mniej lubię takie historie. Surowe, obdarte z odcieni oczojebnych pasteli i złudzeń, które walą między oczy prawdą oraz próbują ci udowodnić, że: Co ty kurwa wiesz o ciężkim życiu? I faktycznie, po obejrzeniu Heli moje cierpiące przez świąteczne przeżarcie ego wydaje się co najmniej trochę niepoważnie. Ale też z drugiej strony medalu, kompletnie się tym nie przejąłem.

Początek filmu, pierwsza scena i już wiesz, że film powstał tylko i wyłącznie po to, aby zadać widzowi ból. Nieważne jaki. Może być nawet i ból dupy od kinowego fotela. Ważne, aby bolało i z ogromu tegoż cierpienia wyłoniło się coś pięknego, jakaś ulotna myśl, morał czy wniosek. Heli przeleciał przez polski repertuar kinowy niczym testowane Pendolino przez stację Łowicz. W Warszawie grali go w styczniu, chyba w trzech, może w czterech kinach. Jak wspomniałem na początku, przemoc, nawet w wydaniu latynoskim przestała już robić na Europejczykach jakiekolwiek wrażenie. Przemoc, to dla nas żyć za tysiąc złotych. Brazylijskie Miasto Boga w 2002 chyba wyczerpało temat nieletnich, którzy bezsensownie giną w świecie zarezerwowanym dla dorosłych. Świadomość przeciętnego europejskiego białasa jest dziś więc taka, że nieletnie dzikusy tam za oceanem albo w Afryce, latają po swoich favelach boso i strzelają do siebie z ostrej, kropka. Po cholerę więc zawracać mu jeszcze tym dupę bardziej?


Pewnikiem przy okazji tegorocznego mundialu w Brazylii wszystkie możliwe światowe organizacje społeczne będą grzmieć i bić na alarm, że jak to tak, taka tu bieda, przemoc i narkotyki, a obok za płotem cały świat spaceruje sobie z klapkami na oczach? Jakimś Europejczykom pewnie ukradną wszystkie pieniądze, może też komuś spadnie łeb w ciemnej uliczce, gdy przez przypadek wsadzi go gdzieś za głęboko, jeszcze innym na znak miłości i światowego pokoju drogą płciową zostanie przekazany symbol globalnej miłości – HIV. Na stadionach i w fun-zone’ach będzie bawił się cały świat, a tuż obok gdzieś w slumsach z głodu będzie umierało małe dziecko, którego tragizm zostanie uwieczniony na drogiej kamerze - osiągnięciu światowej techniki, a jej operator i reżyser w jednej osobie zgarnie na prestiżowym festiwalu filmowym nagrodę za najlepszy dokument. Mundial się skończy. Stadiony i lament pozostaną. Wiemy to przecież najlepiej, cyrk obwoźny był także i u nas, dwa lata temu.

Meksykańskie Heli jest więc wypisz wymaluj takim przerywnikiem w naszym konsumpcyjnym uganianiu się za cudzym ogonem. Ulokowane gdzieś pomiędzy lunchem a kolacją sporządzoną z mrożonki Hortexu (sorry za lokowanie) po pracy. Ogląda się go trochę jak główne wydanie Wiadomości. „A teraz informacje ze świata. Giną ludzie. Umierają tysiące. Z głodu” - A chuj mnie to obchodzi! Mi brakuje na nowy amortyzator do roweru i jakoś nie dramatyzuję, po czym czekam na sport i pogodę. Mimo, że zawsze byłem dość wrażliwym dzieckiem, a teraz, będąc zupełnie dorosłym, jestem (jak mnie się przynajmniej wydaje) także dość wrażliwy na ludzkie cierpienie, to jednak przez upowszechnienie się przemocy i zadomowienie się jej w wygodnym fotelu środków masowego przekazu, coraz częściej przyłapuję siebie samego zastygłego na levelu: „jebie mnie to”. I wiecie co? Wcale nie mam przez to wyrzutów sumienia.

Owszem, w Heli wkurzająca jest ludzka niemoc i bezsilność, oraz godność człowieka umorusana po nos w gównie. Całkiem możliwe, że ta opowieść przez krótką chwilę uświadomi komuś, że wcale nie żyjemy w fajnych czasach, tak jak mu się dotąd wydawało, acz ciągle naiwnie wierzę, że wszyscy jesteśmy już tego dawno świadomi. Na trwałe zmiany w umyśle odbiorcy jednak bym specjalnie nie liczył. Film wydał się mi dość bezrefleksyjny i bynajmniej nie jest to winą reżysera, ani też jego twórców. Przynajmniej nie największą. To światowa polityka i media komentujące otaczającą nas rzeczywistość spowodowały, że mamy tego wszystkiego przesyt, że lepiej ogląda się dziś pornole i gapi na cycki oraz małe kotki na fejsbuku. Dlatego właśnie Heli jest z gruntu przegranym filmem, mimo, że co do zasady jest filmem dobrym. Z pewnością świat nie uroni nad nim łez, czego zresztą jego tournée po polskich kinach jest tego najlepszym przykładem. W dobrobycie, choćby tylko iluzorycznym, ludzie i tak mają wyjebane na biedę, przemoc i wojny. Przynajmniej do czasu, kiedy te nie upomną się o niego samego, ale wtedy będzie już za późno na reakcję, a wyciągniętą raptem łapę po pomoc upierdolą ci inni, podobni do Ciebie. Film rzecz jasna polecam.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,5





sobota, 19 kwietnia 2014

Świeżość.pl

Hardkor Disko
reż. Krzysztof Skonieczny, POL, 2014
87 min. Gutek Film
Premiera: 04.04.2014
Dramat, Off




W Polsce powstaje mniej więcej 50 pełnometrażowych filmów fabularnych rocznie. Umówmy się, większość z nich to śmierdzące gówno za średnio 4 bańki od sztuki. Na szczęście w większości przypadków są to prywatne pieniądze pochodzące z zewnętrznego finansowania, tak więc ten coroczny przegląd gniotów przeciętnego zjadacza chleba kosztuje najczęściej tyle, ile waży bilet do kina, tudzież transfer w sieci przy jego późniejszym ściąganiu (oczywiście nie popieram piractwa, bla bla bla). Kondycja polskiego kina w pewnym sensie, a nawet dużym, zależy również od świadomości kinematograficznej jego odbiorcy. A ta, jaka jest, widać nieubranym okiem. Niemal każda polska zmora znajduje nad Wisłą swego amatora i zwykle wychodzi na swoje. Niczym gówno zawsze wypływa na wierzch, dając przy tym zielone światło kolejnym. Jest to dla producentów oraz wszech inwestorów wyraźny znak, że jednak warto pakować grube miliony w durne komedie, romantyczne flaki z olejem, oraz przesłodzone i niedopracowane kino, które zwykle samo nie wie czym chce być. Dlatego już od lat, z całego zalewu rodzimych pomyj, człowiek z lupą w ręku musi wyszukiwać tych maksymalnie kilku rodzynków rocznie i cieszyć się choćby z najmniejszej pierdoły, jakby na siłę tłumacząc się przed całym światem, że jak na nas, to ten film jest przecież całkiem niezły i o co wam kurwa chodzi?

Hardkor Disko jest właśnie takim rodzynkiem, acz mocno wysuszonym niestety, który z jednej strony wyróżnia się na tle innych rodzimych produkcji świeżością, ale jednocześnie na tle światowej kinematografii wypada mocno przeciętnie, by nie napisać blado. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że koniec końców i tak jesteśmy zmuszeni się nim szczycić we wszechświecie oraz przyległych okolicach, bo co nam pozostało. Przyzwyczaili nas, że musimy się cieszyć z rzeczy małych. W każdej dziedzinie życia. W sporcie, polityce, w pracy, w państwowej przychodni lekarskiej, dlaczego więc i nie w kinie? Tak więc cieszmy się i radujmy się.

Zasadniczo to nawet jest z czego. Serio. Po pierwsze dlatego, że reżyser Krzysztof Skonieczny, założyciel konglomeratu GłębokiOFF, który dotąd tworzył głównie teledyski (ponoć niezłe, acz żadnego nie kojarzę), zagrał na nosie wielkim tuzom polskiej produkcji filmowej. Za jedyne 100 tys. zł, bez żadnych komercyjnych, czy też państwowych dotacji, oraz z palcem serdecznym wymierzonym w kierunku różnych instytucji i firm jakie chciały się podpiąć pod jego dziecko, stworzył film, który w naszych realiach prezentuje poziom kojarzony... ja wiem, niech będzie, że ze zjawiskiem z rodziny nadprzyrodzonych i niewytłumaczalnych.

Po drugie primo, Skonieczny i spółka udowodnili prostą w mojej ocenie zależność, oczywistą dla wszystkich pochłaniaczy ambitnego, a nawet i komercyjnego kina zagranicznego, że udane i przemyślane kadry, oraz zgrabny montaż i udźwiękowienie naprawdę mają duże znaczenie. Może nawet i największe, ponieważ przeciętny homo sapiens i tak ogląda film nie po treści, lecz głównie obrazem. To samo tyczy się zresztą gazet i innych piśmideł, o telewizji nie pomnę. Ja to się poważnie od lat zamartwiam i zadaję sobie pytanie, ileż to polskich niezłych produkcji obdarzonych świetnym scenariuszem i zamysłem samym w sobie poległo na płaszczyźnie czysto technicznej? No nie zliczę. Jak to jest w ogóle możliwe? Tłumaczyłem to sobie zwykle tym, że po prostu zabrakło pieniędzy na lepszą taśmę filmową, sprzęt, podnośniki, wysięgniki, obiektywy, szmery bajery, a niedostatki montażowe… nie, tego akurat już nie umiałem sobie wytłumaczyć. Ale żółtodziób Skonieczny jednym tylko zamachnięciem, w ciągu zaledwie i niespełna dwóch lat od momentu rozpoczęcia pisania scenariusza do premiery kinowej, udowodnił, że to nie brak kasy jest problemem, czym przyznaję, ośmieszył wielu bardziej doświadczonych i uznanych twórców z półkami uginającymi się pod ciężarem ich własnych nagród. I za to generalnie szacun ode mnie. Od dziś nie ma już dla mnie żadnego wytłumaczenia. Albo się umie, albo się nie umie. Albo komuś zależy, albo ma to centralnie w dupie. Kropka.


W przyrodzie zwykle panuje równowaga, w kinie niestety czasem również. O ile więc w warstwie stricte technicznej i audiowizualnej wszystko gra i trąbi, o tyle w warstwie merytorycznej jest dla odmiany dość płytko, niestety. Jak mówi sam reżyser: "film miał być taką próbą syntezy generacji 30-latków, bez żadnych szumnych postulatów". I faktycznie, tych jest tu na próżno szukać. Raczej przegrana i bezideowa młodzież, która jara się zwykle haszyszem i pudruje noski koksem w klubowym kibelku, bez szacunku do nikogo i niczego, to tło do, przyjmijmy umownie, głównego dania naszej opowieści.

Z pomocą głównego bohatera – Magika Marcina (Marcin Kowalczyk), o którym wiemy dosłownie nic, ani skąd jest, ani czym się zajmuje i co mu się we łbie kołacze, prześlizgujemy się po świecie niby zwyczajnym z punktu widzenia mieszczucha, w którym młodzi, wykształceni ludzie z wielkich ośrodków imprezują, wciągają wspomniany wyżej koks i chlają wódę (w sumie tak jak każdy zdrowy młody człowiek), a ich rodzice po prostu dziarsko sobie egzystują za uczciwie ukradzione zarobione złocisze, acz uznajmy, że czynią to w ponadprzeciętnych warunkach socjalnych aniżeli robi to statystyczna rodzina Kowalskich. Śledzimy więc losy nowobogackiej familii Wróblewskich, z którą to z jakichś niejasnych przyczyn Marcin ma mocno na pieńku. Gdybyśmy choć wiedzieli o co poszło, dlaczego chce się na tych dość sympatycznych ludziach zemścić, wtedy odbiór całości byłby o wiele przyjemniejszy. Oczywiście można dla wygody przyjąć, że rodzina Wróblewskich to zupełnie obcy mu ludzie, a wybrał ich losowo i tylko dlatego, że są bogaci, a on nie ma nic, więc karci ich za ich wylewny, konsumpcyjny styl życia. Problem w tym, że ja tego nie kupuję.

Skonieczny, niczym Lars von Trier tnie swój film na akty, w których kolejno poświęca uwagę każdemu z bohaterów wspomnianego klanu. Jest więc Dzień Ojca, Matki i na końcu Dzień Dziecka. W każdym z nich finał prowadzi do tragedii, no, prawie w każdym. O ile w pierwszym są jeszcze jakieś niewiadome, względne emocje, o tyle w kolejnych zjawia się na białym rumaku jej wysokość powtarzalność, by w ostatnim akcie jeszcze podzielić się tortem z rozczarowaniem. Tak, to chyba jest mój największy zarzut względem tejże produkcji. Zakończenie. Zabrakło w nim tej bomby jaką niosą twórcy i którą ochoczo reklamują na swoich plakatach. Jeśli faktycznie jest to bomba, to prędzej niewypał, a może raczej, korzystając z wielkanocnego nastroju - wydmuszka. Poza naprawdę ładnymi dla oka audiowizualnymi wstawkami, które na myśl przywodzą mi trochę Kubricka (symetria i kadry), czasem Jima Jarmuscha (nieśpieszne tempo i filmowe podziemie), nie ma w zasadzie nic. Zero, Null, przerażająca pustka. Słabe dialogi, ich forma i treść, a także efekt świadomego niedopowiedzenia, który miał zachęcić widza do umysłowej gimnastyki, a tymczasem załatwił nas jak środek nasenny. Przed linczem bronią się równiacha - Janusz Chabior i biczowaty milf - Agnieszka Wosińska (ojciec i matka), także muzyka, ale to jednak trochę za mało, by wstrząsnąć wrażliwością widza.

Hardkor Disko jest więc bezrefleksyjnym teledyskiem filmem, ładnym dla oka, lecz pozbawionym mądrości, morału, wskazówki, no czegokolwiek. Dla mnie już sam tytuł trąci myszką i nawet średnio przekonują mnie skądinąd logiczne tłumaczenia reżysera, który twierdzi, iż Hardkor i Disko to próba zderzenia ze sobą dwóch pokoleń. Hardkor, jako synonim młodych ludzi, wywodzący się ze współczesnego slangu, to coś związanego z adrenaliną, niebezpieczeństwem, pociągającego ale też i przerażającego. Zaś disko jest określeniem z czasów naszych (chyba jego) rodziców i kojarzy się z czymś przyjemnym i lekkim. Tak więc według niego Hardkor i Disko są jak awers i rewers, jak jing i jang. Brzmi może i nieźle, ale tylko na papierze. Ekran już tak trochę nie bardzo potrafił znieść tej zależności.

Koniec końców, opowieść o wendecie, o zupełnie niezrozumiałej dla odbiory zemście, jakimś wyimaginowanym buncie młodego człowieka wobec chuj wie czego, wydaje się mało poważna. Może i młodzi ludzie (młodsi ode mnie) dostrzegą w niej jakąś głębię, w sumie to nawet bym się nie zdziwił, ale ja, człowiek z kodową trójką z przodu, który niemal przez całe swoje życie się przeciw czemuś buntował, odbieram ją jako prima aprillisowy żart. Dlatego mam wielki problem z finalną oceną. Jak wspomniałem na samym początku, jesteśmy w tym kraju zmuszeni do cieszenia się z małych rzeczy. Tak więc mimo wszystko będę ten film polecał innym, zwłaszcza tym, którzy cenią w filmie perfekcję techniczną, ładne ujęcia, kadry, oraz dopieszczenie w montażu i nietrzeszczący dźwięk. To naprawdę smutne, że nadal nie jest to normą w polskim filmie. Będę też bronił Skoniecznego i całą jego bandę z GłębokiOFF, ponieważ otworzyli okno i wpuścili do nasłonecznionego pokoju nieco świeżego powietrza. Mam nadzieję, że grupa zachęci teraz młodych i ambitnych twórców filmowych do zabawy w kręcenie poważnych, niezależnych fabuł. Jak widać da się. Nie potrzebne są grube miliony i znajomości w branży. Wystarczy upór, chęci i talent. Niechaj więc będzie słaba czwórka, mocno wyciągnięta za uszy. Przede wszystkim za ten offowy klimat, no i rzecz jasna, za koktajl Mołotowa. Mam do skurczybyka wielką słabość, mimo, że komuch.

4/6

Filmweb: 6,2



czwartek, 10 kwietnia 2014

Szkocja, jako stan umysłu

Filth
reż. Jon S. Baird, GBR, 2013
97 min.
Dramat, Komedia, Kryminał
Polska premiera: Nie ma i nie będzie



Szkocja. Niegdyś niepodległe i dumne królestwo, dziś tylko część Wielkiej Brytanii, jednak nigdy nie pogodzili się z angielską dominacją na ich rodowych ziemiach. Kraina pełna sprzeczności i życiowych absurdów. W Polsce Szkoci kojarzą się głównie z dowcipami o ich wrodzonym skąpstwie, a także z marzeniami przeciętnego studenta socjologii o pracy na zmywaku w Glasgow, a tymczasem naród szkocki dał światu telewizję, silnik parowy, whisky, penicylinę, kartkę świąteczną, a przede wszystkim… batona Mars smażonego na głębokim tłuszczu (cytat z filmu, nigdy nie próbowałem). Szkoci są nacją do której odczuwam pewnego rodzaju sympatię. No, może niezupełnie do ludzi samych w sobie, bardziej do krainy geograficznej, która najzwyczajniej w świecie mnie jara. Obłędne, wręcz fotograficzne krajobrazy skomponowane z licznych jezior, gór i parków narodowych, także z wielu wspaniałych zamków i ruin w połączeniu z niewielkim zaludnieniem sprawiają, że mój plecak od lat sam się pakuje i ciągle namawia mnie, bym go tam zabrał. I pewnie kiedyś w końcu się go posłucham.

Szkocja jest ledwie pięciomilionowym narodem, a jednak niemal wszyscy najlepsi brytyjscy kierowcy wyścigowi i rajdowi, tacy jak Colin McRae, David Coulthard, Jackie Stewart, Allan McNish, czy Chris Clark byli/są właśnie Szkotami. Nawet wczoraj rano czytałem w papierowym wydaniu Top Gear felieton Jeremy'ego Clarksona, który poświęcił im kilka umiarkowanie złośliwych akapitów, koniec końców uznając ich za najbardziej zwierzęcych i szalonych kierowców na świecie. Szkocja w sporcie, to przede wszystkim rugby i piłka nożna. Ta ostatnia kojarzy się raczej tak jak i nasza, czyli ze spektakularnymi wpierdolami, oraz ze świętą wojną pomiędzy katolickim Celtic, a protestanckim Rangers, który chwilowo zwiedza szkockie wioski. Lepszą robotę dla swej nacji robi obecnie Andy Murray, którego tak na marginesie, swego czasu pokonał nasz, swojski, Jerzyk wytrenowany w szopie, i chyba tylko jego. W czym dobrzy są jeszcze Szkoci? Może muzyka? Jak tak, to przede wszystkim szarpidruty. Angus Young, założyciel i gitarzysta AC/DC, mimo, iż większość ludzi na świecie myśli że jest Australijczykiem, to w rzeczywistości urodził się w Glasgow. Inny dobry szkocki gitarzysta - David Knopfler, szarpie na wiośle w Dire Straits. Ale Szkocja to także clubbing, np. Mylo, czy Calvin Harris.

Jeśli zaś chodzi o duży ekran, to rzecz jasna i przede wszystkim należy wspomnieć o ekranizacji jednego z najważniejszych dla ich narodu historycznego zrywu przeciw okupujących ich ziemie Anglikom, czyli Braveheart w reżyserii Szkota Mela Gibsona. Oprócz walecznego Williama Wallace’a był jeszcze krewki zbójnik i banita, Rob Roy, nazywany też szkockim Robin Hoodem. On również doczekał się wyniesienia na ekrany. Oczywiście w tymże miejscu nie można zapomnieć o kinematograficznej perełce, a dziś już także ikonie, jaką bezsprzecznie jest Trainspotting. Może i w reżyserii Anglika, ale opowiadającego o środowisku szkockich, a konkretniej to edynburskich ćpunów, z urodzonym w (szkockim) Perth Evanem Mcregor'em w roli głównej. Do tego były jeszcze liczne filmy Kena Loacha ze Szkocją w tle, a całą wyliczankę należy zakończyć solidnym pierdolnięciem i z przytupem. Panie i Panowie, przed wami najsłynniejszy ze Szkotów - Sir Sean Connery. Można zatem zamykać temat. Całkiem więc solidne CV mają Panowie w spódnicach, lecz o dziwo, w całym tym zestawieniu nie występuje ani jedna kobieta. No właśnie. Zna ktoś jakąś Szkotkę? W dodatku ładną?

Filth w reżyserii Jona S. Bairda (oczywiście Szkot), który dotąd nakręcił jedynie jeden pełnometrażowy film, za to o tematyce mi bliskiej, kibolskiej (niestety mocno średni Cass), jest odzwierciedleniem szkockiej, pieprzniętej i momentami absurdalnej mentalności z klimatem ulicy w tle. Rzecz jasna ukazanej z przymrużeniem oka. Co prawda przeważają w nim głównie humorystyczne sceny i dialogi, ale między wierszami czai się także sporo ludzkiej psychodramy, co czyni go produkcją co najmniej interesującą, a już na pewno zdrowo jebniętą.

Scenariusz powstał na podstawie powieści... oczywiście szkockiego pisarza, bo jakżeby inaczej, Irvine’a Welsha. To nie pierwsza ekranizacja jego twórczości. Na jeden z literackich płodów połasił się niegdyś także sam Danny Boyle i nakręcił na jego podstawie wspomniany wyżej Trainspotting. Oglądając Filth bez tejże wiedzy, tzn. tak mi się wydaje, gdyż ja sam o tym wiedziałem już wcześniej, zapewne nie raz i nie dwa dało się podczas seansu odczuć swoiste De Javu. Znów Edinburgh, znów siarczysty i mięsożerny język z tym ich boskim akcentem oraz trudnym do rozszyfrowania dialektem, poza tym klasycznie - ćpanie, chlanie i ruchanie z przerwami na niezłą muzykę autorstwa Clinta Mansella (Nie Szkot). Także i w tym przypadku borykamy się z problemami egzystencjalnymi głównego, mocno zagubionego w otaczającej go rzeczywistości bohatera, oraz kręcimy bekę z jego siurniętych kompanów. Brzmi jak bezpruderyjna kopia Trainspotting, ale to nie szkodzi. Nic a nic. Serio.


Klimat, ogólna konwencja, może i faktycznie są do siebie bardzo zbliżone, lecz w rzeczywistości są to zupełnie dwa różne filmy. Raz, że Danny Boyle stworzył genialny i niedościgniony obraz, dwa, obaj Panowie wzięli na tapetę zupełnie odmienne środowiska, które taplają się w innych czasach i realiach. W Trainspotting młodych ćpunów oraz wyrzutków społecznych bez pomysłu na życie próbowała obezwładnić nowa klubowa kultura jaka rodziła się na wyspach, oraz okres dojrzewania, w Filth zaś, mamy do czynienia ze środowiskiem edynburskiej policji, która charektorologicznie i mentalnie bardziej przypomina tą z naszej Drogówki Smarzowskiego, aniżeli Miami Vice, czy Ekstradycję.

Główny bohater, Bruce (całkiem przekonujący James McAvoy - nie uwierzycie - również Szkot), to gruboskórny i szorstki twardziel opuszczony przez żonę, także ojciec małej córki, w dodatku kryjący w sobie jakąś niezaleczoną traumę z dzieciństwa. Walcząc o stanowisko komisarza policji wpada w obłędną spiralę przemocy i nieprawości, podczas której czołga się w permanentnym stresie, w fizycznym wycieńczeniu, upadku zasad wszelakich oraz słabości psychicznej. Stara się jakoś balansować na granicy używalności przy pomocy licznych używek. Nie pierwszy to glina w historii kina, który wciąga koks, chleje na umór i dupczy wszystko co tylko mu się wypnie na jego drodze, tak więc żaden to szok poznawczy dla widza. Policjant w filmie i tak został już dawno zdegradowany do roli obszczymura z załamaniem nerwowym, który zwykł poruszać się po drugiej stronie granicy prawa. Naszego asa z początku może trudno będzie polubić, ale też nie sposób go nie lubić. Ot, charakterny pies, który z jednej strony stara się czynić dobro, ale siłą rzeczy robi więcej zła. No jak w życiu, czy tam ekranie.

Środowisko w którym się porusza jest w zasadzie podobne. Zdegenerowane, zepsute i skorumpowane, ale jednocześnie bardzo zabawne. Tak, bo to w gruncie rzeczy jest wesoły, pozytywny i bardzo seksistowski film, tylko momentami trochę przygnębiający, a czasem nawet hmm… lekko psychodeliczny. Wszystko przez te haluny, zwidy i paranoje naszego „złego porucznika”, które ukazane są w sposób iście lynchowski. O stylówę dbają głównie pojawiające się od czasu do czasu łby świń, królików i innych zwierzątek domowych oraz hodowlanych, przez które, przyznaję się bez bicia, raz aż podskoczyłem... ze śmiechu ;)

Ok. Zgoda. Nie jest to film do którego będzie się powracać latami, jednak opowieść o złych glinach jest wystarczająco szalona i bawi na tyle, żeby odczuwać satysfakcję z jej obecności. Z jednej strony dominuje typowy brytyjski czarny humor, z drugiej szkockie absurdy z życia wzięte, a z jeszcze innej woła do nas dołujący dramat społeczny pozorujący kino ambitne. Pomieszanie z poplątaniem, dlatego trudno jest go jednoznacznie zaszufladkować i z sensem ujarzmić. Brakowało mi trochę nieco lepszego odwzorowania głębi charakterologicznej bohaterów, przez co ciężko było mi się z kimś bliżej zaprzyjaźnić oraz określić ich jakimś konkretnym przymiotnikiem. Na wierzch wyłazi także niezbyt upierzony warsztat reżysera, który czasem wydaje się być nieco chaotyczny i po prostu kuleje, nie mniej Filth ma w sobie sporo wyspiarskiej oryginalności i zacnej świeżości, która może nie odkrywa przed widzem nowych, nieznanych dotąd lądów, ale jako pewnego rodzaju klasyk gatunku, sprawdza się w roli pozytywnego pochłaniacza czasu idealnie. Warto jeszcze wspomnieć na koniec o świetnej ścieżce dźwiękowej, która prezentuje znane hity z kilku minionych dekad, lecz nagranych w nieco innych aranżacjach, co stanowi świetne dopełnienie tej szalonej, szkockiej całości. Może i daleko mu do Trainspotting, ale nie szkodzi. Szkoci i tak mogą być dumni z Filth, tak jak w sumie mogą być dumni i z samych siebie. Bo czego jak czego, ale umiejętności śmiania się z samych siebie odmówić im akurat nie można. Klawy naród.

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,1



poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Monsieur Hipster, złotko

Grand Budapest Hotel
reż. Wes Anderson, USA, GER, 2014
100 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 28.03.2014
Komedia, Dramat



Do pięciu razy sztuka, że tak sobie zacznę od zakrystii. Kaszel-morderca, który niespodziewanie dopadł mnie pewnego rześkiego ubiegłotygodniowego poranka, ciągle stawał na przeszkodzie realizacji pewnego, niezwykle prostego z założenia kaprysu i który cztery razy z rzędu złowrogo szeptał poprzez me zainfekowane jakimś gównem struny głosowe: „Sorry kolego, ale ni chuja, do kina dziś nie pójdziesz”. I faktycznie, przez dziwną odśrodkową siłę z rodziny umoralnionych okazało się, że rzeczywiście nie mogłem. Ciągle mam przed oczami, a raczej uszami pewną projekcję w festiwalowej Kinotece przed laty (WFF), kiedy to wypełnioną po brzegi salę terroryzował uporczywy kaszel jakiejś bliżej niezidentyfikowanej jednostki z gatunku homo sapiens, jak mniemam. Ten jego/jej kaszel stał się pewnego rodzaju alegorią na mą kinematograficzną traumę, przy której rozsypany niegdyś na mnie popcorn przez sąsiadkę z rzędu (niestety brzydka) był tylko niewinnym i w zasadzie niewiele znaczącym wybrykiem feralnego przypadku. Należę do ludzi, którzy lubią, gdy wszystko jedzie cichutko po swych torach, a każde wykolejenie, każdy trzask i zgrzyt staje się bezceremonialnym zamachem na mą błogość i mój pierdolony kwiat lotosu pełzający po tafli jeziora. Kaszel w kinie należy właśnie do rodziny tego typu wykolejeń. Jest terrorystą z Al-Kaidy, Putinem bez koszuli na koniu, a nawet Zakładem Ubezpieczeń Społecznych. Sami więc rozumiecie, że nie mogłem z tą zarazą iść do kina i czynić zło innym, Bogu winnym kinomanom, mimo, że przecież nie cierpię ich z samego założenia, więc dla odmiany mogliby w końcu i oni pocierpieć, no ale nie mogłem. Pieprzone ludzkie odruchy i wyrzuty sumienia.

Oczywiście, jak to zwykle w mym zgorzkniałym żywocie bywa, okazało się, dokładnie to w miniony piątek, iż moje przesadne dbanie o komfort współ-oglądaczy było o kant wiadomo czego potłuc. W sali nr pięć, ochrzczonej przez jednego z reklamodawców: „cinkciarz” (tego od cinkciarz.pl – no LOL po prostu, cóż za upadek qltury – sorry za lokowanie), drugiego po Złotych Tarasach najbardziej znienawidzonego przeze mnie kina w stolicy, Cinema-City w GalMoku (najbliżej pracy i najlepsza godzina seansu, więc musiałem), moim oczom po przekroczeniu progu z czerwonych dywanów zaplecionych zapewne chińskimi rękoma, ukazał się las… pustych foteli. Po dwudziestu pięciu kurwa w dupę zajebana mać minutach reklam, wypełnionych foteli wraz z moim było ledwie sześć. Kaszel, który już i tak jechał na rezerwie, nawet gdyby bardzo tego chciał, choćby nie wiem jak bardzo się starał, biedak nie miał kogo terroryzować.

Dobra. Koniec pieprzenia o kaszlu. Obiecuję.
Teraz film.


Wes Anderson. Człowiek, który przeniósł na ekran pewnego rodzaju współczesny wybryk społeczny o charakterze subkultury, jakim bez wątpienia jest hipsterstwo. Przynajmniej tak mówią. Ja jednak za każdym razem i od tych kilku już lat kiedy tak oglądam jego filmy, doszukuję się jakiejś nici, która by mnie doprowadziła do kłębka istoty tegoż zarzutu, tudzież stwierdzenia. Niestety nie udało mi się to przy zjawiskowym The Royal Tenenbaums, także przy nie mniej udanym Moonrise Kingdom i kiedy już powoli traciłem nadzieję, oraz zacząłem godzić się z myślą, iż te złą sławą owiane hipsterstwo jakie mu się ciągle przypisuje jest chybioną strzałą wystrzeloną z mroku pomówień, jak grom z jasnego nieba spadł na mnie Grand Budapest Hotel i w końcu mam, eureka, odkryłem, wiem już dlaczego Anderson jest uznawany za hipstera kina. Przejrzałem na własne oczy. Co za ulga...

Oczywiście najpierw wypadałoby zdefiniować samo pojęcie hipsterstwa, co wbrew pozorom, nie jest takie znów proste. Dziś, dla wygody wszystko, co jest odmienne, inne, z gruntu nieakceptowalne przez ogół, zbyt ekstrawaganckie, ą i ę, nazywa się po prostu hipsterstwem. To takie słowo klucz, wytrych, który pasuje do każdej czarnej dziurki i którego nie trzeba szerzej tłumaczyć, bo i po co?

- Daj spokój, przecież to hipster
- No tak. Hipster. Wszystko jasne…

...i ciach bajera. To prawie jak nazwać kogoś „pedałem”, „żydem”, albo „lewakiem”. Jedno słowo, które zwykle zamyka temat do dyskusji, bo też i nie ma o czym debatować. Werdykt wydany, mission complete, jebać leszcza. Nie wiem kto wymyślił ów pojęcie, ale uratował tym miliony zagubionych w cyberświecie ludzkich istnień. No aż się o to prosiło. Trzeba było jakoś te współczesne pokolenie nowobogackich dzieciaków opętanych (umownie) błyskiem iPhone'ów, szykiem Converse'ów (zawłaszczenia przez nich moich ulubionych od nastolatka trampek nigdy im nie daruję), jeżdżących do Starbucks'a holenderskimi rowerami, wiecznie odzianymi w kapelusze, szale, rurki i Ray-Bany, należało ich wszystkich ubrać w jakiś literalny byt, wrzucić w nawias subkultury, o której zawsze można przeczytać na Wikipedii i aby zawsze móc ich określić jednym, prostym słowem, splunąć przez ramię i pójść sobie chodnikiem dalej.

Jestem wdzięczny Bogu, kumplom z osiedla i latom 90-tym, że jedyne subkultury przez jakie miałem przyjemność się w swoim życiu przeczołgać, lub też oberwać rykoszetem, to te bardzo swojskie: metale, skini, dresy, skejci, blokersi, kibole i kobiety, które niestety nie zawsze goliły się w wiadomych miejscach, co przyznaję, ukształtowało mą osobowość w sposób niebanalny, a przy tym zupełnie normalny i rokujący mą charakterność jako zdrowego na umyśle. Są jednak tacy i bynajmniej nie należą do mniejszości, którzy tejże normalności nie potrafią mi zarzucić nawet po pijaku. Niewykluczone, że mają rację. Są też inni, którzy moje przesadne interesowanie się kinem, nazwijmy go dla wygody, nieco bardziej ambitnym, lubią dla ironicznej, acz zupełnie niegroźnej złośliwości wpychać mnie w ramiona hipsterstwa. Przyznaję bez bicia, szczerze mnie to bawi. Podchodząc do tego nieco poważniej i przyjmując szersze ramy hipsterskiej definicji, to dziś, żyjąc w tych cyfrowych, social-mediowych czasach, każdy z nas ma w sobie jakiś pierwiastek z hipstera. Czytasz książki? Jesteś hipsterem. Oglądasz filmy? Jesteś hipsterem. Jeździsz na rowerze, albo masz zielonego krokodylka na trampkach? O stary, masz przejebane, hipster jak się patrzy. Do piachu. Społeczeństwo konsumpcyjne stworzyło moralny i jakże wygodny byt, który ma je tłumaczyć oraz usprawiedliwiać przed samym sobą. Można z niego szydzić, wyśmiewać go, wpychać w ramiona jakiejś dewiacji tylko dlatego, że samemu nie nadąża się za wiecznie galopującym otaczającym nas światem.

Wesa Andersona nazywa się hipsterem kina właśnie dlatego, że na tle ogółu wydaje się być zbyt ekstrawagancki, zdecydowanie odmienny, używający przesadnie jaskrawych kolorów (nie tylko w doborze swoich skarpet), oraz, który przemyca do swoich opowieści popularne w hipsterskim świecie marki i garderobę, w którą odziewa nieprzypadkowe gwiazdy kina. Ochoczo puka do drzwi z zawieszoną nań tabliczką z napisem "ikony popkultury", a z ikonami, oraz ze wszystkim co modne, wielbione i chwalone przez tłumy jest tak, że albo się z siłą rozpędu akceptuje wszystkie jej fanaberie, albo też świadomie ustawia się w opozycji i szczerze ją nienawidzi, spychając swą wątłą jednostkę w ramiona świata, który sam decyduje o tym, co jest dla niego fajne, a co nie. A skoro już się nienawidzi, to się hejtuje. To właśnie hejterzy Andersona nazwali go hipsterem, i dziś, znaczy się w miniony piątek, dowiedziałem się w końcu... że na swój sposób mieli rację.


W rzeczy samej, Grand Budapest Hotel jest pewnego rodzaju ekranową definicją hipsterstwa. Zawiera w sobie cały zbiór tych wszystkich jego charakterystycznych naleciałości. Jest ekstrawaganckie, kolorowe, niszowe, ale i modne zarazem, odmienne i wszyscy modnisie kina o nim bez przerwy gadają padając przy tym z zachwytu na kolana. Dotąd miałem na to wywalone. Filmy, zwykle albo mi się podobają, albo nie, staram się nie szukać drugiego dna i nie piać z zachwytu tylko dlatego, że tak sobie zażyczyły artystyczne środowiska. Powiem więcej, w większości przypadków szczerze tymi "artystycznymi środowiskami" gardzę. Jako prosty człek, który mimo wszystko i jak prawie każdy również ma w sobie jakiś tlący się pierwiastek bliżej niezidentyfikowanego artyzmu i wrażliwości na rzeczy piękne i mądre, raczej z niesmakiem patrzę na ów grupę społeczną, która poza ich kulturalną wrażliwością, branżowym doświadczeniem, oczytaniem i sytuacyjną błyskotliwością, zwykle nie potrafi nic mądrego powiedzieć na tematy stricte życiowe z poza ich wąskiego świata w jakim egzystują, że ostatni felieton Krystyny Jandy w "NaTemat.pl", oraz sfiksowanie na starość Daniela Olbrychskiego jest tego najbardziej jaskrawym przykładem.

Starałem się jednak ominąć te społeczno-kulturowe uwarunkowania i skupiłem się po prostu na treści, na tym, co autor ma mi konkretnego do powiedzenia, bo przecież do powiedzenia coś mieć musi. Niestety tym razem było tego stosunkowo niewiele. Nie mniej GBH jest czymś w rodzaju requiem dla kinowej magii, która w każdym z nas gdzieś głęboko tkwi i kojarzy się z latami młodości, z pierwszymi fascynacjami kinem, z filmem w ogóle. Do dziś pamiętam E.T. Spielberga na jakim byłem w kinie ze starszą siostrą, albo Niekończącą się opowieść, które za dzieciaka naładowały mnie tak wielką dawką kinowej magii, jaką podziwiało się z rozdziawioną na wszystkie strony gębą. To wszystko do dziś jeszcze gdzieś we mnie siedzi i bynajmniej nie szuka wyjścia ewakuacyjnego. Tyle tylko, że lata niestety mijają, ja się starzeję, kino się zmienia i dziś, zamiast ekranowej ekstrawagancji, komputerowych trików, oraz zapierającej dech w piersiach rozrywki w 3D, oczekuję od kina przede wszystkim garści życiowych mądrości. W GBH jest ich bardzo niewiele niestety, ale też, nie w tym celu został powołany do życia. Wes Anderson stworzył obraz, który jest swoistą zabawą dorosłych już dzieci w kino. Dzieci, które wyrosły i ukształtowały się na familijnych filmach Spielberga. Jest to także i moje pokolenie, mój czas antenowy i moje zachwyty, teoretycznie więc ja to wszystko kupuję. Mamy do czynienia z czystą i wysokich lotów rozrywką przedstawioną w niebanalnym stylu i opakowaną w niezwykle błyszczące opakowanie, ale też, obcując tak z tym równoległym, magicznym światem skrytym w krainie Żubrówki, czułem się trochę jak u schyłku lat 80-tych, kiedy to po szkole wpadałem do jedynego w okolicy Pewexu i z cieknącą ślinką podziwiałem poustawiane na wyeksponowanych półkach matchboxy i zestawy klocków Lego. Niby były tak blisko mnie, na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie tak bardzo odległe i nierzeczywiste jak tylko mógł to sobie wyobrazić jedenastoletni nygus z wypiekami na twarzy.

Dlatego też mój największy zarzut wobec Grand Budapest Hotel jest jednocześnie moją wielką jego pochwałą. Ot, taki to paradoks. Tego filmu nie należy brać na poważnie i chyba nikt normalny tego nie czyni. Jest po prostu prawie dwugodzinną przejażdżką (wraz z blokiem reklamowym ;)) po różnorodnych konwencjach kina z pogranicza fantasy, baśni i realizmu magicznego. Ubrane w solidne i pierwszoligowe nazwiska: Murray, Dafoe, Brody, Norton, Law, Keitel, Fiennes, Goldblum, Swinton, Wilson, Abraham... Chryste, łeb tylko boli od wymieniania ich wszystkich... W dodatku opowieść ta jest niezwykle charakterystyczna dla warsztatu i techniki Andersona. Wyposażona w perfekcyjnie wykadrowane z pomocą aptekarskiej symetrii zdjęcia, pastelową tonację i dobór kolorów, zjawiskową scenografię, oraz wszędobylski baśniowy, lekko surrealistyczny pazur ekspresji. Finalnie, otrzymujemy coś niezwykle niebanalnego i nieokrzesanego w swoim przekazie, coś, co wymyka się z szerokich kinematograficznych, wydawać by się mogło, dobrze nam znanych ram i powszechnego nazewnictwa. Dlatego właśnie wielu jego odbiorcom ciśnie się od razu na język to pieprzone hipsterstwo. I w sumie słusznie. Jeśli nie wiemy jak coś należycie nazwać, obrzućmy to inwektywą, nowomową, współczesną definicją, czymkolwiek. I nie męczmy się z tym tyle, bo tylko się pochlastać można.

Grand Budapest Hotel z pewnością jest produkcją udaną, zaiste, wręcz zjawiskową. Niezbyt często spotykamy się w kinie z czymś tak stylowym i eleganckim, choćby więc tylko z tego powodu należą mu się laury uznania. Niestety, równie daleko jest mi do wielkiego nad nim zachwytu. Odnoszę wrażenie, iż w tłumie zafascynowanych tym obrazem kinomanów sterczę gdzieś na uboczu z wystającą zza spodni butlą taniego łiskacza William Lawson i gapię się tępo na jakieś cycki obok, ale mimo to wiem o czym gawiedź dyskutuje i jestem nawet w stanie przybić z nimi żółwika. Film wypada obejrzeć, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Trzeba to zwłaszcza uczynić będąc bezgranicznym fanem kina i okolic. Co prawda tą zabawną historię wielkiego hotelu ukazanego począwszy od lat 30-tych, do końca lat 60-tych ubiegłego stulecia ogląda się z nieskrywaną przyjemnością, to jednak jeszcze na napisach końcowych wychodziłem z tej ciemnej, pustawej sali - synonimu świata kinowej magii, i wkraczałem do sąsiedniej codzienności - świata rzeczywistego, a w mej głowie kołatało się nic szczególnie wartościowego. Szybko zapomniałem o szalonym Monsieur Gustave, jego boyu hotelowym i innych jego złotkach. Ot, rozrywka chwili, bardzo oryginalna, baśniowa, przyznaję, ale nic poza tym. Jeśli ktoś jedynie jej oczekuje od kina, będzie zachwycony. Jednak moim przekleństwem jest fakt, iż dziś oczekuję od kina już nieco więcej, głównie dojrzałości i mądrości, czegoś, co zajmuje mi umysł na chwilę dłużej, niż tylko na czas trwania i tak w sumie bezrefleksyjnego seansu.

GBH jest więc „tylko” taką ładną witryną sklepową we wspomnianym wyżej Pewexie, przy której można się na chwilę zatrzymać i z rozmarzonymi, dziecięcymi oczami pogapić przez szybę z ulicy. Ale gdy już się tak dziecko napatrzy i nacieszy oko widokiem, odwraca się i idzie dalej tym szarym, nierównym, pokrytym kałużami chodnikiem, z opuszczoną głową pełną niespełnionych dziecięcych marzeń. Wes Anderson może i zabiera nas na chwilę do krainy naszego dzieciństwa, do czasów beztroski, może i rzeczywiście jest to jego najlepszy film, chwała mu za to, ale ma nieokrzesana dorosłość nie potrafi już odnaleźć w jego świecie tyle radości co niegdyś, gdy sam był jeszcze młody, naiwny i bujający w obłokach. Jeśli więc jest to ostateczny dowód na to, że nie jestem hipsterem, to choćby tylko dlatego warto było zmierzyć się z Grand Budapest Hotel. Póki co, na pewien czas mam dosyć Andersona. Przynajmniej do jego następnego filmu.

4/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,2